Porwana wiatrem i ciepłym słońcem przebiegłam moją ukochaną uliczkę Ayala i wpadłam do butiku z owocami i warzywami. Nie jakiegoś tam straganu – to najprawdziwszy butik, w którym pełne miłości poziomki jako żywo przypominają krwiste rubiny, ich cena zaś nie pozostawia złudzeń, że powinny być traktowane jak klejnoty. Obok żywe, żółte, prawdziwe kurki w towarzystwie zielonych, malutkich szparagów wielkości małych palców u dłoni. Z drugiej strony ogromne szparagi baskijskie, grube na pięć i długie na trzydzieści centymetrów. Do tego wszystkie rodzaje śliwek z całego świata, cudownie słodkie winogrona, lekko podmarznięte na krzewie, i cudowny sprzedawca, pan Vásquez, który uśmiechając się szeroko, ucałował nas serdecznie na powitanie i zaprezentował te wszystkie cudowności, przypominając przy okazji, że jego rodzina prowadzi ten interes już od ponad sześćdziesięciu lat.
Po przekątnej, tuż obok Mercado de la Paz, stały stoliki, a przy nich pełno roześmianych ludzi, popijających aperitif, skubiących sardynki i krewetki, a ja już biegłam do madryckiego bazaru z rybami i owocami morza, do którego zaprowadził mnie syn pana Vásqueza. Jak zwykle w takich miejscach oniemiałam z zachwytu nad mnogością i bogactwem prezentowanych gatunków, choć tym razem zdziwiło mnie to, że ryby i owoce morza kupowali mężczyźni. To oni unosili wielkie kraby, ważyli homary i mierzyli się z wagą wielkich ryb. Kupowanie ryb w Madrycie to najwyraźniej męskie zajęcie. W sercu bazaru odnalazłam maleńką restaurację, w której obiad kosztuje 8 euro i składa się na niego pięć dań pisanych codziennie ręcznie na kartce. Trafiłam na nieziemską ziemniaczaną tortillę, do tego soczewica z chorizo i małe krewetki gotowane al dente. Bardzo słone, tak żeby pasowały do chłodnego piwa San Miguel.
Do tego jeszcze carpaccio z galicyjskich ośmiornic, błyszczące oliwą z oliwek i płonące czerwoną papryką i byłam w siódmym niebie najczystszych form, zapachów i smaków.
Największym przejawem miłości do ryb jest wspominana już przeze mnie na łamach „Wprost" La Trainera. Nie ma lepszego miejsca na walentynkową kolację, nie ma bardziej zmysłowego menu od potężnych krewetek carabineros, wysysanych lubieżnie podczas konsumpcji. Wieczorem zdążyłam jeszcze zahaczyć o La Veridianę, której właściciel, Abraham, jak zwykle poczęstował nas wspaniałą, autorską kolacją, z szybkością odrzutowca zmieniając osiem dań, do każdego podając oczywiście inne wino. Do tego jak zwykle cudowne opowieści. Zaczęliśmy od chłodnika i truskawek z pasemkami śledzia w occie, potem pojawiła się soczewica z pomarańczą i jagnięciną, a zakończyliśmy ucztę sadzonym jajkiem w sosie z prawdziwków i foie gras w towarzystwie powoli i z namaszczeniem tartej trufli.
Madryt nocą nie usypia, tylko tętni życiem i do czwartej nad ranem nie ma końca radosnym tańcom, śpiewom, jedzeniu i piciu. Wszechobecne tapas na każdym kroku – pyszne i niedrogie. Do tego słońce, 16 stopni w lutym i dania od serca, które są jak udane związki – po prostu i bez kombinowania. Cudowne miejsce do tego, żeby pełną piersią żyć i kochać.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.