Jedno mi utkwiło w pamięci. Zapytałam go, gdzie trzyma te wszystkie rzeczy, które zabiera ludziom z domów. Mówił, że prowadzi dużą kancelarię. Ma tam alkohole, lampy, obrazy, nawet buty. Te buty zapamiętałam, że nawet buty ludziom zabiera.
Opowiadał, jak raz zajął dłużnikowi papugę, ale tego później żałował, bo nie mógł dać sobie z nią rady. Jedna dłużniczka piła przy nim wódkę ze szklanki i składała niemoralne propozycje. Była też anegdota o psie, którego zajął przed Świętami Wielkanocnymi. Mówił, że pies prawie zdechł, ale nagle cudownie ożył. I stało się to, o dziwo, w Wielki Piątek, kiedy Jezus zmarł na krzyżu. Kiedy tak opowiadał, dzieci słyszały to wszystko w pokojach. Było przed 21. Powinny już być wykąpane, leżeć w piżamach w łóżku i iść spać. Ja siedziałam wbita w krzesło. Nie wiem, czy był pan kiedyś w takim stanie, że człowiek nie może nawet przez chwilę przestać drżeć z nerwów. Całe ciało mi dygotało. Łzy napływały do oczu. Ich to bawiło.
Tak swoją historię zaczyna Edyta Kornak, mama Patryka i Angeliki. 17 lipca zeszłego roku do jej domu wszedł Marcin Musiał.
W ostatnim miesiącu to już nasz trzeci tekst o kontrowersyjnych działaniach komornika z Chrzanowa. Na początku lutego pisaliśmy o 11-letniej Zuzi z 1 mln zł długu, której zajął rentę po zmarłym ojcu. Dwa tygodnie później o 14-letniej Zuzi, której pracująca w jego kancelarii asesor zabrała meble z pokoju. Dzisiaj wracamy z historią rodziny Kornaków spod Mielca, gdzie Marcin Musiał w ogóle nie powinien się pojawić.
Pierścionek
Nie widziałam ich. Później się okazało, że czekali w bocznej uliczce, w sadzie między drzewami, zaraz za płotem. Wracałam jak co dzień z dziećmi po pracy. Było przed 19. Zatrzymałam się przed bramą. W plecaku szukałam pilota i kluczy od domu. Otworzyłam bramę. Wjechałam na podwórko. Dzieci wysiadły i pobiegły do domu. Jeszcze nie zdążyłam odpiąć pasów, a przy drzwiach auta już stało trzech panów. Jeden w garniturze, drugi w marynarce i pomarańczowej koszuli, i trzeci, który ciągle wisiał na telefonie. Zamknęłam się od środka. Opuściłam szybę i spytałam, kim są. Usłyszałam, że komornik i adwokat. Nikt mi nie pokazał żadnego identyfikatora, dokumentów. Zasunęłam szybę i zadzwoniłam do męża.
Staliśmy tak z pół godziny na podwórku, zanim mąż przyjechał. Prosiłam, żeby na niego poczekali, bo byłam sama z dziećmi. Tłumaczyłam, że nie mam przy sobie żadnego majątku. W portfelu miałam wtedy 200 zł. Adwokat kazał więc komornikowi, żeby zabrał mi kluczyki od auta i dokumenty. Później, już w domu, mecenas powiedział, że zrobią mi rewizję osobistą. Jeszcze wtedy nie wiedziałam co to znaczy. Jak to rewizję? Że mnie tutaj przeszukają, co mam wartościowego przy sobie. Ale to pierścionek z palca mi zabierzecie? Powiedzieli, że tak, że nawet pierścionek.
Mąż przyjechał. Poprosił, żeby się przed nim wylegitymowali. Adwokat pokazał dowód. Komornik musiał iść po niego do samochodu. Trzeci pan dowodu nie miał. – Prosiłem kilkakrotnie, żeby opuścili teren – mówi Tomasz Kornak, mąż pani Edyty. Nie chcieli wyjść. Staliśmy tak z godzinę. Ciągle powtarzali, że i tak wejdą do domu. Że jak ich nie wpuścimy, to wezwą ślusarza i wejdą. Adwokat się niecierpliwił. Kilka razy mówił do komornika, że ma wchodzić do środka i rozpoczynać czynności. Jego pomocnik chodził po podwórku i rozmawiał z kimś przez telefon. Słyszeliśmy, jak pyta kogoś przez słuchawkę: „Laweta już jedzie i dwa samochody?”. Już miałam ten obraz przed oczami, że przyjedzie ślusarz, że przewiercą zamki, że będą lawety. A na to wszystko patrzą moje dzieci. Chciałam, żeby ten koszmar się jak najszybciej skończył, dlatego wpuściliśmy ich do środka.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.