Starzy Francuzi utopili własne dzieci w morzu długów
Ludwik Lewin z Paryża
Owspaniałej różnorodności francuskiego dziedzictwa serowego mówi pani Véronique Richez--Lerouge, prezes Stowarzyszenia Serów Wiejskich. Mówi ze smutkiem. I zapowiadając na 8 kwietnia kolejny Krajowy Dzień Sera, ubolewa, że diament w koronie francuskiej gastronomii, prawdziwe wiejskie sery z nie pasteryzowanego mleka, coraz trudniej znaleźć na rynku i że wielu z nich grozi zanik. Panią prezes szczególnie oburza podrabianie tych specjałów przez przemysłowe wytwórnie, które przystosowują się do gustów klienteli i wypuszczają marketingowo uproszczone wersje tradycyjnych produktów. Powoduje to - twierdzi - że francuscy i zagraniczni konsumenci wyrabiają sobie błędną opinię o skarbcu historii i kultury, jakim jest francuskie serowarstwo.
Pani Richez-Lerouge miała zapewne wiele do dodania, ale audytorium zaczęło chrząkać, a potem kaszleć. Nie był to protest przeciw wystąpieniu prelegentki. Do sali zaczęły się wdzierać kłęby dymu. Za oknem płonęły dwa samochody podpalone przez wyrostków, którzy oddalili się od odbywającej się kilka ulic dalej manifestacji. Tysiące studentów i uczniów szkół średnich kolejny raz maszerowało przeciw przyjętemu przez parlament "kontraktowi pierwszego zatrudnienia" (CPE). Chodzi w nim o nakłonienie pracodawców do zatrudniania młodzieży wstępującej na rynek pracy. W tym celu przed podpisaniem stałej umowy nowy pracownik ma przejść dwuletni okres próbny, podczas którego można go zwolnić bez podawania przyczyn.
Francja a la Amelia
W czwartek 23 marca do pochodu dołączyły zastępy chłopaków z przedmieść. Nie żeby protestować. Bo jak powiedziała mi Krystyna Famery, dyrektor podparyskiego "ośrodka wyspecjalizowanej prewencji", do nowego przepisu, podobnie jak do pracy w ogóle, stosunku nie mają żadnego. Przyszli, by się bić z policją, kraść torebki i komórki, porachować kości fotoreporterom i niszczyć, co tylko spotkają na drodze. Niektóre ich wyczyny udało się sfilmować i pokazały je wszystkie telewizje świata.
"W ten sposób rząd niszczy wszystko, co francuskie" - westchnęła Véronique Richez-Lerouge, gdy wychodziliśmy na korytarz oddalony od wyziewów pożaru. Gdy rozmawialiśmy rok temu, za zamach na francuskie sery uznała projekt eurokonstytucji i w referendum powiedziała "nie". Analizy tego głosowania wskazują, że większość Francuzów, odrzucając traktat, kierowała się nie tylko chęcią pokazania niazadowolenia z prezydenta i rządu, ale i strachem, że konstytucja spowoduje napływ chińskich koszul i polskich hydraulików. Zamieni sielankową Francję w kraj zglobalizowany, niepodobny do ich wyobrażeń.
Pierre Lellouche, deputowany rządzącej partii UMP, analizując postawy Francuzów, mówi o syndromie Amelii Poulain, bohaterki filmu "Amelia", największego francuskiego sukcesu filmowego ostatnich lat: "Widzą oni swój kraj jako malowniczy, pogodny Montmartre. Wierzą, że Francja, podobnie jak śliczna Amelia, samym czarem swego spojrzenia rozsiewa wokół dobro. A tych niedobrych, w gruncie rzeczy nie tak złych, z urwisowskim uśmiechem rozstawia po kątach".
Świat ma być nie tylko dobry, ale przede wszystkim swojski. To, że francuska dyplomacja w przeddzień wojny irackiej w koalicji "pokojowej" próbowała stawiać zręby "wielobiegunowego układu międzynarodowego", to, zdaniem Lellouche'a, objaw syndromu Amelii. - To oszukiwanie się, że nie ma prawdziwych zagrożeń, że wszystko da się załatwić tolerancją, dialogiem i negocjacjami - mówi. Oszukiwanie lub hipokryzja, ale najważniejsze, by się nie ruszać. Takie stwierdzenie zdziwi może tych, którzy jesienią widzieli w telewizji, jak w "podparyskiej intifadzie" płonęły przedmieścia, a teraz oglądali bijatyki w centrum stolicy Francji. Paradoks pozorny. Strajki mają zmusić rząd do wycofania minireformy, jaką jest CPE. Chodzi więc o to, by wszystko pozostało tak, jak było.
Nerwica francuska
We Francji często powtarza się przypisywane Ludwikowi Napoleonowi Bonapartemu powiedzenie, że Francuzi na propozycje reform odpowiadają rewolucją. Ostatnio słyszano je podobno z ust premiera Dominique'a de Villepina. Sprawca obecnego kryzysu, z ulubioną we Francji determinacją, bije się w cudze piersi, podporządkowując go tej narodowej tendencji.
Dla publicysty katolickiego "La Croix" blokada, do której doprowadził szef rządu, to "karykaturalna ilustracja francuskich lęków, zahamowań i dziwactw. Ten kryzys ukazuje napięcia we francuskim społeczeństwie, kryzys dialogu i dysfunkcjonowanie naszej demokracji". Według Claude'a Larsimonta z Belgii, prawnika z Instytutu im. Hayeka, "ani francuski rząd, który narzuca ustawę bez konsultacji, ani manifestanci, którzy stawiają na przemoc, nie wydają się przesiąknięci kulturą demokracji".
Wielu komentatorów tłumaczy de Villepina ambicjami osobistymi. Twierdzą, że chodziło mu o spektakularne posunięcie w konkurencji z ministrem spraw wewnętrznych Nicolasem Sarkozym. Bo de Villepin marzy, by zostać prezydentem, ale prawicowy elektorat woli Sarkozy'ego. Premier gra więc na całego, według zasady, którą Francuzi nazywają "albo przeleci, albo się rozleci". I chyba się rozleciało. Jest pewne, że do przyszłorocznych wyborów prezydenckich jego rząd jest skazany na bezczynność. "Impotencja jedynym programem rządu do 2007" - sformułował to w pierwszostronicowym tytule popularny dziennik "France Soir".
Prof. Jacques Marseille, szef katedry historii ekonomicznej i społecznej na Sorbonie, wydał właśnie książkę "Dobry użytek wojny domowej". Twierdzi w niej, że Francja od stuleci funkcjonuje przez wstrząsy. Rozmowę ze mną zaczął od dytyrambu na cześć premiera. - Obecnie wojna domowa toczy się między dwoma obozami. Z jednej strony są "Francuzi pod parasolem", którzy mają zapewnioną pracę i emeryturę. Żyją bez ryzyka. Z drugiej - znajdują się Francuzi, których zatrudnienie nie jest zagwarantowane, którzy wiedzą o tym i ciąży im to coraz bardziej. De Villepin dokonał sztuki połączenia tych dwóch obozów w pochodach przeciw kontraktowi pierwszego zatrudnienia - mówi prof. Marseille.
Prezydent Mitterrand powiedział kiedyś: "Przeciw bezrobociu próbowaliśmy wszystkiego". Według prof. Marseille'a i wielu ekonomistów, przeciw bezrobociu, które od ćwierćwiecza wynosi we Francji około 10 proc., nie zrobiono niczego: "By chronić 6 mln pracowników zatrudnianych przez państwo, Francja woli wydawać 15 tys. euro rocznie na każdego bezrobotnego, niż uelastycznić rynek pracy". Prof. Marseille zwraca uwagę, że Francja, która "równość" ma w dewizie państwowej, stała się krajem strukturalnej nierówności. - Zaczyna się od edukacji. Istnieje bardzo wąski tor szkolny dający naprawdę szansę osiągnięcia sukcesu. Od przedszkola do uniwersytetu. To znaczy nie uniwersytetu, bo uniwersytet stał się przechowalnią dla przyszłych bezrobotnych, ale do Wielkich Szkół, elitarnych uczelni, do których po dwuletnim kursie przygotowawczym zdawać trzeba trudny, konkursowy egzamin. Ta droga dostępna jest wyłącznie dla elity. Ze zwyczajnych szkół wychodzi co roku 160 tys. osób bez dyplomu. Wśród nich 60 tys. analfabetów - mówi Marseille.
Kuracja wstrząsowa
Bankructwu edukacji towarzyszy bankructwo ubezpieczeń społecznych. Deficyt kasy chorych przekroczył w ubiegłym roku 13,5 mld euro. Dług publiczny osiągnął 66 proc. PKB. - Ten dług pozostawiamy pokoleniu, które wchodzi w życie. Obecna młodzież będzie musiała płacić za nasze renty pracownicze, za własną opiekę zdrowotną i na przyszłe emerytury. To sytuacja nie do zniesienia. Francuzi zdają sobie z tego sprawę, ale nie wypowiadają się - tłumaczy Marseille. I dodaje, że jest optymistą. - Francja ma wiele atutów. Jej wzrost gospodarczy jest porównywalny z czołowymi potęgami ekonomicznymi. Francuskie firmy dobrze sobie radzą na zglobalizowanym rynku. Potrzebujemy wstrząsu. I to, że się teraz rusza, to dobrze. To znaczy, że jest jeszcze energia. Przekonany jestem, że nadchodzące wybory prezydenckie pozwolą porzucić zdyskredytowany "społeczny model francuski", charakteryzujący się od ćwierćwiecza kiepskim łataniem dziur i kulawymi kompromisami - mówi Marseille.
Myślałem o optymizmie prof. Marseille'a, obserwując demonstrację 28 marca w Paryżu. Idący w pochodzie studenci byli przyodziani w palestyńskie kefie. Niektóre transparenty wzywały do zapewnienia wszystkim stałej pracy. Wiele zapowiadało rewolucję. A jeden głosił: "Nie damy się wyrzucić na śmietnik globalizacji".
Owspaniałej różnorodności francuskiego dziedzictwa serowego mówi pani Véronique Richez--Lerouge, prezes Stowarzyszenia Serów Wiejskich. Mówi ze smutkiem. I zapowiadając na 8 kwietnia kolejny Krajowy Dzień Sera, ubolewa, że diament w koronie francuskiej gastronomii, prawdziwe wiejskie sery z nie pasteryzowanego mleka, coraz trudniej znaleźć na rynku i że wielu z nich grozi zanik. Panią prezes szczególnie oburza podrabianie tych specjałów przez przemysłowe wytwórnie, które przystosowują się do gustów klienteli i wypuszczają marketingowo uproszczone wersje tradycyjnych produktów. Powoduje to - twierdzi - że francuscy i zagraniczni konsumenci wyrabiają sobie błędną opinię o skarbcu historii i kultury, jakim jest francuskie serowarstwo.
Pani Richez-Lerouge miała zapewne wiele do dodania, ale audytorium zaczęło chrząkać, a potem kaszleć. Nie był to protest przeciw wystąpieniu prelegentki. Do sali zaczęły się wdzierać kłęby dymu. Za oknem płonęły dwa samochody podpalone przez wyrostków, którzy oddalili się od odbywającej się kilka ulic dalej manifestacji. Tysiące studentów i uczniów szkół średnich kolejny raz maszerowało przeciw przyjętemu przez parlament "kontraktowi pierwszego zatrudnienia" (CPE). Chodzi w nim o nakłonienie pracodawców do zatrudniania młodzieży wstępującej na rynek pracy. W tym celu przed podpisaniem stałej umowy nowy pracownik ma przejść dwuletni okres próbny, podczas którego można go zwolnić bez podawania przyczyn.
Francja a la Amelia
W czwartek 23 marca do pochodu dołączyły zastępy chłopaków z przedmieść. Nie żeby protestować. Bo jak powiedziała mi Krystyna Famery, dyrektor podparyskiego "ośrodka wyspecjalizowanej prewencji", do nowego przepisu, podobnie jak do pracy w ogóle, stosunku nie mają żadnego. Przyszli, by się bić z policją, kraść torebki i komórki, porachować kości fotoreporterom i niszczyć, co tylko spotkają na drodze. Niektóre ich wyczyny udało się sfilmować i pokazały je wszystkie telewizje świata.
"W ten sposób rząd niszczy wszystko, co francuskie" - westchnęła Véronique Richez-Lerouge, gdy wychodziliśmy na korytarz oddalony od wyziewów pożaru. Gdy rozmawialiśmy rok temu, za zamach na francuskie sery uznała projekt eurokonstytucji i w referendum powiedziała "nie". Analizy tego głosowania wskazują, że większość Francuzów, odrzucając traktat, kierowała się nie tylko chęcią pokazania niazadowolenia z prezydenta i rządu, ale i strachem, że konstytucja spowoduje napływ chińskich koszul i polskich hydraulików. Zamieni sielankową Francję w kraj zglobalizowany, niepodobny do ich wyobrażeń.
Pierre Lellouche, deputowany rządzącej partii UMP, analizując postawy Francuzów, mówi o syndromie Amelii Poulain, bohaterki filmu "Amelia", największego francuskiego sukcesu filmowego ostatnich lat: "Widzą oni swój kraj jako malowniczy, pogodny Montmartre. Wierzą, że Francja, podobnie jak śliczna Amelia, samym czarem swego spojrzenia rozsiewa wokół dobro. A tych niedobrych, w gruncie rzeczy nie tak złych, z urwisowskim uśmiechem rozstawia po kątach".
Świat ma być nie tylko dobry, ale przede wszystkim swojski. To, że francuska dyplomacja w przeddzień wojny irackiej w koalicji "pokojowej" próbowała stawiać zręby "wielobiegunowego układu międzynarodowego", to, zdaniem Lellouche'a, objaw syndromu Amelii. - To oszukiwanie się, że nie ma prawdziwych zagrożeń, że wszystko da się załatwić tolerancją, dialogiem i negocjacjami - mówi. Oszukiwanie lub hipokryzja, ale najważniejsze, by się nie ruszać. Takie stwierdzenie zdziwi może tych, którzy jesienią widzieli w telewizji, jak w "podparyskiej intifadzie" płonęły przedmieścia, a teraz oglądali bijatyki w centrum stolicy Francji. Paradoks pozorny. Strajki mają zmusić rząd do wycofania minireformy, jaką jest CPE. Chodzi więc o to, by wszystko pozostało tak, jak było.
Nerwica francuska
We Francji często powtarza się przypisywane Ludwikowi Napoleonowi Bonapartemu powiedzenie, że Francuzi na propozycje reform odpowiadają rewolucją. Ostatnio słyszano je podobno z ust premiera Dominique'a de Villepina. Sprawca obecnego kryzysu, z ulubioną we Francji determinacją, bije się w cudze piersi, podporządkowując go tej narodowej tendencji.
Dla publicysty katolickiego "La Croix" blokada, do której doprowadził szef rządu, to "karykaturalna ilustracja francuskich lęków, zahamowań i dziwactw. Ten kryzys ukazuje napięcia we francuskim społeczeństwie, kryzys dialogu i dysfunkcjonowanie naszej demokracji". Według Claude'a Larsimonta z Belgii, prawnika z Instytutu im. Hayeka, "ani francuski rząd, który narzuca ustawę bez konsultacji, ani manifestanci, którzy stawiają na przemoc, nie wydają się przesiąknięci kulturą demokracji".
Wielu komentatorów tłumaczy de Villepina ambicjami osobistymi. Twierdzą, że chodziło mu o spektakularne posunięcie w konkurencji z ministrem spraw wewnętrznych Nicolasem Sarkozym. Bo de Villepin marzy, by zostać prezydentem, ale prawicowy elektorat woli Sarkozy'ego. Premier gra więc na całego, według zasady, którą Francuzi nazywają "albo przeleci, albo się rozleci". I chyba się rozleciało. Jest pewne, że do przyszłorocznych wyborów prezydenckich jego rząd jest skazany na bezczynność. "Impotencja jedynym programem rządu do 2007" - sformułował to w pierwszostronicowym tytule popularny dziennik "France Soir".
Prof. Jacques Marseille, szef katedry historii ekonomicznej i społecznej na Sorbonie, wydał właśnie książkę "Dobry użytek wojny domowej". Twierdzi w niej, że Francja od stuleci funkcjonuje przez wstrząsy. Rozmowę ze mną zaczął od dytyrambu na cześć premiera. - Obecnie wojna domowa toczy się między dwoma obozami. Z jednej strony są "Francuzi pod parasolem", którzy mają zapewnioną pracę i emeryturę. Żyją bez ryzyka. Z drugiej - znajdują się Francuzi, których zatrudnienie nie jest zagwarantowane, którzy wiedzą o tym i ciąży im to coraz bardziej. De Villepin dokonał sztuki połączenia tych dwóch obozów w pochodach przeciw kontraktowi pierwszego zatrudnienia - mówi prof. Marseille.
Prezydent Mitterrand powiedział kiedyś: "Przeciw bezrobociu próbowaliśmy wszystkiego". Według prof. Marseille'a i wielu ekonomistów, przeciw bezrobociu, które od ćwierćwiecza wynosi we Francji około 10 proc., nie zrobiono niczego: "By chronić 6 mln pracowników zatrudnianych przez państwo, Francja woli wydawać 15 tys. euro rocznie na każdego bezrobotnego, niż uelastycznić rynek pracy". Prof. Marseille zwraca uwagę, że Francja, która "równość" ma w dewizie państwowej, stała się krajem strukturalnej nierówności. - Zaczyna się od edukacji. Istnieje bardzo wąski tor szkolny dający naprawdę szansę osiągnięcia sukcesu. Od przedszkola do uniwersytetu. To znaczy nie uniwersytetu, bo uniwersytet stał się przechowalnią dla przyszłych bezrobotnych, ale do Wielkich Szkół, elitarnych uczelni, do których po dwuletnim kursie przygotowawczym zdawać trzeba trudny, konkursowy egzamin. Ta droga dostępna jest wyłącznie dla elity. Ze zwyczajnych szkół wychodzi co roku 160 tys. osób bez dyplomu. Wśród nich 60 tys. analfabetów - mówi Marseille.
Kuracja wstrząsowa
Bankructwu edukacji towarzyszy bankructwo ubezpieczeń społecznych. Deficyt kasy chorych przekroczył w ubiegłym roku 13,5 mld euro. Dług publiczny osiągnął 66 proc. PKB. - Ten dług pozostawiamy pokoleniu, które wchodzi w życie. Obecna młodzież będzie musiała płacić za nasze renty pracownicze, za własną opiekę zdrowotną i na przyszłe emerytury. To sytuacja nie do zniesienia. Francuzi zdają sobie z tego sprawę, ale nie wypowiadają się - tłumaczy Marseille. I dodaje, że jest optymistą. - Francja ma wiele atutów. Jej wzrost gospodarczy jest porównywalny z czołowymi potęgami ekonomicznymi. Francuskie firmy dobrze sobie radzą na zglobalizowanym rynku. Potrzebujemy wstrząsu. I to, że się teraz rusza, to dobrze. To znaczy, że jest jeszcze energia. Przekonany jestem, że nadchodzące wybory prezydenckie pozwolą porzucić zdyskredytowany "społeczny model francuski", charakteryzujący się od ćwierćwiecza kiepskim łataniem dziur i kulawymi kompromisami - mówi Marseille.
Myślałem o optymizmie prof. Marseille'a, obserwując demonstrację 28 marca w Paryżu. Idący w pochodzie studenci byli przyodziani w palestyńskie kefie. Niektóre transparenty wzywały do zapewnienia wszystkim stałej pracy. Wiele zapowiadało rewolucję. A jeden głosił: "Nie damy się wyrzucić na śmietnik globalizacji".
Eksport strajków |
---|
Rewolucyjny zapał francuskich studentów rozlał się po całej Europie. W ubiegłym tygodniu na 24 godziny pracę przerwało kilkadziesiąt tysięcy greckich bankowców - protestowali przeciw zmianom systemu emerytalnego. W Niemczech związki zawodowe zorganizowały godzinny strajk ostrzegawczy, w którym udział wzięło około miliona osób sprzeciwiających się propozycjom obniżenia świadczeń socjalnych i wydłużenia godzin pracy. Protesty wybuchły też w Wielkiej Brytanii. Ponad milion pracowników brytyjskiej budżetówki przez cały dzień strajkowało przeciw proponowanym zmianom w systemie emerytalnym, które miały opóźnić wiek przechodzenia na emeryturę (teraz jest to możliwe już w wieku 60 lat, jeśli w państwowej firmie przepracowało się ćwierć wieku). Obecne strajki to łabędzi śpiew brytyjskich związków zawodowych. Ich największym osiągnięciem była "zima protestów" z przełomu lat 1978 i 1979, która doprowadziła do odwołania rządu Jamesa Callaghana. Po nim nastała jednak era Margaret Thatcher, która ukróciła wpływy związkowców. Dowodem ich słabnącej siły był ubiegły rok, kiedy pracownicy łącznie strajkowali przez 157 tys. roboczych dniówek - najmniej od 1891 r. W 1979 r. protesty zajęły prawie 30 mln dniówek. Brytyjscy związkowcy zapowiadają dalsze protesty na 3 maja, ale nikt nie traktuje ich poważnie - rząd nie zajął stanowiska w sprawie strajków, a komentatorzy prasowi zgryźliwie stwierdzili, że brytyjska budżetówka to ostatnia grupa zawodowa, która nie weszła w XXI wiek. Odwrotnie jest we Francji, gdzie młodzieżowe demonstracje mogą doprowadzić do upadku gabinetu Dominique'a de Villepina. Zamiast eksportować strajki do Wielkiej Brytanii, Francuzi powinni importować stamtąd demokrację - na Wyspach bowiem o losie rządu decydują wybory. Agaton Koziński |
Więcej możesz przeczytać w 14/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.