Koniec z dżihadem! - głoszą mieszkańcy południowej Azji To było chyba najlepsze głosowanie, jakie widziałem" - powiedział 5 lipca po pierwszej turze indonezyjskich wyborów prezydenckich Jimmy Carter, który z grupą obserwatorów monitorował ponad 20 kampanii wyborczych w najbardziej zapalnych punktach świata. Były prezydent USA pogratulował Indonezyjczykom "fantastycznego przejścia w ciągu zaledwie sześciu lat od rządów autorytarnych do prawdziwie demokratycznego systemu". Ralph Boyce, amerykański ambasador w Dżakarcie, mówił z podziwem, że w Indonezji "głosuje teraz więcej osób niż w Stanach Zjednoczonych". W wyspiarskim, poprzecinanym górami kraju, gdzie urny wyborcze trzeba było taszczyć na plecach po urwistych ścieżkach lub dowozić łódkami do rozrzuconych na wodzie chat, na 155 mln uprawnionych oddało głos aż 80 proc. mieszkańców. Największy muzułmański kraj świata, gdzie żyje 180 mln spośród 1,3 mld wszystkich wyznawców Mahometa, wzorcowo przeprowadził w tym roku dwa polityczne przedsięwzięcia, które rzuciły nowe światło na naturę islamu i podważyły tradycyjne wyobrażenia o dojrzałości tamtych społeczeństw do demokracji. Wybory parlamentarne w kwietniu przegrały z kretesem partie wzywające do zastąpienia świeckiego porządku religijnym i islamscy fundamentaliści. Trzy miesiące później, uznając, że są bez szans, fundamentaliści sami zrezygnowali z udziału w pierwszych w Indonezji demokratycznych, bezpośrednich wyborach prezydenckich.
Wybrac normalność
Do drugiej tury wyborów, 20 września, staje dwoje polityków - Megawati Sukarnoputri, dotychczasowa szefowa państwa, córka założyciela współczesnej Indonezji Ahmeda Sukarno, i 56-letni emerytowany generał Susilo Bambang Yudhoyono, do niedawna minister bezpieczeństwa. Teoretycznie większe szanse ma Yudhoyono, który wygrał pierwszą turę (33,6 proc. głosów wobec 26,3 proc. na obecną prezydent), obiecując zaprowadzenie większego porządku, poprawę sytuacji gospodarczej i skuteczniejszą walkę z korupcją. W Dżakarcie można dziś jednak usłyszeć, że ostateczny wynik wyborów nie ma większego znaczenia, gdyż "prawdziwym zwycięzcą jest już indonezyjska demokracja". Wojskowe (i policyjne) referencje Yudhoyono nie wywołują w Indonezji ani poza nią widocznego niepokoju, choć pewne obawy budziła obecność w pierwszej turze innego generała, Wiranto, byłego szefa armii, oskarżanego m.in. o zbrodnie w Timorze Wschodnim. Najważniejsze jest to, że na poparcie w wyborach nie mogą liczyć partie kojarzone z wojującym islamem ani ludzie głoszący hasła dżihadu, świętej wojny prowadzonej w blasku terrorystycznych fajerwerków.
Dzisiaj Abu Bakar Bashir, przywódca agresywnego ugrupowania Jemaah Islamiya, siedzi w więzieniu. Partie islamskie częściej mówią o walce z korupcją i bezrobociem niż o dżihadzie czy prawie koranicznym. "Zdajemy sobie sprawę, że ludzie mają alergię na te słowa" - przyznaje Ferry Kuntoro, rzecznik PKS (obecnej w parlamencie islamskiej Partii Sprawiedliwości i Postępu). Przed kwietniowymi wyborami parlamentarnymi na pytanie, co uważają za najważniejsze, 40 proc. Indonezyjczyków odpowiedziało: "Miejsce pracy, stabilność i przejrzystość życia politycznego", a tylko 4 proc. wskazało religię. W innym sondażu przeważająca większość zadeklarowała: "Czujemy się najpierw Indonezyjczykami, potem muzułmanami".
Tygrys lubi reformy
"Świecki powiew", który powstrzymał pędzącą falę agresywnego islamizmu, nieprzypadkowo zbiegł się z ożywieniem w gospodarce, która po finansowym i inwestycyjnym krachu końca lat 90. od ubiegłego roku rośnie w tempie ponad 4 proc. Zbiegł się też z przywracaniem porządku publicznego, przygaszeniem separatystycznych napięć w bogatej w ropę prowincji Aceh i Papui, reformą armii i zmianami w konstytucji. Przed rozstrzygającą fazą wyborów dwoje konkurentów kładło nacisk na główną plagę całego regionu - korupcję. "Indonezyjczycy stracili wrażliwość na zabijanie, przywykli do zamieszek. Prawa człowieka nie są czynnikiem decydującym. Korupcja jest" - uważa Sukardi Rinakit, socjolog z Dżakarty. Jednocześnie trzeba też rozwiązywać problem około 40 mln bezrobotnych, a także powszechnej biedy - w Indonezji ponad połowa mieszkańców żyje za mniej niż 2 dolary dziennie. Ekonomiści są zdania, że kraj, z którego w ostatnich latach chaosu "uciekło" prawie 11 mld dolarów obcego kapitału, nie nadąży z tworzeniem miejsc pracy dla szybko zwiększającej się ludności bez przyciągnięcia w ciągu następnego dziesięciolecia inwestycji zagranicznych wartych 150 mld dolarów. To wymaga głębokiej przebudowy gospodarki, uzdrowienia chorego systemu bankowego służącego głównie interesom wpływowych rodzin i - znowu - ograniczenia endemicznej korupcji.
Ktokolwiek będzie pierwszym, wybranym w bezpośrednich wyborach prezydentem Indonezji, stanie przed zadaniami nie do pozazdroszczenia. Tutejsi politycy dowiedli już, że nie uciekają od realnych problemów w ideologię walki z wyimaginowanym "złym" i "obcym", lecz próbują szukać rozWiązań w wymagających, ale sprawdzonych, demokratycznych procedurach. W trudnych warunkach ostatnich lat przeprowadzono tu na przykład bezprecedensową decentralizację władzy, z przekazaniem szerokich kompetencji - w dziedzinie edukacji, służby zdrowia, infrastruktury - ponad 400 lokalnym administracjom. Następnym krokiem mają być bezpośrednie wybory gubernatorów prowincji i burmistrzów, z których być może wyrośnie nowa generacja przywódców.
Indonezja nie jest w regionie wyjątkiem. W sąsiedniej Malezji, także w większości muzułmańskiej, w wiosennych wyborach parlamentarnych umiarkowana koalicja Frontu Narodowego premiera Abdullaha Ahmada Badawiego rozgromiła radykalną partię islamską PAS. Islamistom nie pomogła kampania pod hasłem decydującej rozprawy z partiami świeckimi. Wyborców bardziej przekonały podejmowane przez rząd kroki, których celem jest rozwój zacofanych okręgów wiejskich, poprawa sytuacji warstw najuboższych i - jakżeby inaczej - walka z korupcją. Podobnie jak w Indonezji islamscy radykałowie zostali tu pokonani w demokratycznej konfrontacji. Premier Badawi deklaruje przywiązanie do tradycyjnych wartości islamu, ale z otwarciem na modernizację i reformy, bez których Malezja nie odzyska przyblakłej w ostatnich latach aury "azjatyckiego tygrysa, który lubi reformy".
Zdusić święty ogień
"Prawda jest taka, że żaden z narodów regionu nie chce dziś teokracji" - wyrokuje w Dżakarcie politolog Nguyen D. Thang. Wtóruje mu Azyumardi Azra, rektor państwowego uniwersytetu islamskiego: "Odtąd dominującymi partiami będą te, które nie opierają swej ideologii na dogmacie religijnym". Niektórzy przepowiadają, że wydarzenia ostatnich miesięcy w muzułmańskich krajach południowo-wschodniej Azji muszą się odbić echem na Bliskim Wschodzie. Wzajemne powiązania są wszak widoczne, tyle że oddziaływanie było dotychczas jednostronne, zwłaszcza w dziedzinie edukacji. Z wahabickich fundacji Arabii Saudyjskiej płynęły pieniądze na medresy, szkoły koraniczne, a z uczniów tych przybytków fundamentalizmu, jak odkryła indonezyjska policja, rekrutowali się wykonawcy terrorystycznych zamachów na Bali i w Dżakarcie. Profesor Azra, który na swoim uniwersytecie prowadzi wykłady o demokracji, prawach człowieka i równości płci, zapewnia jednak, że w Indonezji większość tych szkół jest pod kontrolą państwa.
Czy odpowiedź na pytanie o możliwość pogodzenia islamu z demokracją nadejdzie nie z arabskiego centrum, lecz z azjatyckich peryferii? "Jeśli pomyślnie i w spokoju stawimy czoło obecnym trudnym czasom, nasz sukces może się stać wzorcem dla innych" - powiedziała Megawati. Takie opinie bywają odpierane argumentem, że muzułmanie w południowo-wschodniej Azji wyrośli w wielokulturowej tradycji - buddyjskiej, hinduistycznej, animistycznej - mają niewiele wspólnego ze współwyznawcami z Bliskiego Wschodu, ukształtowanymi w surowym i pustynnym pejzażu. Można zaprzeczać podobieństwom - mówi się w Dżakarcie - ale trudno negować fakt, że rozwój gospodarczy, rządy prawa, dostępność edukacji, wolność od korupcji figurują w programach partii i rządów różnych orientacji na wszystkich szerokościach geograficznych. Przesłanie z muzułmańskich krajów na azjatyckich peryferiach sprowadza się do tego, że takie cele skuteczniej daje się osiągać przy rozdziale meczetu od polityki, większej dozie tolerancji i otwartości na świat. W państwie niewyznaniowym i nie do końca laickim jest miejsce także dla islamskich radykałów, o ile sami go nie zniszczą. Święty ogień, raz rozpalony, nie wybiera.
Do drugiej tury wyborów, 20 września, staje dwoje polityków - Megawati Sukarnoputri, dotychczasowa szefowa państwa, córka założyciela współczesnej Indonezji Ahmeda Sukarno, i 56-letni emerytowany generał Susilo Bambang Yudhoyono, do niedawna minister bezpieczeństwa. Teoretycznie większe szanse ma Yudhoyono, który wygrał pierwszą turę (33,6 proc. głosów wobec 26,3 proc. na obecną prezydent), obiecując zaprowadzenie większego porządku, poprawę sytuacji gospodarczej i skuteczniejszą walkę z korupcją. W Dżakarcie można dziś jednak usłyszeć, że ostateczny wynik wyborów nie ma większego znaczenia, gdyż "prawdziwym zwycięzcą jest już indonezyjska demokracja". Wojskowe (i policyjne) referencje Yudhoyono nie wywołują w Indonezji ani poza nią widocznego niepokoju, choć pewne obawy budziła obecność w pierwszej turze innego generała, Wiranto, byłego szefa armii, oskarżanego m.in. o zbrodnie w Timorze Wschodnim. Najważniejsze jest to, że na poparcie w wyborach nie mogą liczyć partie kojarzone z wojującym islamem ani ludzie głoszący hasła dżihadu, świętej wojny prowadzonej w blasku terrorystycznych fajerwerków.
Dzisiaj Abu Bakar Bashir, przywódca agresywnego ugrupowania Jemaah Islamiya, siedzi w więzieniu. Partie islamskie częściej mówią o walce z korupcją i bezrobociem niż o dżihadzie czy prawie koranicznym. "Zdajemy sobie sprawę, że ludzie mają alergię na te słowa" - przyznaje Ferry Kuntoro, rzecznik PKS (obecnej w parlamencie islamskiej Partii Sprawiedliwości i Postępu). Przed kwietniowymi wyborami parlamentarnymi na pytanie, co uważają za najważniejsze, 40 proc. Indonezyjczyków odpowiedziało: "Miejsce pracy, stabilność i przejrzystość życia politycznego", a tylko 4 proc. wskazało religię. W innym sondażu przeważająca większość zadeklarowała: "Czujemy się najpierw Indonezyjczykami, potem muzułmanami".
Tygrys lubi reformy
"Świecki powiew", który powstrzymał pędzącą falę agresywnego islamizmu, nieprzypadkowo zbiegł się z ożywieniem w gospodarce, która po finansowym i inwestycyjnym krachu końca lat 90. od ubiegłego roku rośnie w tempie ponad 4 proc. Zbiegł się też z przywracaniem porządku publicznego, przygaszeniem separatystycznych napięć w bogatej w ropę prowincji Aceh i Papui, reformą armii i zmianami w konstytucji. Przed rozstrzygającą fazą wyborów dwoje konkurentów kładło nacisk na główną plagę całego regionu - korupcję. "Indonezyjczycy stracili wrażliwość na zabijanie, przywykli do zamieszek. Prawa człowieka nie są czynnikiem decydującym. Korupcja jest" - uważa Sukardi Rinakit, socjolog z Dżakarty. Jednocześnie trzeba też rozwiązywać problem około 40 mln bezrobotnych, a także powszechnej biedy - w Indonezji ponad połowa mieszkańców żyje za mniej niż 2 dolary dziennie. Ekonomiści są zdania, że kraj, z którego w ostatnich latach chaosu "uciekło" prawie 11 mld dolarów obcego kapitału, nie nadąży z tworzeniem miejsc pracy dla szybko zwiększającej się ludności bez przyciągnięcia w ciągu następnego dziesięciolecia inwestycji zagranicznych wartych 150 mld dolarów. To wymaga głębokiej przebudowy gospodarki, uzdrowienia chorego systemu bankowego służącego głównie interesom wpływowych rodzin i - znowu - ograniczenia endemicznej korupcji.
Ktokolwiek będzie pierwszym, wybranym w bezpośrednich wyborach prezydentem Indonezji, stanie przed zadaniami nie do pozazdroszczenia. Tutejsi politycy dowiedli już, że nie uciekają od realnych problemów w ideologię walki z wyimaginowanym "złym" i "obcym", lecz próbują szukać rozWiązań w wymagających, ale sprawdzonych, demokratycznych procedurach. W trudnych warunkach ostatnich lat przeprowadzono tu na przykład bezprecedensową decentralizację władzy, z przekazaniem szerokich kompetencji - w dziedzinie edukacji, służby zdrowia, infrastruktury - ponad 400 lokalnym administracjom. Następnym krokiem mają być bezpośrednie wybory gubernatorów prowincji i burmistrzów, z których być może wyrośnie nowa generacja przywódców.
Indonezja nie jest w regionie wyjątkiem. W sąsiedniej Malezji, także w większości muzułmańskiej, w wiosennych wyborach parlamentarnych umiarkowana koalicja Frontu Narodowego premiera Abdullaha Ahmada Badawiego rozgromiła radykalną partię islamską PAS. Islamistom nie pomogła kampania pod hasłem decydującej rozprawy z partiami świeckimi. Wyborców bardziej przekonały podejmowane przez rząd kroki, których celem jest rozwój zacofanych okręgów wiejskich, poprawa sytuacji warstw najuboższych i - jakżeby inaczej - walka z korupcją. Podobnie jak w Indonezji islamscy radykałowie zostali tu pokonani w demokratycznej konfrontacji. Premier Badawi deklaruje przywiązanie do tradycyjnych wartości islamu, ale z otwarciem na modernizację i reformy, bez których Malezja nie odzyska przyblakłej w ostatnich latach aury "azjatyckiego tygrysa, który lubi reformy".
Zdusić święty ogień
"Prawda jest taka, że żaden z narodów regionu nie chce dziś teokracji" - wyrokuje w Dżakarcie politolog Nguyen D. Thang. Wtóruje mu Azyumardi Azra, rektor państwowego uniwersytetu islamskiego: "Odtąd dominującymi partiami będą te, które nie opierają swej ideologii na dogmacie religijnym". Niektórzy przepowiadają, że wydarzenia ostatnich miesięcy w muzułmańskich krajach południowo-wschodniej Azji muszą się odbić echem na Bliskim Wschodzie. Wzajemne powiązania są wszak widoczne, tyle że oddziaływanie było dotychczas jednostronne, zwłaszcza w dziedzinie edukacji. Z wahabickich fundacji Arabii Saudyjskiej płynęły pieniądze na medresy, szkoły koraniczne, a z uczniów tych przybytków fundamentalizmu, jak odkryła indonezyjska policja, rekrutowali się wykonawcy terrorystycznych zamachów na Bali i w Dżakarcie. Profesor Azra, który na swoim uniwersytecie prowadzi wykłady o demokracji, prawach człowieka i równości płci, zapewnia jednak, że w Indonezji większość tych szkół jest pod kontrolą państwa.
Czy odpowiedź na pytanie o możliwość pogodzenia islamu z demokracją nadejdzie nie z arabskiego centrum, lecz z azjatyckich peryferii? "Jeśli pomyślnie i w spokoju stawimy czoło obecnym trudnym czasom, nasz sukces może się stać wzorcem dla innych" - powiedziała Megawati. Takie opinie bywają odpierane argumentem, że muzułmanie w południowo-wschodniej Azji wyrośli w wielokulturowej tradycji - buddyjskiej, hinduistycznej, animistycznej - mają niewiele wspólnego ze współwyznawcami z Bliskiego Wschodu, ukształtowanymi w surowym i pustynnym pejzażu. Można zaprzeczać podobieństwom - mówi się w Dżakarcie - ale trudno negować fakt, że rozwój gospodarczy, rządy prawa, dostępność edukacji, wolność od korupcji figurują w programach partii i rządów różnych orientacji na wszystkich szerokościach geograficznych. Przesłanie z muzułmańskich krajów na azjatyckich peryferiach sprowadza się do tego, że takie cele skuteczniej daje się osiągać przy rozdziale meczetu od polityki, większej dozie tolerancji i otwartości na świat. W państwie niewyznaniowym i nie do końca laickim jest miejsce także dla islamskich radykałów, o ile sami go nie zniszczą. Święty ogień, raz rozpalony, nie wybiera.
Więcej możesz przeczytać w 38/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.