Czy produkt „made in Poland" może być droższy w Polsce niż za granicą? Tak. Produkowany w Tychach Fiat Panda po przyjeździe do Londynu automatycznie tanieje o 281 euro, w salonie Fiata na Węgrzech jest tańszy o 1055 euro, a w Kopenhadze – o 541 euro. Lektura przygotowanego na zlecenie Komisji Europejskiej raportu porównującego ceny samochodów w Europie może wywołać u polskich kierowców zgrzytanie zębów. Choć Fiat Panda powstaje w Polsce, składany jest przez polskich robotników i w większości z wyprodukowanych w Polsce części, to jego krajowa cena jest aż o 13 proc. wyższa od średniej w innych krajach Unii. Jakim cudem? – W raporcie porównano ceny katalogowe samochodów, nie uwzględniając promocji na polskim rynku. Dzięki nim cena transakcyjna, za jaką klient faktycznie kupuje dane auto, mogła być niższa – tłumaczy Rafał Grzanecki z Fiat Auto Poland. Dodając, że w styczniu tego roku, gdy publikowano raport, Panda sprzedawana była z rabatem 6 tys. zł.
A jednak taki numer jak z cenami Pandy w Polsce nie przechodzi na bardziej cywilizowanych rynkach. Przykładowo w Szwecji ukochane przez Skandynawów Volvo XC90 jest najtańsze w Europie. Także Czesi nieprzepłacają za produkowane u nich modele Skody Fabii oraz Superb. Koncerny motoryzacyjne, windując u nas w nieuzasadniony sposób ceny, piłują gałąź, na której siedzą. Gdyby nie ich pazerność, nie powstawałyby na polskim rynku firmy zajmujące się handlem nowymi autami poza oficjalną siecią dilerską. A istnieje takich firm już kilkadziesiąt.
– Branża motoryzacyjna, gdzie warunki dyktują wielkie koncerny i ich autoryzowani partnerzy, należy do najmniej konkurencyjnych. Szczególnie w Polsce, gdzie nagminnie łamie się prawa właścicieli samochodów do gwarancji producenta i drenuje ich kieszenie wysokimi stawkami autoryzowanego serwisu – mówi Tomasz Bobrowski, szef Grupy Pro-Car, która rocznie sprzedaje 150 samochodów. Na ogół tych z wyższej półki, kosztujących ponad 200 tys. zł limuzyn i luksusowych terenówek marek Volvo i Audi. Na przykład najnowsze Audi Q5 z silnikiem 2.0 TFSI, które w autoryzowanym salonie kosztuje minimum 150 tys. zł, oferuje o ponad 20 tys. zł taniej niż diler autoryzowany.
– Współpracujemy z największymi pośrednikami na europejskim rynku samochodowym. Wykorzystujemy różnice cenowe między poszczególnymi krajami Unii i jesteśmy w stanie znaleźć najtańszego dostawcę aut niezależnie od tego, czy znajduje się w Holandii, czy Szwecji – dodaje menedżer, tłumacząc tajemnicę niskich cen. Podobnie jest z cennikiem napraw i serwisu. Cena jednej roboczogodziny w nieautoryzowanej stacji to 125-160 zł, podczas gdy w autoryzowanych serwisach znanych marek nawet dwukrotnie więcej. Polscy dilerzy samochodów opatentowali też kilka sztuczek, które uprzykrzają klientom życie. Najpopularniejsza z nich to „blokowanie klienta" w systemie transakcyjnym. Jeśli w salonie marki X przygotują dla nas ofertę z ceną samochodu, to dane klienta są wprowadzane do systemu sprzedaży z przypisanym już rabatem. Choćby klient zwiedził pół Polski w poszukiwaniu tańszej oferty, to żaden inny diler nie może dać mu większego rabatu.
Bankowe podwyżki
Ale drożyzna w branży motoryzacyjnej to tylko fragment szerszego obrazu. Podczas ostatniego kryzysu finansowego w strefę wysokich cen weszły także usługi bankowe. Eksperci Komisji Europejskiej, którzy opracowali raport na ten temat, ulokowali polski rynek bankowy mniej więcej w środku europejskiej stawki. Okazało się jednak, że taniej niż u nas jest m.in. w Bułgarii, Holandii, Belgii czy Portugalii. W Bułgarii przeciętne roczne koszty usług bankowych wynoszą 27 euro, a w Polsce 73 euro (prawie tyle samo co w Danii).
– Polska bankowość komercyjna nie ma zbyt długich tradycji, w związku z czym nasze banki musiały przejść szybki kurs zwiększania sprawności działania, restrukturyzacji, wprowadzania kosztownych systemów informatycznych. Efektem powinien być spadek kosztów usług i cen płaconych za nie przez klientów. Ale banki musiały ponieść bardzo wysokie koszty, stąd też nie były skłonne opłat obniżać – ocenia Roman Przasnyski, główny analityk zajmującej się doradztwem finansowym firmy Gold Finance.
Wysokie ceny usług bankowych eksperci z branży uzasadniają także niskim poziomem „ubankowienia" – bo szacuje się, że połowa Polaków wciąż nie ma konta bankowego. Jednak branżowej nędzy przeczą spektakularne zyski działających w Polsce banków. Czynnikiem wpływającym na wysokość opłat był niedawny globalny kryzys finansowy. W jego wyniku skurczyły się znacznie możliwości zwiększania dochodów banków z działalności inwestycyjnej i udzielania kredytów. Spadek wpływów banki starały się zrekompensować, zwiększając wysokość prowizji za różnego rodzaju czynności i usługi. W 2008 i 2009 r. w niektórych przypadkach podwyżki sięgały nawet kilkudziesięciu procent. Z opłat i prowizji wpłynęło do banków w ciągu ostatnich dwóch lat około 13 mld zł. Dziesięć lat temu było to zaledwie 3,8 mld zł.
Najdroższe drogi w Europie
To niejedyny przykład usług, za które płacimy więcej niż inni. Ścięcie włosów u fryzjera w Krakowie kosztuje około 80 zł, podczas gdy w popularnej sieci salonów we Włoszech – 63 zł. Flagowe dania z menu restauracji Friday’s zarówno w Warszawie, Pradze, jak i w Nowym Jorku są w zbliżonych cenach – 50-60 zł. Problem w tym, że średnio zarabiający nowojorczyk może chodzić do restauracji typu casual diner codziennie, a nie łupnie go to po kieszeni jak Kowalskiego. Wprawdzie bilet do kina premierowego kosztuje w USA ok. 26 zł (w Polsce przeważnie 24 zł), to jednak dwa tygodnie po premierze każdy film można obejrzeć tam w kinach drugiego obiegu, których u nas nie ma, za równowartość… 6 zł.
Jeśli porównać pensje Polaków z dochodami innych Europejczyków: Francuzów, Hiszpanów i Portugalczyków, a potem zestawić je z opłatami, które obywatele tych państw muszą ponosić za podróżowanie autostradami, okaże się, że mamy najdroższe drogi w Europie. Za średnią krajową Polak przejedzie niecałe 10,5 tys. km, Portugalczyk i Hiszpan już ponad 20 tys. km, a Francuz aż 36 tys. km. Skandaliczne dojenie kierowców widać zwłaszcza na tle opłat autostradowych z Czech i ze Słowacji. Koszt rocznej winiety za przejazdy tamtejszymi autostradami (odpowiednio 194 zł i 153 zł) tylko nieznacznie przekracza cenę jednorazowego przejazdu z Katowic do Gdańska – 123 zł. A i to przy założeniu, że gdy autostrada A1 powstanie w 2012 r., minister infrastruktury utrzyma dotychczasową maksymalną stawkę za kilometrowy przejazd wynoszącą 23 grosze.
Według ekspertów od spraw infrastruktury za autostrady przepłacamy, bo ich jeszcze nie mamy. Zdaniem Adriana Furgalskiego, eksperta ds. infrastruktury z Zespołu Doradców Gospodarczych „Tor", wysokie ceny to efekt systemu finansowania budowy dróg. We Francji i Włoszech, gdzie autostrady są płatne, ale i używane od 50 lat, kierowca płaci tylko za ich utrzymanie. Tymczasem polski kierowca ponosi także koszty kredytu zaciągniętego przez państwo bądź kapitał prywatny na budowę drogi.
Luksus po polsku
Polską drożyznę najlepiej jednak widać w handlu. Według raportu Eurostatu „Consumers in Europe" 10-15 proc. więcej niż statystyczny mieszkaniec Unii płacimy za produkty chemii gospodarczej, kosmetyki, a także domową elektronikę: telewizory i zestawy kina domowego.
Niewielkie różnice cen można niekiedy tłumaczyć wysokością stawek VAT w krajach UE. W Polsce podstawowa stawka wynosi 22 proc., ale w Niemczech czy Wielkiej Brytanii jest to 17 proc. Najczęściej jednak ceny winduje wciąż prymitywnie zorganizowany handel, gdzie sprzedawca oferuje towar w cenie hurtowej plus marża. Z kolei obowiązujące na Zachodzie obyczaje zmuszają handel do częstszych promocji i przecen, co sprawia, że zakupy są tańsze.
Najgorzej jest w branżach, gdzie ceny dyktuje „wyłączny przedstawiciel na Polskę". Standardową praktyką takich firm jest narzucanie handlowcom cen minimalnych. Internetowa porównywarka cen Nokaut.pl współpracująca z 3200 sklepami przeprowadziła wśród nich anonimową ankietę na temat tego zjawiska. Blisko 60 proc. właścicieli sklepów zetknęło się ze zjawiskiem ustalania cen przez producentów. Co więcej, ponad połowa z nich deklaruje, że gdyby nie te naciski, to mogliby obniżyć ceny o 5 do 15 proc. Dlatego sklepy internetowe w poszukiwaniu niższych cen i obejścia ograniczeń zaczynają importować towar od zagranicznych dystrybutorów –przede wszystkim z Niemiec. Jedna trzecia ankietowanych przez Nokaut.pl sklepów już dziś korzysta z oferty zagranicznych dostawców.
Podobnie jest w przypadku dóbr luksusowych. Torebka włoskiej Furli, która na ekskluzywnej via Condotti w Rzymie kosztuje 230 euro, w jednym z warszawskich sklepów tej marki jest do kupienia za 1600 zł. Cenę zbliżoną do włoskiej oferują jedynie sprzedawcy z serwisów aukcyjnych, jak np. Allegro – żyjący z wypraw na zagraniczne wyprzedaże.
Modny ostatnio iPad 3G 16GB firmy Apple okazuje się w Polsce droższy (2899 zł) niż w serwisach internetowych w Wielkiej Brytanii (2583 zł), Niemczech (2719 zł) oraz Czechach (2410 zł). Aż 199 zł płacimy w Polsce za grę „Grand Tourismo 5" na konsolę PS3, która w niemieckich i brytyjskich serwisach jest tańsza o 10-40 zł. Kłopot w tym, że zabawa w odpowiedzialnego i świadomego konsumenta pochłania coraz więcej czasu. Zmorą polskiego internetu są sklepy, które chociaż mają tysiące towaróww atrakcyjnych cenach, nie potrafią zrealizować zamówienia, bo ich oferta jest tylko wirtualna. W USA zaobserwowano zjawisko powrotu klientów do renomowanych, choć droższych sklepów stacjonarnych, bo czas poświęcony na przebrnięcie przez setki ofert kosztuje więcej niż uzyskane oszczędności.
Pilnuj swoich pieniędzy
Trzeba przyznać, że na tle innych europejskich krajów mniej płacimy za stacjonarny internet. Niektóre oferty polskich operatorów to niewiele ponad 50 proc. średnich cen w UE. Mniej niż inni Europejczycy płacimy także za żywność. Według raportu Eurostatu ceny żywności i napojów bezalkoholowych w Polsce to zaledwie 65 proc. średniej dla całej Wspólnoty. Jednak ekonomiści zwracają uwagę na to, że choć nominalnie płacimy mniej, to jednak wydatki na żywność stanowią wysoki odsetek domowych budżetów. Państwo Kowalscy na jedzenie wydają jedną czwartą swoich pensji. Drugie w kolejności są wydatki na czynsz i rachunki (za energię, wodę), które stanowią średnio 22 proc. domowego budżetu. Tak więc ponad połowę dochodów Polaków pochłania codzienne utrzymanie.
Ekonomiści analizujący tzw. siłę nabywczą społeczeństw stworzyli indeks dostępności konsumpcji informujący o tym, ile zostaje nam po odliczeniu od pensji kosztów codziennego życia. Wśród krajów Unii Europejskiej Polska zajmuje w nim trzecie miejsce od końca (przed Rumunią i Bułgarią). Przy polskiej drożyźnie oznacza to, że jeszcze przez wiele lat przyjdzie nam zdobywać praktyczne doświadczenia w stosowaniu zasady, iż pilnowanie pieniędzy jest bardziej kłopotliwe niż ich zdobycie.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.