A program polskiej prezydencji? Korzystam tylko z oficjalnych stron internetowych i wszędzie widzę słowo ogromnie podejrzane, a mianowicie słowo „promocja". Oczywiście przede wszystkim promocja Polski, ale także wielu polskich miast, bo różne konwentykle nie będą się (celowo) odbywały tylko w Warszawie. Co to znaczy promocja Polski, co tu promować? Jak ktoś chce, to do Polski i tak przyjedzie, a poza tym to rola biur i urzędów turystycznych. Można pokazać polską sztukę (wcale niezłą), ale w świecie sztuki i tak jest ona dobrze znana, a w świecie ministrów nikogo to nie obchodzi. Więc dajmy spokój z promocją, a poprowadźmy rzeczowo kilka spraw, które stanowią priorytety europejskie, a nie tylko nasze.
Oto, jakie były priorytety prezydencji belgijskiej: sprawy ekonomiczne i finansowe, konkurencja, zatrudnienie, transport, środowisko, edukacja, rolnictwo, sprawiedliwość. Ani słowa o promocji Belgii, czyżby nie miała co pokazać?
Polscy politycy, którzy liczą na to, że się jeszcze lepiej wypromują, pokazując się ze znanymi kolegami z zagranicy, mylą się. Nie od samych rozmów z Cameronem, Sarkozym czy – o ile dotrwa – Berlusconim rośnie prestiż polityka, ale od tego, czy te rozmowy do czegoś istotnego doprowadzą. Wiadomo przecież, że w czasie polskiej prezydencji politycy będą musieli przyjechać do Polski. Nie widzę w tym powodów do radości, tylko do troski o to, jak przejechać przez coraz bardziej zakorkowaną Warszawę. Pomyślmy więc – póki czas – o tym, żeby Polska w tym trudnym okresie przyłożyła się do prezydencji po to, żeby przysłużyć się Europie, a nie sobie lub sobie na ostatku, bo wiele zysków nie będzie, nawet jak staniemy na głowie. Co się nam raczej nie uda.
Jest tu jednak poza „promocją" druga sprawa, w istocie bardzo poważna, o której było wiele mowy, ale jakoś tak ucichło. To znaczy wybory parlamentarne w trakcie prezydencji, które zgodnie z planem powinny się odbyć w końcu października. Mikołaj Dowgielewicz powiada, że trzeba te wybory oddzielić chińskim murem od prezydencji, a wtedy nie będzie problemu.
Otóż, po pierwsze, nie widzę tego chińskiego muru w obecnych polskich warunkach, nie widzę nawet śladu ewentualnej zgody na jego wzniesienie, a Polacy przez mur uwielbiają przeskakiwać i będzie jedna nieustająca awantura. Po drugie, to nie tylko wybory, ale także kampania, która będzie trwała przez wrzesień i październik, więc argument – powszechnie głoszony – że wybory są dopiero pod koniec prezydencji, jest nietrafny. Kampania nie wypromuje Polski, ale zniszczy ją po raz kolejny. Politycy, bądźcie poważni i zróbcie wybory w czerwcu, a może nawet w maju. Nie można zrobić wyborów po prezydencji, czyli w lutym 2012, bo to byłoby niekonstytucyjne, ale można nieco wcześniej. Przecież te zastępy przygotowujących się urzędników nie znikną, a zwycięzca tych wyborów jest raczej pewny. A tych, co się uczą angielskiego, kilka dodatkowych miesięcy i tak nie uratuje.
Piszę to w ostatnim sensownym momencie, kiedy można w Polsce szybko omówić tę kwestię, także publicznie, w mediach. Za miesiąc będzie za późno na całą procedurę sejmowo-senatowo-prezydentową. Polacy są specjalistami od marnowania szans i Donald Tusk miał rację, kiedy powiedział, że w ostatnim dwudziestoleciu mieliśmy fart jak nigdy w historii. Czy warto stawiać jednak tak wiele, licząc na szczęście, czy wyobrażają sobie państwo polską prezydencję z szefem opozycji podważającym w czasie kampanii wyborczej moralne i polityczne prawa przywódców państwa? Trochę odwagi i do wyborów. Innego wyjścia doprawdy nie ma. To znaczy jest, ale skończy się niewątpliwie kompromitacją.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.