Lepiej w remizie przytulać cizie, niż w klubie aktora żebrać o sponsora Prawdziwi artyści są biedni, zdychają z głodu pod płotem, czepia się ich komornik i często brakuje im paru złotych na piwo, występują w marnych piwnicach dla kilku kumpli, ich wiersze czyta nieliczna garstka znawców, w swej sztuce nie idą na żadne zgniłe kompromisy, wadzą się z całym światem i kobietami, którym zdążyli zrobić dziecko. Taki jest od lat polski ideał artysty z krwi i kości. Facet, który napisał kilka dobrych wierszy, a potem zapił się na śmierć lub zwariował, to świetny materiał na legendę. O przeklętych artystach, którzy nabroili w życiu, ustanowili nowe prądy i kierunki, dali komuś ważnemu w mordę, coś im się udało, ale szybko to stracili, o takich chcemy czytać i takich chcemy podziwiać (głównie oczywiście po ich śmierci). Symbolem tego modnego do dziś w Polsce (bo nie na świecie) nurtu jest sztandarowy wieszcz Cyprian Kamil Norwid, który jak wiadomo umarł w całkowitym zapomnieniu i biedzie w marnym przytułku.
W Polskiej kolekcji artystów prawdziwych aż roi się od osobników, którzy nie mieli grosza przy duszy i mebli w mieszkaniu (Kazik Ratoń), błąkali się po całym kraju i spali na dworcach (Edward Stachura), przymierali głodem (Władysław Strzemiński), wyskakiwali przez okna w knajpach (Rafał Wojaczek), urządzali pijackie bijatyki (Marek Hłasko), wstrzykiwali sobie śmiertelne dawki heroiny (Ryszard Riedel), zapijali się i zaliczali zgon (Wiesław Dymny), pisali wiersze za gorzałę (Konstanty Ildefons Gałczyński).
Artysta, który sobie radzi, który płaci rachunki za światło i gaz, nie bije żony i ma normalną rodzinę, a co gorsza - pieniądze, do dziś jest u nas w pogardzie. Polski stereotyp wieszcza to chorowity, wygłodzony intelektualista w okularach, który plując na tradycję i umierając na suchoty, zdobywa sobie zasłużony szacunek rodaków. Pokutuje u nas mylne wyobrażenie (podsycane jeszcze przez ogłupiałych krytyków) wiecznie głodnego geniusza, który jest czysty, bo nie splamił się komercją. Do tego mitu artysty idealnego chciał z pewnością podświadomie nawiązać jakiś bałwan, który zorganizował w Warszawie happening pt. "Spal wstyda". Akcja polegała na symbolicznym paleniu wstydów artystycznych, czyli chałtur robionych czasem przez artystów tylko dla pieniędzy. Centralnym punktem happeningu było spalenie kukły Grażyny Torbickiej jako symbolu telewizyjnej tandety. Palenie kukieł kogokolwiek, a także palenie sztuki, choćby najgorszej i kiczowatej kojarzy się, niestety, brunatnie, czyli z naziolstwem. To kretyńskie i faszystowskie myślenie, że niszcząc sztukę ułatwioną, czyli kicz, paląc symbolicznie Torbicką, czynimy świat lepszym, niż jest. Kicz jest sztuką szczęścia, która potrzebna jest światu i ludziom, a Torbicka jest jedną z niewielu kobiet z telewizji, która zyskuje przy bliższym poznaniu. Świat bez marnej sztuki byłby jeszcze marniejszy i z pewnością uboższy.
To dziwne, że mimo kompromitacji idei socjalizmu, dla wielu zarabianie pieniędzy ciągle jest jeszcze wstydem. Występy artystyczne w hipermarketach, na imprezach firmowych czy festynach miejskich często określa się pogardliwym mianem chałtury. Tymczasem powinno się nazywać po prostu zaradnością. Oczywiście, artysta śpiewający piosenkę przy stoisku z nabiałem czy wygłaszający wiersze w dziale mięsnym wygląda nieco zabawnie. Może to śmieszyć, ale czy aż tak bardzo razić? Wolę żywego artystę w reklamówce płynu do mycia kibli niż martwego pod stołem w knajpie.
Z czysto ludzkiego punktu widzenia wstydem nie powinna być najgorsza nawet chałtura, ale fakt, że dzieci poety chodzą głodne. Wstydzić powinni się ci wszyscy artyści, których nie stać na płacenie alimentów, którzy mają pusto w lodówce, którzy swą nieodpowiedzialną postawą doprowadzili swoje rodziny do nędzy. Znam wielu świetnych artystów, którzy przyzwyczajeni do dawnych układów najzwyczajniej nie radzą sobie w dzisiejszych czasach. Są leniwymi niedorajdami życiowymi, a swoje kalectwo tuszują bredzeniem o spisku lub niezależności i awangardzie. Tak naprawdę nie są ani wolni, ani niezależni, gdyż marzą o dotacjach Ministerstwa Kultury lub forsie sponsora.
Artysta niezależny to dziś nadużywana i wyświechtana kategoria estetyczna, często będąca sprytnym alibi dla zwykłych grafomanów i kiepskich twórców, którzy pod szyldem niezależności kryją brak talentu i uznania u publiczności.
Uważam, że chałturzenie to ostatnia nadzieja uratowania od śmierci głodowej wielu artystów. Chałtury są od wieków naturalną częścią drogi artysty. Największa sztuka zawsze powstawała na zamówienie i za pieniądze. Chałturom oddawali się giganci sztuki. Grywał je i Mozart, i Chopin. Chałtury nie były obce takim mistrzom awangardy, jak Salvadore Dali czy Andy Warhol. Gdyby Norwid mógł swoje niezrozumiałe, romantyczne wiersze czytać w dziale warzywnym z okazji walentynek, może nie kończyłby tak marnie w przytułku. Jak mówi stare ludowe porzekadło: lepiej w remizie przytulać cizie, niż w klubie aktora żebrać o sponsora.
Artysta, który sobie radzi, który płaci rachunki za światło i gaz, nie bije żony i ma normalną rodzinę, a co gorsza - pieniądze, do dziś jest u nas w pogardzie. Polski stereotyp wieszcza to chorowity, wygłodzony intelektualista w okularach, który plując na tradycję i umierając na suchoty, zdobywa sobie zasłużony szacunek rodaków. Pokutuje u nas mylne wyobrażenie (podsycane jeszcze przez ogłupiałych krytyków) wiecznie głodnego geniusza, który jest czysty, bo nie splamił się komercją. Do tego mitu artysty idealnego chciał z pewnością podświadomie nawiązać jakiś bałwan, który zorganizował w Warszawie happening pt. "Spal wstyda". Akcja polegała na symbolicznym paleniu wstydów artystycznych, czyli chałtur robionych czasem przez artystów tylko dla pieniędzy. Centralnym punktem happeningu było spalenie kukły Grażyny Torbickiej jako symbolu telewizyjnej tandety. Palenie kukieł kogokolwiek, a także palenie sztuki, choćby najgorszej i kiczowatej kojarzy się, niestety, brunatnie, czyli z naziolstwem. To kretyńskie i faszystowskie myślenie, że niszcząc sztukę ułatwioną, czyli kicz, paląc symbolicznie Torbicką, czynimy świat lepszym, niż jest. Kicz jest sztuką szczęścia, która potrzebna jest światu i ludziom, a Torbicka jest jedną z niewielu kobiet z telewizji, która zyskuje przy bliższym poznaniu. Świat bez marnej sztuki byłby jeszcze marniejszy i z pewnością uboższy.
To dziwne, że mimo kompromitacji idei socjalizmu, dla wielu zarabianie pieniędzy ciągle jest jeszcze wstydem. Występy artystyczne w hipermarketach, na imprezach firmowych czy festynach miejskich często określa się pogardliwym mianem chałtury. Tymczasem powinno się nazywać po prostu zaradnością. Oczywiście, artysta śpiewający piosenkę przy stoisku z nabiałem czy wygłaszający wiersze w dziale mięsnym wygląda nieco zabawnie. Może to śmieszyć, ale czy aż tak bardzo razić? Wolę żywego artystę w reklamówce płynu do mycia kibli niż martwego pod stołem w knajpie.
Z czysto ludzkiego punktu widzenia wstydem nie powinna być najgorsza nawet chałtura, ale fakt, że dzieci poety chodzą głodne. Wstydzić powinni się ci wszyscy artyści, których nie stać na płacenie alimentów, którzy mają pusto w lodówce, którzy swą nieodpowiedzialną postawą doprowadzili swoje rodziny do nędzy. Znam wielu świetnych artystów, którzy przyzwyczajeni do dawnych układów najzwyczajniej nie radzą sobie w dzisiejszych czasach. Są leniwymi niedorajdami życiowymi, a swoje kalectwo tuszują bredzeniem o spisku lub niezależności i awangardzie. Tak naprawdę nie są ani wolni, ani niezależni, gdyż marzą o dotacjach Ministerstwa Kultury lub forsie sponsora.
Artysta niezależny to dziś nadużywana i wyświechtana kategoria estetyczna, często będąca sprytnym alibi dla zwykłych grafomanów i kiepskich twórców, którzy pod szyldem niezależności kryją brak talentu i uznania u publiczności.
Uważam, że chałturzenie to ostatnia nadzieja uratowania od śmierci głodowej wielu artystów. Chałtury są od wieków naturalną częścią drogi artysty. Największa sztuka zawsze powstawała na zamówienie i za pieniądze. Chałturom oddawali się giganci sztuki. Grywał je i Mozart, i Chopin. Chałtury nie były obce takim mistrzom awangardy, jak Salvadore Dali czy Andy Warhol. Gdyby Norwid mógł swoje niezrozumiałe, romantyczne wiersze czytać w dziale warzywnym z okazji walentynek, może nie kończyłby tak marnie w przytułku. Jak mówi stare ludowe porzekadło: lepiej w remizie przytulać cizie, niż w klubie aktora żebrać o sponsora.
Więcej możesz przeczytać w 38/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.