W książce Vitusa Dröschera „Reguła przetrwania" opisana jest sekwencja, w której stado szympansów otacza i zabija młodego orangutana. Inne orangutany, małpy niezwykle zwinne i niegłupie, pouciekały na drzewa, podnosząc przy tym nieziemski wrzask. Ale nie uciekły daleko. Podnosząc larum, cały czas zerkały, co się dzieje. W chwili kaźni zamilkły i nie mogły od sceny zabijania oderwać wzroku. Dopiero potem wróciły do swojego jazgotu.
W 1968 roku fotograf Eddie Adams, pracujący dla Associated Press, pstryknął jedną fotkę, która zmieniła świat. Nacisnął spust kamery dokładnie w momencie, kiedy południowowietnamski generał Nguyen Ngoc Loan przystawił do głowy skutego kajdankami jeńca z Wietkongu lufę pistoletu i strzelił. To, że ofiara była nędznym skurczybykiem, nie było jeszcze wiadome. Miałem 17 lat i dość nikłe pojęcie o śmierci. Filmik z tego zdarzenia pokazano najpierw w polskiej telewizji, a potem bez uprzedzenia w „Kronice Filmowej", wyświetlanej przed zwykłymi seansami filmowymi w kinie. Widok wyciągniętej ręki i nieuchronność tego, co się za chwilę stanie, były obezwładniające. Nie byłem gotowy ani na to, ani na widok składającego się jak harmonijka ciała zabitego właśnie człowieka, wokół głowy którego natychmiast pojawiła się kałuża krwi.
Fotka Adamsa jest jedną z najczęściej oglądanych fotografii w historii tej dziedziny sztuki. Dlaczego? Przecież nie jest piękna.
Śmierć opowiedziana słowami jest jak legenda, każdy ją sobie jakoś wyobraża. To potęguje, ale i łagodzi doznania. Śmierć staje się zjawiskiem metafizycznym, niedającym się dotknąć, działającym na wyobraźnię. Śmierć sfilmowana, sfotografowana czy nagrana na magnetofon traci magię i staje się nieuchronnym faktem, koszmarem bezsilności.
Od czasów dzieciństwa widziałem kilka takich śmierci. Nigdy nie garnąłem się do tego. Nie ciekawiło mnie, jak wyglądało poderżnięcie gardła Danielowi Pearlowi, kiedy filmik z jego egzekucji pojawił się w necie i na szczęście szybko zniknął. Nie chciałem obejrzeć momentu powieszenia Saddama, choć jakiś ludzik z zimną krwią wyjął komórkę i zabawił się w kronikarza filmowca. Nigdy w życiu nie chciałbym usłyszeć nagranych odgłosów z wnętrza samolotu, w którym rozbiła się pod Okęciem moja koleżanka Ania Jantar. Na pewno nie chciałbym usłyszeć strzału, który odebrał życie Barbarze Blidzie. Może dzięki temu zdarzenia te wydają się nam niedokończone? Może liczymy na cud?
A jednak nie oburzam się na panią Anodinę za to, że urządziła światu przerażające widowisko z sekwencją dźwiękową w tle. Nie ona pierwsza, nie ostatnia. Rozmawiałem kiedyś z profesorem Religą na temat zabaw genetyką, klonowania ludzi na potrzeby transplantacji, biomechaniki. On był przeciwny takim eksperymentom, ja nie, ale w jednym byliśmy zgodni: natura ludzka nie zna limitu. Zło dla człowieka nie istnieje. Nie istnieją żadne normy, a jeśli istnieją, jest wyłącznie kwestią okoliczności, kiedy człowiek je złamie.
Pani Anodina miała swój cel. Chciała zakończyć narastające spekulacje. Wiedziała, że nie ucichną, jeśli nie puści półtorej sekundy krzyku na końcu prezentacji. Musiała tego dokonać nie na sali sądowej, ale podczas konferencji prasowej, gdyż nośnikiem wszystkich spekulacji są dziś wyłącznie media. Im to zaserwowała, a za ich pośrednictwem – autorom owych spekulacji. Uznała, że pokaże im wszystkim gest Kozakiewicza.
Mały, maluteńki i coraz cichszy żal mam jedynie o to, że mogła uprzedzić zgromadzonych, iż niektóre sekwencje prezentacji będą zawierały drastyczne sceny. Dzięki temu telewizje mogłyby wstawić czerwone znaczki na ekran i głosem lektorów uprzedzić swoich widzów (a radia – słuchaczy), że będzie strasznie. Wtedy ja i wielu innych ludzi moglibyśmy na czas wyłączyć głośnik telewizora.
Tak jak czynię, kiedy widzę na Animal Planet geparda, który dogania przepiękną gazelę, podcina jej tylne nogi, przewraca ją i otwiera pysk.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.