Demokracja bez kobiet albo z kobietami traktowanymi jako obywatele drugiej kategorii to mniej niż połowa demokracji.
Czego będzie bronić Polska jako prezydentka UE? Wartości. A jakżeby inaczej. Jakich wartości? Przede wszystkim „otwartości". Chodzi o to, by być otwartym na sąsiadów i kraje kandydujące – mówi minister ds. europejskich Mikołaj Dowgielewicz. To ciekawe, bo Polska jest dość zamknięta na sąsiadów wszelakich. Polska w ogóle nie lubi „obcych”. Zdobyć polskie obywatelstwo lub prawo do pracy (nawet sezonowej) jest u nas niesłychanie trudno. Znacznie chętniej opuszczamy nasz kraj i korzystamy z gościnności innych, niż otwieramy się na nich. A być w Polsce „obcym”, który dodatkowo ma inny kolor skóry lub inne wyznanie – nie jest sprawą ani łatwą, ani przyjemną. Podobnie jest z tak zwanym „obcym wewnętrznym”, czyli na przykład gejem, transseksualistą, ateistką. Też nie doświadcza on/ona otwartości, którą mamy promować podczas prezydencji.
Inne wartości, które stanowią o naszych priorytetach, to wzrost gospodarczy, bezpieczeństwo, energetyczne, żywnościowe i obronne. Nie wiem, czy mamy jakieś szczególne sukcesy w zakresie bezpieczeństwa energetycznego, głównie się na ten temat kłócimy, chyba że rząd ma na myśli gaz łupkowy, który niedługo będziemy sprzedawać Amerykanom. Ale co z tego będzie miała Europa? Jeszcze gorzej z bezpieczeństwem obronnym. Większość naszych dowódców zginęła w katastrofach samolotowych, a ostatnio prof. Żylicz z komisji badającej katastrofę Tu-154 powiedział: „Nie wyobrażałem sobie, że w wojsku procedur nie przestrzega się na taką skalę". Na szczęście jeszcze za czasów polskiej prezydencji nasza armia zostanie wzbogacona 20 żołnierzami obiecanymi nam przez prezydenta Obamę. Może dzięki temu uda nam się wartość bezpieczeństwa obronnego zrealizować.
Polska podobnie jak wszystkie „nowe kraje" UE, a w przeciwieństwie do „starych”, nie włączyła do swoich priorytetów wartości szczególnie ważnej, jaką jest równość (zwłaszcza płci) i przeciwdziałanie dyskryminacji. Szkoda wielka, bo w tym zakresie jest bardzo dużo do zrobienia i zdaje się, że to jest właśnie ta wartość, która mogłaby stanowić to, czego szukał minister Dowgielewicz, a mianowicie „wspólny mianownik” Polski i innych krajów Europy. Bo nie ma otwartości, bezpieczeństwa, a tym bardziej wzrostu gospodarczego bez równego traktowania kobiet i mężczyzn.
Wszystkie kraje europejskie łączy to, że w każdym połowa społeczeństwa, czyli kobiety, znajduje się w gorszym położeniu (pod względem zarobków, wolności, bezpieczeństwa, możliwości kariery). Różne są tylko świadomość dyskryminacji i wola jej przeciwdziałania. „Stare kraje" Unii, takie jak Francja, Hiszpania, Szwecja, traktują ten problem z całą powagą, toteż w czasie swojej prezydencji włączyły kwestie równości płci do swoich priorytetów. W Polsce równość nie ma specjalnego znaczenia. Przeciwnie. Kilka dni przed objęciem prezydencji Sejm rozpoczął debatę nad obywatelskim projektem ustawy, której celem było wprowadzenie nowej formy niewolnictwa przez zdegradowanie kobiety do roli instrumentu służącego do rodzenia dzieci. W centrum Europy, w XXI w. polscy posłowie prowadzili dyskusję o tym, jak odebrać kobietom prawo i wolność decydowania o własnym macierzyństwie. Bo kobieta jest – zgodnie z religijnym światopoglądem części obywateli – istotą niedojrzałą, pozbawioną autonomii, groźną dla najwyższej kategorii życia, jaką jest płód (zapewne chodzi o płód płci męskiej), której ciało, a szczególnie brzuch, powinno być poddane państwowej i kościelnej – w każdym razie męskiej – kontroli. Zapewne zbieżność tych dwóch faktów – objęcia polskiej prezydencji w Unii i rozpoczęcia debaty nad ustawą degradującą kobiety – była przypadkowa. Ale znamienna. W Polsce cały czas równość i traktowanie kobiet jako osób pełnoprawnych nie cieszy się ani pełnym zrozumieniem, ani poważaniem, tym większy to powód, by władza podeszła do tego wreszcie serio. Prezydencja była dobrą okazją. Straconą. A przecież nie ma nowoczesności, nie ma dobrobytu, nie ma sprawiedliwego społeczeństwa bez równości. Jak to się mówi – demokracja bez kobiet albo z kobietami traktowanymi jako obywatele drugiej kategorii to mniej niż połowa demokracji. To średniowiecze. Nawet jeśli mieni się unijnymi barwami.
Inne wartości, które stanowią o naszych priorytetach, to wzrost gospodarczy, bezpieczeństwo, energetyczne, żywnościowe i obronne. Nie wiem, czy mamy jakieś szczególne sukcesy w zakresie bezpieczeństwa energetycznego, głównie się na ten temat kłócimy, chyba że rząd ma na myśli gaz łupkowy, który niedługo będziemy sprzedawać Amerykanom. Ale co z tego będzie miała Europa? Jeszcze gorzej z bezpieczeństwem obronnym. Większość naszych dowódców zginęła w katastrofach samolotowych, a ostatnio prof. Żylicz z komisji badającej katastrofę Tu-154 powiedział: „Nie wyobrażałem sobie, że w wojsku procedur nie przestrzega się na taką skalę". Na szczęście jeszcze za czasów polskiej prezydencji nasza armia zostanie wzbogacona 20 żołnierzami obiecanymi nam przez prezydenta Obamę. Może dzięki temu uda nam się wartość bezpieczeństwa obronnego zrealizować.
Polska podobnie jak wszystkie „nowe kraje" UE, a w przeciwieństwie do „starych”, nie włączyła do swoich priorytetów wartości szczególnie ważnej, jaką jest równość (zwłaszcza płci) i przeciwdziałanie dyskryminacji. Szkoda wielka, bo w tym zakresie jest bardzo dużo do zrobienia i zdaje się, że to jest właśnie ta wartość, która mogłaby stanowić to, czego szukał minister Dowgielewicz, a mianowicie „wspólny mianownik” Polski i innych krajów Europy. Bo nie ma otwartości, bezpieczeństwa, a tym bardziej wzrostu gospodarczego bez równego traktowania kobiet i mężczyzn.
Wszystkie kraje europejskie łączy to, że w każdym połowa społeczeństwa, czyli kobiety, znajduje się w gorszym położeniu (pod względem zarobków, wolności, bezpieczeństwa, możliwości kariery). Różne są tylko świadomość dyskryminacji i wola jej przeciwdziałania. „Stare kraje" Unii, takie jak Francja, Hiszpania, Szwecja, traktują ten problem z całą powagą, toteż w czasie swojej prezydencji włączyły kwestie równości płci do swoich priorytetów. W Polsce równość nie ma specjalnego znaczenia. Przeciwnie. Kilka dni przed objęciem prezydencji Sejm rozpoczął debatę nad obywatelskim projektem ustawy, której celem było wprowadzenie nowej formy niewolnictwa przez zdegradowanie kobiety do roli instrumentu służącego do rodzenia dzieci. W centrum Europy, w XXI w. polscy posłowie prowadzili dyskusję o tym, jak odebrać kobietom prawo i wolność decydowania o własnym macierzyństwie. Bo kobieta jest – zgodnie z religijnym światopoglądem części obywateli – istotą niedojrzałą, pozbawioną autonomii, groźną dla najwyższej kategorii życia, jaką jest płód (zapewne chodzi o płód płci męskiej), której ciało, a szczególnie brzuch, powinno być poddane państwowej i kościelnej – w każdym razie męskiej – kontroli. Zapewne zbieżność tych dwóch faktów – objęcia polskiej prezydencji w Unii i rozpoczęcia debaty nad ustawą degradującą kobiety – była przypadkowa. Ale znamienna. W Polsce cały czas równość i traktowanie kobiet jako osób pełnoprawnych nie cieszy się ani pełnym zrozumieniem, ani poważaniem, tym większy to powód, by władza podeszła do tego wreszcie serio. Prezydencja była dobrą okazją. Straconą. A przecież nie ma nowoczesności, nie ma dobrobytu, nie ma sprawiedliwego społeczeństwa bez równości. Jak to się mówi – demokracja bez kobiet albo z kobietami traktowanymi jako obywatele drugiej kategorii to mniej niż połowa demokracji. To średniowiecze. Nawet jeśli mieni się unijnymi barwami.
Więcej możesz przeczytać w 27/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.