Po pierwsze, musimy mieć cierpliwość godną wschodniego mędrca lub ewentualnie pacjenta NFZ. Po drugie, przyda nam się ostrożność sarny i czujność ważki. Po trzecie, musimy być pracowici jak mrówka i konsekwentni jak porucznik Borewicz. Po czwarte, przyda nam się giermek, pomocnik, córka lub syn – ktoś, kto będzie bezwzględnie słuchał rozkazów i nie ruszał się z miejsca, bo każdy ruch może przysporzyć nam niemałych kłopotów. Po piąte, musimy mieć dostęp do najlepszych produktów. Najdoskonalsze jajka, najlepszy smalec, który nie śmierdzi knurem, i najwonniejsza wanilia, która nie jest etylowaniliną. Mamy wszystko? No to do roboty.
Na początku wbijamy sześć żółtek do dużej, ciężkiej, glinianej misy. Dokładamy do niej dwa całe jajka, dwie duże łyżki cukru pudru i ćwierć laski utłuczonej wanilii. Ucieramy wszystko do białości kopystką przez pół godziny (lub dużo szybciej i bez wysiłku ręcznym mikserem) i dodajemy ćwierć litra gęstej, kwaśnej śmietany. Najlepiej 36-proc. Ma być naturalnie kwaśna, nie zakwaszana. Jeśli nie skwaśnieje naturalnie, to ciasto nie nabierze pulchności. Do tego dodajemy dwa kieliszki spirytusu, łyżkę niechłodnego masła, szczyptę soli i łyżkę octu. Mieszamy, ucieramy, miksujemy. Do tego pszenna mąka. Dodajemy jej tyle, ile zabierze ciasto, którego gęstość nie powinna przekraczać gęstości ciasta makaronowego. Gotowe? No to teraz czas na wyrabianie ciasta. Proszę zarezerwować sobie na to półtorej godziny i od razu uprzedzam, że nie ma żadnej dyspensy od tego czasu. Ciasto wyrabiamy nad wyraz intensywnie. Moim ulubionym sposobem jest walenie w nie wałkiem. Z całej siły, zza głowy, prosto w ciasto. Cudowne uczucie. Nie dość, że rozładowuję całą, poświąteczną złość, to jeszcze pozwala mi to spalić kalorie, których po świętach gromadzi się w nas zdecydowanie za dużo. Ciasto na faworki staje się wtedy moim workiem treningowym, choć bez bicia przyznaję, że biję je na zmianę z pomocnikami. Podejrzewam, że nawet Dariusz Michalczewski nie dałby rady bić ciasta na faworki przez bite półtorej godziny. Właśnie po tym czasie na cieście pojawiają się wreszcie pierwsze bąble powietrza, dzięki czemu wiemy, że zostało dobrze wyrobione. Teraz przekrawam je na sześć kawałków i każdy z nich przykrywam osobnym naczyniem, żeby nie wyschło. Wałkuję oddzielnie bardzo cienko, tak cienko, jak wałkuje się makaron. Czas na rozgrzanie tłuszczu. Tu kolejny sekret – na 1,5 kg smalcu potrzebuję 2 kieliszki spirytusu – dzięki temu ciasto nie spali się w gorącym tłuszczu. Smalec rozgrzewam w szerokim garnku. Rozwałkowane kawałki ciasta kroję na kawałki o długości 25 cm i szerokości 5 cm, przekrawam je w środku i wywijam, tworząc faworki. Najpierw próba pierwszego faworka – jeśli się szybko zarumieni, puszczam następne. Po zrumienieniu przekładam na drugą stronę i odsączam na bibule. Po lekkim ostygnięciu posypujemy je cukrem pudrem z prawdziwą wanilią i odstawiamy do całkowitego wystygnięcia. Układam w piękną piramidę i podaję na stole.
Sztuka wyrabiania i podawania prawdziwych faworków ginie bezpowrotnie, bo nikomu nie chce się i nie opłaca robić ich porządnie. Dobrze, że pani Ala u Fukiera ma jeszcze tyle siły i czasu na to, aby przygotowywać je dla moich gości tak jak trzeba. Cieszę się nimi przez cały karnawał.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.