Po tym, jak w ubiegłym tygodniu grafologowie poproszeni przez IPN potwierdzili autentyczność dokumentów dotyczących Wałęsy, fala krytyki spadła na Instytut, a przy okazji na PiS. „To jest tylko i wyłącznie czysta nienawiść PiS i Jarosława Kaczyńskiego. (...) Ci profesorkowie ze wstrętnego IPN zawdzięczają Wałęsie, że dziś mogą siedzieć w IPN i badać te akta” – powiedział na przykład były premier Kazimierz Marcinkiewicz w rozmowie z Moniką Olejnik.
Aż dziwne, że trzeba przypominać proste fakty: w lutym 2016 roku do IPN trafiły dokumenty przechowywane w domu przez gen. Czesława Kiszczaka. Lech Wałęsa kwestionował ich autentyczność, takie jego prawo, a Instytut je zbadał, taki jego obowiązek. Paradoksalnie argumenty na korzyść IPN w dniu ogłoszenia opinii grafologów padły m.in. w wypowiedzi Jana Widackiego, pełnomocnika Wałęsy. Przypomniał on, że Instytut prowadzi śledztwo w sprawie podejrzenia fałszowania dokumentacji, a były prezydent ma status pokrzywdzonego. Przy czym mec. Widacki podkreślił, że opinia nie kończy sprawy. Pełnomocnik ma prawo podjąć teraz działania w obronie Wałęsy, wręcz powinien to zrobić, abyśmy zyskali pewność co do faktów.
Niestety, wszyscy, którzy choćby zastanawiają się, jaka była rola Lecha Wałęsy w obaleniu komunizmu oraz po 1989 roku… Właśnie, tu zatrzymajmy się na chwilę. To, co wydarzyło się w czasach PRL, to jedno. Konsekwencje decyzji Wałęsy z młodości dla biegu wydarzeń w Polsce po 1989 roku – to drugie. Fakty są takie: istniały dokumenty obciążające prezydenta RP i o nich oraz o jego relacjach z SB opinia publiczna dowiedziała się z dużym opóźnieniem. Niektórzy, jak Tomasz Lis, uważają, że nie ma co sobie tym zaprzątać głowy (z tweeta naczelnego „Newsweeka”: „Mam gdzieś podpisy młodego robotnika Wałęsy sprzed ponad 40 lat”). Za to wszyscy ci, którzy zastanawiają się nad postępowaniem Wałęsy po 1989 roku, narażają się na krytykę i zarzuty. Można odnieść wrażenie, że popełniają myślozbrodnię, jak nazywano to w powieści „1984” Orwella. Wygląda, jakby obowiązywała wykładnia wolności słowa Donalda Tuska sprzed ośmiu lat: „Za pieniądze publiczne w Polsce nikt nie ma prawa kłamać, nikt nie ma prawa oczerniać Lecha Wałęsy, nikt nie ma prawa zatruwać życia publicznego”. Te słowa towarzyszyły decyzji ówczesnej minister nauki Barbary Kudryckiej, która zdecydowała o kontroli na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego w związku z pracą i książką Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie.
Rozumiem uczucia tych, dla których Lech Wałęsa jest bardzo ważną i pozytywną postacią w życiu. Rozumiem trudną sytuację Wałęsy, bo zaszczuć człowieka jest łatwo. Ale to nie może usprawiedliwiać dławienia dyskusji, zwłaszcza że są do niej podstawy. Choć, trzeba podkreślić, muszą być na nią otwarte obie strony sporu.
W ostatnich dniach zaskoczyły mnie słowa człowieka nauki, Leszka Balcerowicza. „Szanowny Panie Prezydencie. Proszę przyjąć – raz jeszcze – wyrazy najwyższego uznania za Pańską ogromną rolę w najnowszej historii Polski. Proszę się nie przejmować atakami ze strony małych, skrajnie cynicznych, zaślepionych lub dyspozycyjnych ludzi” – napisał na Twitterze. Sporo inwektyw. Starając się skupiać na faktach, co do meritum przyjmuję słowa Balcerowicza jako ważne. Pełnił funkcję wicepremiera i z bliska oglądał wydarzenia w kraju. Rozumiem, że ręczy za Wałęsę. Ale myślę też o dwóch młodych ludziach, o których przypomniał niedawno Sławomir Cenckiewicz w wywiadzie dla Onetu – o studentach, działaczach Partii Wolności Kornela Morawieckiego, którzy w 1992 roku stanęli przed sądem w Brzegu za głoszenie, że urzędujący prezydent jest agentem SB o pseudonimie Bolek. Zostali ukarani grzywną, ledwie uniknęli więzienia. Dzisiaj widać, że cała sprawa zasługiwała na dogłębne zbadanie. Czy o taką Polskę walczył Lech Wałęsa?
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.