Dlaczego posłowie chcą wpakować Polskę w kolejną czarną dziurę? W przedwyborczych debatach w USA na dalszy plan zeszło wszystko to, co nie ma związku z wykorzystywanymi na rzekach Indochin (podczas wojny wietnamskiej) szybkimi łodziami patrolowymi oraz dziennikiem pokładowym dowódcy jednej z nich - Johna KerryŐego, obecnie kandydata na prezydenta. Wygląda na to, że dopóki pokolenie lat 60. po obu stronach Atlantyku nie zejdzie z politycznej areny, dopóty będziemy skazani na walkę na ideologiczne cepy z tamtych lat. Świat się zmienił, na przykład nauka o kolejne lata przedłużyła życie człowieka, za co - niestety - trzeba drogo płacić. I co jest wszędzie jednym z powodów kryzysu organizacyjnego opieki zdrowotnej. I w tym zmienionym świecie część klasy politycznej - od San Francisco po Władywostok (zadanie na test gimnazjalny: zgodnie czy przeciw dziennemu obrotowi Ziemi?) - nadal uważa, że rozwiązań winna dostarczać doktryna zapisana w "Krótkim słowniku filozoficznym", wydanym przez WKP(b). Jej wersję z ludzką twarzą ukochały i wkuły na blachę pokolenia miotające koktajle Mołotowa w kampusie w Berkeley (w ramach wojny przeciw wojnie w Wietnamie) czy na barykadach Paryża w 1968 r.
Powrót do wiedzy
Kiedy w amerykańskiej telewizji oglądam debaty z ubranymi w świetnie skrojone garnitury prawnikami, weteranami ruchów z lat 60. (jak niemiecki minister Joschka Fischer), dowodzącymi, że zamiast zakazywać demonstracji przeciw republikańskiej konwencji w Nowym Jorku na terenie Parku Centralnego, powinno się zakazać podżegaczom wojennym przeprowadzenia tej konwencji, zastanawiam się, jak dwulicowi są ci ludzie. Na co dzień zarządzają wielkim korporacjami i często zbijają majtek na wojskowych zamówieniach. Jak chichot historii brzmią mi wtedy w uszach songi z Friedricha Dźrrenmatta. Jeśli jednak dokonać pewnego wysiłku, na przykład poczytać prasę, można stwierdzić, że w USA toczy się głęboka debata na tematy przyszłości tego kraju, wykraczająca poza horyzont najbliższych wyborów.
Kilkanaście dni temu w Ameryce zaczął się rok akademicki. Kampusy przeżywają chaos instalowania się nowo przybyłych studentów. To już jeden z ostatnich roczników, który swoje podania do uczelni kierował w oparciu o stary test zdolności do studiowania (SAT). Od marca przyszłego roku kandydaci na studia, przede wszystkim na zachodzie USA, będą poddawani nowemu testowi. Znacznie podnosi on poprzeczkę znajomości poszczególnych przedmiotów i w jakimś sensie upodabnia SAT do konkurencyjnego, lecz mniej popularnego testu ACT. Ta zmiana oznacza odchodzenie w przeszłość błędnych doktryn pedagogicznych o konieczności sprawdzania zdolności do przyswajania wiedzy, a nie samej wiedzy. Przyniesie to głębokie zmiany w sposobie prowadzenia zajęć, zwłaszcza że rewolucja informatyczna, dostarczająca narzędzi umożliwiających studentom mocniejsze niż dotychczas zaangażowanie w poznawanie konkretnego przedmiotu, niespodziewanie zwiększyła rolę bezpośredniego oddziaływania kadry nauczającej na studentów.
Badania dla przyszłości
Komputeryzacja - jak było do przewidzenia - odsuwa na bok pomysły nauczania na odległość bez stałego kontaktu z wykładowcami. Zmiany w sposobie uczenia, większy nacisk na poziom nauczania i wartość wiedzy, wpływają na gwałtowne zwiększenie zainteresowania badaniami naukowymi prowadzonymi na uczelniach. Niemal codziennie spotkam w kampusie przedstawicieli wielkich korporacji, sondujących możliwość ulokowania na uczelniach fragmentu swoich badań. W wystąpieniach wielu rektorów podczas inauguracji roku akademickiego pojawiło się odmieniane przez wszystkie przypadki słowo research - badania naukowe.
Jeden z najwybitniejszych amerykańskich publicystów Geroge Will w ogniu debat o tym, czy Kerry kłamał, że był w Kambodży, czy nie, czy zasłużył na medale, czy nie, swój felieton (opublikowany nie tylko w "Washington Post", ale i w prasie lokalnej) poświęcił konsekwencjom badań przeprowadzanych na Marsie i próbie dalszego wykorzystania pojazdu marsjańskiego (sterownego zdalnie z podwórka uniwersytetu Stanforda). Przewrotny felieton Roberta Samuelsona o telefonii komórkowej, w jednym z ostatnich amerykańskich wydań "Newsweeka", wbrew pozorom dotyczy też roli i konsekwencji badań naukowych. Samuelson kończy go frazą poety Ogdena Nasha, że postęp był może kiedyś i dobrem, ale to już trwa za długo.
Głupia nadgorliwość
A jak jest w Polsce? Dzięki Internetowi mogę śledzić wydarzenia w kraju i - poza budzącymi odruchy wymiotne zachowaniami części naszej klasy politycznej i tzw. intelektualistów w związku z pogrzebem Czesława Miłosza - obserwuję ze zdumieniem i zażenowaniem rodzący się wspólny ruch partii parlamentarnych, by jeszcze w tym rozdaniu, nim wyborcy poślą większość Sejmu i Senatu na niezasłużony odpoczynek, wpakować Polskę w kolejną czarną dziurę, stworzoną przez dziwaczne projekty ustaw o szkolnictwie wyższym i finansowaniu badań naukowych. Mamy dostatecznie dużo igrzysk związanych z politycznymi skandalami, komisjami śledczymi, a w końcu z ustawą o opiece zdrowotnej. Skąd więc ten nagły zapał, by w ogniu politycznych pożarów zajmować się czymś, czym przez lata posłowie interesowali się jak dziurą w serze mazurskim w sklepie w Mierkach.
Z jakich to powodów partie opozycyjne zamierzają poprzeć rządowe i prezydenckie projekty? Nagle poczuły się odpowiedzialne za rozwój nauki i edukacji i uznały, że własne programy wyborcze sprzed trzech lat były złe, a dobre są te rządowe oraz te firmowane przez wybitnego specjalistę od szkolnictwa wyższego, czyli prezydenta? Może powinniśmy pomyśleć o wprowadzeniu testu dla przyszłych posłów o nazwie STRP (sejmowy test rozsądku i przyzwoitości).
Kiedy w amerykańskiej telewizji oglądam debaty z ubranymi w świetnie skrojone garnitury prawnikami, weteranami ruchów z lat 60. (jak niemiecki minister Joschka Fischer), dowodzącymi, że zamiast zakazywać demonstracji przeciw republikańskiej konwencji w Nowym Jorku na terenie Parku Centralnego, powinno się zakazać podżegaczom wojennym przeprowadzenia tej konwencji, zastanawiam się, jak dwulicowi są ci ludzie. Na co dzień zarządzają wielkim korporacjami i często zbijają majtek na wojskowych zamówieniach. Jak chichot historii brzmią mi wtedy w uszach songi z Friedricha Dźrrenmatta. Jeśli jednak dokonać pewnego wysiłku, na przykład poczytać prasę, można stwierdzić, że w USA toczy się głęboka debata na tematy przyszłości tego kraju, wykraczająca poza horyzont najbliższych wyborów.
Kilkanaście dni temu w Ameryce zaczął się rok akademicki. Kampusy przeżywają chaos instalowania się nowo przybyłych studentów. To już jeden z ostatnich roczników, który swoje podania do uczelni kierował w oparciu o stary test zdolności do studiowania (SAT). Od marca przyszłego roku kandydaci na studia, przede wszystkim na zachodzie USA, będą poddawani nowemu testowi. Znacznie podnosi on poprzeczkę znajomości poszczególnych przedmiotów i w jakimś sensie upodabnia SAT do konkurencyjnego, lecz mniej popularnego testu ACT. Ta zmiana oznacza odchodzenie w przeszłość błędnych doktryn pedagogicznych o konieczności sprawdzania zdolności do przyswajania wiedzy, a nie samej wiedzy. Przyniesie to głębokie zmiany w sposobie prowadzenia zajęć, zwłaszcza że rewolucja informatyczna, dostarczająca narzędzi umożliwiających studentom mocniejsze niż dotychczas zaangażowanie w poznawanie konkretnego przedmiotu, niespodziewanie zwiększyła rolę bezpośredniego oddziaływania kadry nauczającej na studentów.
Badania dla przyszłości
Komputeryzacja - jak było do przewidzenia - odsuwa na bok pomysły nauczania na odległość bez stałego kontaktu z wykładowcami. Zmiany w sposobie uczenia, większy nacisk na poziom nauczania i wartość wiedzy, wpływają na gwałtowne zwiększenie zainteresowania badaniami naukowymi prowadzonymi na uczelniach. Niemal codziennie spotkam w kampusie przedstawicieli wielkich korporacji, sondujących możliwość ulokowania na uczelniach fragmentu swoich badań. W wystąpieniach wielu rektorów podczas inauguracji roku akademickiego pojawiło się odmieniane przez wszystkie przypadki słowo research - badania naukowe.
Jeden z najwybitniejszych amerykańskich publicystów Geroge Will w ogniu debat o tym, czy Kerry kłamał, że był w Kambodży, czy nie, czy zasłużył na medale, czy nie, swój felieton (opublikowany nie tylko w "Washington Post", ale i w prasie lokalnej) poświęcił konsekwencjom badań przeprowadzanych na Marsie i próbie dalszego wykorzystania pojazdu marsjańskiego (sterownego zdalnie z podwórka uniwersytetu Stanforda). Przewrotny felieton Roberta Samuelsona o telefonii komórkowej, w jednym z ostatnich amerykańskich wydań "Newsweeka", wbrew pozorom dotyczy też roli i konsekwencji badań naukowych. Samuelson kończy go frazą poety Ogdena Nasha, że postęp był może kiedyś i dobrem, ale to już trwa za długo.
Głupia nadgorliwość
A jak jest w Polsce? Dzięki Internetowi mogę śledzić wydarzenia w kraju i - poza budzącymi odruchy wymiotne zachowaniami części naszej klasy politycznej i tzw. intelektualistów w związku z pogrzebem Czesława Miłosza - obserwuję ze zdumieniem i zażenowaniem rodzący się wspólny ruch partii parlamentarnych, by jeszcze w tym rozdaniu, nim wyborcy poślą większość Sejmu i Senatu na niezasłużony odpoczynek, wpakować Polskę w kolejną czarną dziurę, stworzoną przez dziwaczne projekty ustaw o szkolnictwie wyższym i finansowaniu badań naukowych. Mamy dostatecznie dużo igrzysk związanych z politycznymi skandalami, komisjami śledczymi, a w końcu z ustawą o opiece zdrowotnej. Skąd więc ten nagły zapał, by w ogniu politycznych pożarów zajmować się czymś, czym przez lata posłowie interesowali się jak dziurą w serze mazurskim w sklepie w Mierkach.
Z jakich to powodów partie opozycyjne zamierzają poprzeć rządowe i prezydenckie projekty? Nagle poczuły się odpowiedzialne za rozwój nauki i edukacji i uznały, że własne programy wyborcze sprzed trzech lat były złe, a dobre są te rządowe oraz te firmowane przez wybitnego specjalistę od szkolnictwa wyższego, czyli prezydenta? Może powinniśmy pomyśleć o wprowadzeniu testu dla przyszłych posłów o nazwie STRP (sejmowy test rozsądku i przyzwoitości).
Artykuł został opublikowany w 38/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.