Zima to nie jest najlepsza pora na kulinarne odkrywanie Hondurasu – owoce mango dopiero zaczynają dojrzewać, guajawy nie ma w ogóle. Dookoła za to fruwają bajecznie piękne szmaragdowe tukany i błękitne motyle wielkości dłoni. W trawie bezszelestnie przemykają iguany, a świergot kolibrów bywa nie do zniesienia. Pięknie. Ale może byśmy coś zjedli?
Zamieszkaliśmy w hotelu podobnym do małej hacjendy. Z miejsca zamówiliśmy krewetki w kokosie, krewetki z czosnkiem, z guacamole, z pico de gallo… Ach, pomyślałam, zaczyna się honduraska uczta. Rozczarowanie przyszło błyskawicznie – krewetki były przesmażone, sosy przeciętne. Pomyślałam, że skoro tak prostą rzecz podają tu w tak niejadalny sposób, to chyba przez cały pobyt obejdę się smakiem. Nie byłabym sobą, gdybym tego nie sprawdziła. Szybki rzut oka do hotelowej kuchni ujawnił cztery roześmiane, urocze Murzynki. Ciepłe, okrągłe, duże i matczyne. Radosny śmiech zastygł im na wargach, gdy zobaczyły w swojej kuchni równie dużą białą blondynkę. W pięknych czarnych oczach zamarło nieukrywane przerażenie, spotęgowane moim bezpardonowym przeszukaniem lodówki w poszukiwaniu niemrożonych ryb.
Porozmawiałyśmy chwilę, pierwsze lody zostały przełamane i dopiero wtedy rozpoczęła się moja kulinarna honduraska przygoda. Na stole wylądowała pieczona iguana. Panie z kuchni znów przerażone, czy ja się w ogóle zgodzę to jeść, no ale skoro prosiłam o prawdziwą kuchnię... Czy się zgodzę? Z najwyższą przyjemnością! Na wszelki wypadek jednak nie poinformowałam współbiesiadników, jakie zwierzę będą konsumować. Iguana w smaku jest łudząco podobna do kurczaka, choć to, co nam podano, przypominało raczej indyka w maladze. Pokrojone w kawałki ze świeżych ananasów i odrobiną rumu zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Przy stole nikt się nie zorientował, że pożera jaszczurkę, choć nieco kanciaste kawałki mięsa z ogona stworzenia w niczym nie przypominają drobiu...
Zachęcone nad wyraz pozytywnymi recenzjami pieczonej iguany panie kucharki następnego dnia z samego rana uraczyły nas wielkimi, śliniącymi się ślimakami. Kształt tych stworzeń był niepokojąco anatomiczny, a urody w żadnym razie nie dodawała im chorobliwa bladość. Wyciąga się je z takich samych muszli, jakie zazwyczaj stoją u cioci na szafeczce. Nazywają się caracoles i są kulinarną dumą Hondurasu. W smaku kapitalne, mocno morskie, a jednak lekko orzechowe. Miękkie i twarde jednocześnie, miejscami nawet na granicy niepogryzienia. Pewnego dnia z takich samych ślimaków przyrządzono nam bajecznie pyszny kokosowy krem. Na deser zjedliśmy później najlepszy na świecie pie z limonek.
Polubiłyśmy się z kucharkami Manuelą i Melanią, które co wieczór podchodziły do naszego stołu razem z kelnerami i bacznie obserwowały, czy wszystko nam smakuje. Byliśmy niemal pod specjalną ochroną hotelowej kuchni, a ja czułam się goszczona jak w domu.
Niestety, było to jedyne miejsce w Hondurasie, w którym tak się czułam. To kraj sparaliżowany potworną biedą. Marzyłam o odwiedzeniu lokalnego targowiska, ale wytłumaczono mi, że jeśli to zrobię, mogę nie wrócić żywa. Do tego dość przygnębiające wojskowe kontrole, średnio co pół kilometra. Na prowincji dotarcie do prawdziwych, regionalnych produktów jest bardzo trudne, bo choć Honduras słynie z plantacji mango, kakao, kawy czy najlepszych na świecie ananasów, to niemal wszystko od razu eksportuje. Próbowanie kuchni honduraskiej oczywiście jest możliwe, ale trzeba robić to delikatnie, bo prostym ludziom ledwie starcza na ryż i fasolę. Czarna fasola, podstawa wyżywienia mieszkańców Hondurasu, kosztuje około trzech dolarów za kilogram, ale przy zarobkach rzędu 50 dolarów miesięcznie stanowi ona towar niemal luksusowy. Opuszczałam ten piękny kraj w poczuciu niedosytu i ze świadomością, że mimo uroczych starań Manueli i Melanii nie udało mi się poznać Hondurasu tak, jakbym chciała.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.