W radosne wiosenne weekendy uszczupliliśmy nasz PKB o 40 mld zł
Główny Urząd Statystyczny w połowie każdego miesiąca ogłasza dane o sytuacji gospodarczej kraju w poprzednim miesiącu. Na 26. piętrze biurowca Millennium Plaza, gdzie mieści się nasza redakcja, takie informacje nie są potrzebne. Widzimy bowiem na bieżąco, z wysokości około 80 metrów, jak rośnie PKB, produkcja itp. Wystarczy spojrzeć na przebiegający pod naszymi oknami odcinek głównej warszawskiej arterii – Alej Jerozolimskich. Gdy wzrastamy w tempie, którym potem zachwyca się „Financial Times", ulica jest zakorkowana – od mostu Poniatowskiego aż do placu Zawiszy. Wtedy na warszawskich ulicach jest tak ciężko, że nawet europoseł Janusz Onyszkiewicz przedziera się swoim słynnym rowerkiem z Mokotowa do centrum stolicy nie zatłoczonymi Alejami Ujazdowskimi, lecz ścieżkami Pola Mokotowskiego.
W ubiegłym tygodniu jedynymi przeszkodami dla jadących ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód aut były zmieniające się światła na skrzyżowaniach. A w środowy wieczór przed świętem Bożego Ciała premier Donald Tusk, jadąc na polski przedszczyt z prezydentem Lechem Kaczyńskim (czyli spotkanie przed międzynarodowym szczytem energetycznym, zakończone – co się rzadko ostatnio zdarza – sukcesem), nie musiał nawet kazać swoim BOR-owcom rozpychać na boki kierowców korkujących zwykle Aleje Ujazdowskie. Bo Warszawa, a wraz z nią reszta Polski, świętowała.
W połowie kwietnia (my to z 26. piętra widzieliśmy o wiele wcześniej) GUS podał, że produkcja przemysłowa w marcu wzrosła o 0,7 proc. w stosunku do lutego (w lutym, w stosunku do stycznia, był 15-procentowy wzrost). Znaczyło to, że ze względu na przedłużony po polsku świąteczny okres wolnego od pracy (czyli, powiedzmy wprost, wolnego od wzrostu gospodarczego), ot tak wyrzuciliśmy z ogólnego bilansu państwa kilka miliardów złotych. Analitycy twierdzą, że każdy dzień wolny od pracy to ubytek czterech, a nawet niemal pięciu miliardów złotych. Oznacza to, że nasz PKB, w okresie gdy przedzieramy się na długie polskie weekendy ciągle marnymi drogami (marnymi, bo mamy za mały PKB) ku górom, wyżynom, jeziorom i morskim plażom, zamiast rosnąć, spada każdego dnia nawet o 1 procent. W maju takich ekstraubytków mieliśmy, lekko licząc, dziesięć. A może i dwanaście, bo polskie długoweekendowe nicnierobienie dla wielu kończyło się dopiero w poniedziałki. My, na 26. piętrze, już wiemy, co w połowie czerwca ogłosi GUS. Aż strach o tym myśleć.
Można powiedzieć– inni też odpoczywają ponadnormatywnie (czyli poza okresami normalnych weekendów). My mamy oficjalnych dodatkowych dni wolnych od pracy tylko 10, podczas gdy np. Słowacy i Litwini po 12, a Niemcy w niektórych latach nawet po 14. To też tylko gadanie – gdzie indziej nie jest znane zjawisko weekendowej kumulacji, czyli robienia z dodatkowego dnia – dni aż pięciu, a nierzadko (patrz wyżej) – sześciu. A poza tym tak chętnie stawiani przez nas za przykład Niemcy jeżdżą jednak ku swoim górom, wyżynom i morzom o niebo lepszymi od nas drogami (na które bez megaweekendów harowali przed kilkudziesięcioma laty).
Ten majowy, zapewne 10-procentowy ubytek PKB gospodarka by jakoś przeżyła, gdyby nie to, że to nie koniec długoweekendowego odejmowania. Oto właśnie w drugi majowy megaweekend znów rozgorzała dyskusja, że takich eventów, jak mówią marketingowcy, przydałoby się więcej, może pod pretekstem reaktywowania święta Trzech Króli, może jeszcze Dnia Solidarności, może wolnego Wielkiego Piątku. Choćby po to, aby europosłowi Onyszkiewiczowi łatwiej przejeżdżało się rowerkiem do centrum stolicy, a premier z prezydentem mogli organizować więcej spokojnych przedszczytów, a nawet szczytów. A to, że GUS ogłosi wkrótce, iż produkcja wzrośnie o 0,5 proc. a nie o 15 proc.? Kto by się tym przejmował.
Więcej możesz przeczytać w 22/2008 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.