Ordynacja według PiS utrudni stworzenie stabilnej większości w Sejmie
Prawo i Sprawiedliwość prze do wyborów. Proponuje nową ordynację - rzekomo mieszankę wyborów proporcjonalnych i większościowych. Ten dokument dowodzi, że polscy politycy - choć nauczyli się nieźle kombinować w ramach demokracji - wciąż nie nauczyli się liczyć.
Po 1989 r. system wyborczy w Polsce był kilkanaście razy zmieniany. Zawsze jednak były to różne odmiany wyborów proporcjonalnych. Za pomocą kruczków prawnych wprowadzano do ordynacji tylko korekty proporcjonalności. Raz działały one słabiej, raz mocniej: najmocniej w 1993 r., kiedy SLD i PSL zdobyły nieco ponad jedną trzecią głosów, ale dało im to niemal dwie trzecie mandatów w Sejmie.
Przegrana wygrana
W ordynacji proporcjonalnej każda partia ma dostać z grubsza taki udział w parlamencie, jaki uzyskała w głosowaniu. Ponieważ głosów nie można wprost przeliczyć na mandaty, wymyślono służące temu metody, które nazwano na cześć ich autorów - Thomasa Hare, Horsta Niemeyera, André Sainte-Laguë i Victora d'Hondta. Metoda Hare - Niemeyera jest niemal idealnie proporcjonalna, metoda Sainte-Laguë nieco faworyzuje silniejsze partie, d'Hondt zaś daje im duże fory. We wszystkich tych systemach można stosować próg wyborczy, który eliminuje najsłabszych i wypacza proporcjonalność.
Wybory większościowe są prostsze - niczego przeliczać nie trzeba. Kraj dzieli się na okręgi i w każdym z nich walczy się o jeden mandat. Zdobywa go ten, kto dostał najwięcej głosów. Ten system wymusza polaryzację sceny politycznej - o władzę rywalizują dwa obozy. Pojęcie koalicji jest nieznane - stabilna większość musi powstać, a ten, kto wygrywa, samodzielnie rządzi. Wygrywa zaś niekoniecznie ten obóz, który w skali kraju zdobył najwięcej głosów. Modelowe pod tym względem były wybory na Sri Lance w 1970 r. Najwięcej głosów - 38 proc. - dostali kandydaci Zjednoczonej Partii Narodowej (UNP), ale w parlamencie zasiadło ich tylko 17. Partia Wolności (SLFP) zdobyła o jeden procent głosów mniej, ale do parlamentu wprowadziła 91 posłów, co dało jej bezwzględną większość. Odbyło się to w majestacie prawa, nie było oskarżeń o manipulacje. Było to możliwe, bo kandydaci SLFP wygrali minimalnie w większości okręgów, natomiast kandydaci UNP wręcz rozgromili rywali w 17 okręgach, ale gdzie indziej trochę im zabrakło. Lankijczycy nie byli jednak tym wszystkim zachwyceni i wkrótce przywrócono tam system proporcjonalny.
Spersonalizowana proporcjonalność
Czy ktoś słyszał o problemach z utworzeniem koalicji rządzącej w Wielkiej Brytanii? Ordynacja większościowa od lat robi tam swoje. Także w Rosji, choć demokracja to wątpliwa, w sensie tworzenia stabilnej większości sprawdza się ordynacja mieszana: połowa Dumy pochodzi z wyborów większościowych, połowa - z proporcjonalnych. Podobny cel najwyraźniej przyświeca posłom PiS i ich złożonemu świeżo w Sejmie projektowi. Ordynacja mieszana ma z jednej strony "przeciwdziałać niestabilności rządów", z drugiej - jakoś się zmieścić w ramach obecnej konstytucji. Ta zakłada bowiem wybory proporcjonalne, a na jej zmianę nie ma ani czasu, ani odpowiedniej większości głosów.
Gdyby PiS skopiowało na przykład model rosyjski, ogromnie wzrosłyby szanse na to, że wybory w tym roku pozwolą zwycięskiej partii utworzyć samodzielny rząd większościowy. Tyle że PiS sięgnęło do wzoru niemieckiego. A ten system jest równie mętny jak jego nazwa: "spersonalizowane wybory proporcjonalne". Udaje system mieszany, większościowo-proporcjonalny, ale w rzeczywistości z wyborami większościowymi nie ma prawie nic wspólnego. Bierze z nich tylko jednomandatowe okręgi wyborcze, które można uznać za drugorzędną cechę płciową, bez wpływu na istotę charakteru potomstwa, czyli wynik wyborów.
Niemiecki model
Niemiecki wyborca ma dwa głosy: jeden krzyżyk stawia na kartce z listą kandydatów w swoim okręgu jednomandatowym, drugi - na ogólnokrajowej liście wszystkich startujących partii. Do obliczenia wyniku wyborów służą wyłącznie te "drugie" głosy: decydują o liczbie posłów każdej partii. Głosy "pierwsze" mają tylko częściowy wpływ na ustalenie, kto z danej partii zasiądzie w Bundestagu. Jak to działa? Nie działa. Dość przypomnieć ubiegłą jesień, gdy Niemcy i Polacy niemal równocześnie poszli do urn. W porównaniu z niemieckimi męczarniami z ustaleniem, kto będzie kanclerzem, rząd Marcinkiewicza powstał w iście ekspresowym tempie.
Ostatnie polskie wybory, choć proporcjonalne, zawierały sporo mechanizmów sprzyjających wyłanianiu większości. Po pierwsze - obowiązywał pięcioprocentowy próg eliminujący najsłabszych. Po drugie - obowiązywała metoda d'Hondta, dająca premię najsilniejszym, a osłabiająca średniaków. Po trzecie - okręgi wyborcze były stosunkowo nieduże, co wzmacnia działanie metody d'Hondta. Efekt był widoczny: PiS i PO, zdobywając w sumie 51 proc. głosów, uzyskały w Sejmie 288 mandatów, czyli 63 proc. Z tych trzech mechanizmów PiS w projekcie nowej ordynacji zachowuje tylko jeden: próg. Metodę d'Hondta zastępuje wzorami Sainte-
-Laguë, co pozbawia najsilniejszych części premii. Ustanawia też ogromne, rzadko spotykane na świecie okręgi wyborcze - nawet ponad 50 mandatów, co w praktyce oznacza, że wybory będą niemal równie proporcjonalne jak niemieckie.
Jaki byłby skutek różnych ordynacji w wyborach z minionej jesieni? W tabeli przedstawiam efekt swoich nieco ryzykownych obliczeń. Ryzykownych, bo nie dysponuję szczegółowymi wynikami głosowania w rozbiciu na obwody. Ufam, że te prognozy są bliskie rzeczywistości.
Ilustracja: D. Krupa
Po 1989 r. system wyborczy w Polsce był kilkanaście razy zmieniany. Zawsze jednak były to różne odmiany wyborów proporcjonalnych. Za pomocą kruczków prawnych wprowadzano do ordynacji tylko korekty proporcjonalności. Raz działały one słabiej, raz mocniej: najmocniej w 1993 r., kiedy SLD i PSL zdobyły nieco ponad jedną trzecią głosów, ale dało im to niemal dwie trzecie mandatów w Sejmie.
Przegrana wygrana
W ordynacji proporcjonalnej każda partia ma dostać z grubsza taki udział w parlamencie, jaki uzyskała w głosowaniu. Ponieważ głosów nie można wprost przeliczyć na mandaty, wymyślono służące temu metody, które nazwano na cześć ich autorów - Thomasa Hare, Horsta Niemeyera, André Sainte-Laguë i Victora d'Hondta. Metoda Hare - Niemeyera jest niemal idealnie proporcjonalna, metoda Sainte-Laguë nieco faworyzuje silniejsze partie, d'Hondt zaś daje im duże fory. We wszystkich tych systemach można stosować próg wyborczy, który eliminuje najsłabszych i wypacza proporcjonalność.
Wybory większościowe są prostsze - niczego przeliczać nie trzeba. Kraj dzieli się na okręgi i w każdym z nich walczy się o jeden mandat. Zdobywa go ten, kto dostał najwięcej głosów. Ten system wymusza polaryzację sceny politycznej - o władzę rywalizują dwa obozy. Pojęcie koalicji jest nieznane - stabilna większość musi powstać, a ten, kto wygrywa, samodzielnie rządzi. Wygrywa zaś niekoniecznie ten obóz, który w skali kraju zdobył najwięcej głosów. Modelowe pod tym względem były wybory na Sri Lance w 1970 r. Najwięcej głosów - 38 proc. - dostali kandydaci Zjednoczonej Partii Narodowej (UNP), ale w parlamencie zasiadło ich tylko 17. Partia Wolności (SLFP) zdobyła o jeden procent głosów mniej, ale do parlamentu wprowadziła 91 posłów, co dało jej bezwzględną większość. Odbyło się to w majestacie prawa, nie było oskarżeń o manipulacje. Było to możliwe, bo kandydaci SLFP wygrali minimalnie w większości okręgów, natomiast kandydaci UNP wręcz rozgromili rywali w 17 okręgach, ale gdzie indziej trochę im zabrakło. Lankijczycy nie byli jednak tym wszystkim zachwyceni i wkrótce przywrócono tam system proporcjonalny.
Spersonalizowana proporcjonalność
Czy ktoś słyszał o problemach z utworzeniem koalicji rządzącej w Wielkiej Brytanii? Ordynacja większościowa od lat robi tam swoje. Także w Rosji, choć demokracja to wątpliwa, w sensie tworzenia stabilnej większości sprawdza się ordynacja mieszana: połowa Dumy pochodzi z wyborów większościowych, połowa - z proporcjonalnych. Podobny cel najwyraźniej przyświeca posłom PiS i ich złożonemu świeżo w Sejmie projektowi. Ordynacja mieszana ma z jednej strony "przeciwdziałać niestabilności rządów", z drugiej - jakoś się zmieścić w ramach obecnej konstytucji. Ta zakłada bowiem wybory proporcjonalne, a na jej zmianę nie ma ani czasu, ani odpowiedniej większości głosów.
Gdyby PiS skopiowało na przykład model rosyjski, ogromnie wzrosłyby szanse na to, że wybory w tym roku pozwolą zwycięskiej partii utworzyć samodzielny rząd większościowy. Tyle że PiS sięgnęło do wzoru niemieckiego. A ten system jest równie mętny jak jego nazwa: "spersonalizowane wybory proporcjonalne". Udaje system mieszany, większościowo-proporcjonalny, ale w rzeczywistości z wyborami większościowymi nie ma prawie nic wspólnego. Bierze z nich tylko jednomandatowe okręgi wyborcze, które można uznać za drugorzędną cechę płciową, bez wpływu na istotę charakteru potomstwa, czyli wynik wyborów.
Niemiecki model
Niemiecki wyborca ma dwa głosy: jeden krzyżyk stawia na kartce z listą kandydatów w swoim okręgu jednomandatowym, drugi - na ogólnokrajowej liście wszystkich startujących partii. Do obliczenia wyniku wyborów służą wyłącznie te "drugie" głosy: decydują o liczbie posłów każdej partii. Głosy "pierwsze" mają tylko częściowy wpływ na ustalenie, kto z danej partii zasiądzie w Bundestagu. Jak to działa? Nie działa. Dość przypomnieć ubiegłą jesień, gdy Niemcy i Polacy niemal równocześnie poszli do urn. W porównaniu z niemieckimi męczarniami z ustaleniem, kto będzie kanclerzem, rząd Marcinkiewicza powstał w iście ekspresowym tempie.
Ostatnie polskie wybory, choć proporcjonalne, zawierały sporo mechanizmów sprzyjających wyłanianiu większości. Po pierwsze - obowiązywał pięcioprocentowy próg eliminujący najsłabszych. Po drugie - obowiązywała metoda d'Hondta, dająca premię najsilniejszym, a osłabiająca średniaków. Po trzecie - okręgi wyborcze były stosunkowo nieduże, co wzmacnia działanie metody d'Hondta. Efekt był widoczny: PiS i PO, zdobywając w sumie 51 proc. głosów, uzyskały w Sejmie 288 mandatów, czyli 63 proc. Z tych trzech mechanizmów PiS w projekcie nowej ordynacji zachowuje tylko jeden: próg. Metodę d'Hondta zastępuje wzorami Sainte-
-Laguë, co pozbawia najsilniejszych części premii. Ustanawia też ogromne, rzadko spotykane na świecie okręgi wyborcze - nawet ponad 50 mandatów, co w praktyce oznacza, że wybory będą niemal równie proporcjonalne jak niemieckie.
Jaki byłby skutek różnych ordynacji w wyborach z minionej jesieni? W tabeli przedstawiam efekt swoich nieco ryzykownych obliczeń. Ryzykownych, bo nie dysponuję szczegółowymi wynikami głosowania w rozbiciu na obwody. Ufam, że te prognozy są bliskie rzeczywistości.
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 14/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.