Pewnego dnia niemłoda kobieta znika w tłumie na stacji metra. Szuka jej czworo dorosłych dzieci. Bezskutecznie. Stopniowo wszyscy dochodzą do gorzkiej prawdy: nie znali swojej matki. I nie zdążą jej już poznać...
Powieść koreańskiej pisarki Shin Kyung-Sook „Zaopiekuj się moją mamą", która właśnie ukazała się w Polsce, jest bestsellerem. Została wydana w 22 państwach. Tylko w rodzinnym kraju autorki sprzedała się w 1,8 mln egzemplarzy.
Renata Kim: Dlaczego czytelnicy rzucili się do księgarń, by kupić pani książkę?
Shin Kyung-Sook: Sama jestem ciekawa. Ale tak poważnie, myślę, że czytając o zaginionej matce, myśleli o własnych rodzinach. Dostałam wiele listów, w których czytelnicy pisali: „Po pierwszym rozdziale zadzwoniłem do mamy". Albo: „Przypomniałem sobie, że kiedyś odezwałem się do rodziców szczególnie niemiłym tonem”. W książce jest takie zdanie: „Minął już tydzień, odkąd zgubiliśmy matkę”. Chciałam pokazać, jak się zachowujemy, my, dorosłe dzieci, kiedy rzeczywiście stracimy kogoś bliskiego. Kiedy ten ktoś jest koło nas, nawet nie zdajemy sobie sprawy z jego obecności, jest tak naturalna jak powietrze. Matka zawsze jest obok. Dopiero kiedy jej zabraknie, zaczynamy się zastanawiać, kim była. Dociera do nas, że przecież musiała być małym dzieckiem, a później młodą dziewczyną z głową pełną marzeń. A my nie wiemy, jak żyła, czego chciała. I czy udało jej się swoje plany zrealizować.
Pani konkluzja jest gorzka – powieściowa matka nie była szczęśliwa. Robiące karierę dzieci nie miały dla niej czasu ani cierpliwości, rzadko ją odwiedzały.
Oczywiście. Tak jest w Korei. Ale nie tylko. Dorosłe dzieci zachowują się tak samo pod każdą szerokością geograficzną. Moi bohaterowie – synowie i córki, którzy dopuścili do tego, że matka zaginęła na stacji metra – nie są źli. Owszem, nie wiedzą, że matka była analfabetką i od wielu lat cierpiała na potworne bóle głowy, ale przecież sama to przed nimi ukrywała.
Koreańska tradycja nakłada na dzieci bezwzględny obowiązek zajmowania się rodzicami. Pani bohaterowie się z niego nie wywiązują, ograniczając się do wysyłania matce pieniędzy. Coś się w koreańskim społeczeństwie załamało?
Czy naprawdę bohaterowie mojej powieści tak fatalnie traktują swoją matkę? Owszem, syn nie jedzie na dworzec, by ją odebrać, kiedy przyjeżdża do Seulu, bo zaplanował sobie, że akurat tego dnia pójdzie do łaźni. Być może dzień wcześniej był na suto zakrapianym spotkaniu z kolegami z pracy i chciał się odprężyć. Można to zrozumieć, prawda? W koreańskiej tradycji ogromny nacisk położony jest na właściwe zachowanie dzieci wobec rodziców. W dzisiejszych, pełnych gorączkowego pośpiechu czasach, nie są one w stanie przestrzegać rygorystycznych zasad. I być może dlatego mają ogromne poczucie winy.
A więc jednak czują się winne.
Oczywiście! Ale ja chciałam przekazać czytelnikom zupełnie inną myśl: to całkiem naturalne, iż dorosłe dzieci oddalają się od rodziców. Nie mogą im poświęcać dużo czasu, bo mają nowe obowiązki. Założyli rodzinę, chcą robić karierę, urodziły im się własne dzieci. Z drugiej strony, rodzice zawsze myślą, że mogli zrobić dla swoich dzieci jeszcze więcej. Jeszcze lepiej je wykształcić, pomóc kupić mieszkanie, wyposażyć na przyszłość. Nie zrobili tego, więc też mają poczucie winy. Niepotrzebnie. Wszyscy – dzieci i rodzice – zrobili dokładnie tyle, ile mogli.
Kiedy pani, dziewczyna z małej wioski na południu Korei, po raz pierwszy pomyślała o pisaniu?
Już w szkole podstawowej. Wychowywałam się w dużym domu, w tradycyjnej wielopokoleniowej rodzinie: dziadkowie, rodzice i dzieci. Mam pięcioro rodzeństwa, ja byłam czwarta z kolei, więc wokół mnie zawsze było dużo ludzi. Moja matka zostawiała mnie w spokoju tylko wtedy, kiedy czytałam. Kiedy więc byłam zmęczona wiecznym hałasem i chciałam pobyć sama, zaszywałam się gdzieś w kącie z książką. I odkrywałam, że istnieją na świecie miejsca, gdzie ludzie żyją zupełnie inaczej niż w naszej wiosce. Marzyłam, żeby je poznać i opisać.
Powiedziała pani komuś o tym marzeniu?
Nie, to była tajemnica. Pisałam już od dzieciństwa, bo wokół mnie działo się wiele rzeczy, których nie mogłam zrozumieć. Niedaleko mojej wsi biegły tory kolejowe i któregoś dnia doszło tam do wypadku, w którym zginęło wielu ludzi. Innym razem przechodziłam przez tory, a pociąg potrącił psa, który beztrosko biegł za mną. Patrzyłam potem, jak umierał. Pamiętam, że bardzo zaskakujące było dla mnie również to, że starsi ludzie w naszej wiosce potrafili przetrwać nawet najsroższą zimę, a na wiosnę, kiedy wszystkie rośliny zaczynały kwitnąć, umierali. Nie rozumiałam dlaczego i nie mogłam z nikim porozmawiać o tych dziwnych przypadkach, więc je spisywałam. O tym, że będę pisarką, powiedziałam mamie po raz pierwszy, kiedy wyjeżdżałam do Seulu. Trzej moi starsi bracia już wtedy studiowali, ja też miałam się uczyć w stolicy. Jak zareagowała? Poklepała mnie po plecach i powiedziała, że chciałaby, abym robiła w życiu to, co naprawdę lubię. I żebym była szczęśliwa. Tamta wspólna podróż do stolicy była dla nas czasem rozstania. Obie wiedziałyśmy, że nie wrócę już na wieś. Miałam w Seulu zacząć liceum i pracować. Mama była smutna, więc chyba żeby ją jakoś pocieszyć, powiedziałam, że w przyszłości o niej napiszę.
„Zaopiekuj się moją mamą" to spełnienie tej obietnicy?
W pewnym sensie tak, choć wtedy w pociągu myślałam o zupełnie innej powieści. Takiej, w której matka to piękna i silna kobieta, która zawsze opiekuje się swoim dzieckiem. Tak jak moja mama. Wyszło zupełnie inaczej. W tej książce, którą napisałam 20 lat po tamtej wspólnej podróży, mama wcale nie jest wszechmogąca, tylko bardzo krucha. I to ona potrzebuje opieki swoich dorosłych dzieci. Czy mama przeczytała książkę? Tak. Najbardziej ucieszyło ją to, że niektóre opisane w niej sytuacje zdarzyły się naprawdę. W powieści jest na przykład scena, w której matka oprawia i gotuje rybę. Moja robiła dokładnie tak samo. „Masz dobrą pamięć" – powiedziała. I dodała, że dziękuje mi za to, że dotrzymałam obietnicy. Wiem, że jest ze mnie dumna. Zwłaszcza wtedy, gdy sąsiedzi ze wsi chcą z nią rozmawiać o mojej książce (śmiech).
Czego pani się dowiedziała o sobie, pisząc ją?
Zaczęłam się zastanawiać, jak zachowywałam się w stosunku do mamy. Uświadomiłam sobie, że czasem lekkomyślnie, w sposób zupełnie niezamierzony raniłam ją, np. mówiąc: „Co ty tam wiesz". Nigdy w takich sytuacjach się nie obrażała. Wiedziała, że w gruncie rzeczy nic się nie stało, że emocje między rodzicami a dziećmi zmieniają się tak naturalnie jak pory roku. Czułość zmienia się w gniew, a ten niezauważenie przechodzi w wybaczenie. Zresztą moja mama w takich sytuacjach nigdy nie oczekiwała przeprosin. Przecież nie przychodzi się do własnej matki, mówiąc: zrobiłam ci przykrość, proszę o wybaczenie. Pisząc książkę, uświadomiłam sobie również, że ja też, podobnie jak bohaterowie mojej powieści, nie odwiedzam już tak często rodziców jak dawniej. Bo jestem zajęta pisaniem, często podróżuję, spędzam sporo czasu za granicą. Teraz staram się to naprawić.
Renata Kim: Dlaczego czytelnicy rzucili się do księgarń, by kupić pani książkę?
Shin Kyung-Sook: Sama jestem ciekawa. Ale tak poważnie, myślę, że czytając o zaginionej matce, myśleli o własnych rodzinach. Dostałam wiele listów, w których czytelnicy pisali: „Po pierwszym rozdziale zadzwoniłem do mamy". Albo: „Przypomniałem sobie, że kiedyś odezwałem się do rodziców szczególnie niemiłym tonem”. W książce jest takie zdanie: „Minął już tydzień, odkąd zgubiliśmy matkę”. Chciałam pokazać, jak się zachowujemy, my, dorosłe dzieci, kiedy rzeczywiście stracimy kogoś bliskiego. Kiedy ten ktoś jest koło nas, nawet nie zdajemy sobie sprawy z jego obecności, jest tak naturalna jak powietrze. Matka zawsze jest obok. Dopiero kiedy jej zabraknie, zaczynamy się zastanawiać, kim była. Dociera do nas, że przecież musiała być małym dzieckiem, a później młodą dziewczyną z głową pełną marzeń. A my nie wiemy, jak żyła, czego chciała. I czy udało jej się swoje plany zrealizować.
Pani konkluzja jest gorzka – powieściowa matka nie była szczęśliwa. Robiące karierę dzieci nie miały dla niej czasu ani cierpliwości, rzadko ją odwiedzały.
Oczywiście. Tak jest w Korei. Ale nie tylko. Dorosłe dzieci zachowują się tak samo pod każdą szerokością geograficzną. Moi bohaterowie – synowie i córki, którzy dopuścili do tego, że matka zaginęła na stacji metra – nie są źli. Owszem, nie wiedzą, że matka była analfabetką i od wielu lat cierpiała na potworne bóle głowy, ale przecież sama to przed nimi ukrywała.
Koreańska tradycja nakłada na dzieci bezwzględny obowiązek zajmowania się rodzicami. Pani bohaterowie się z niego nie wywiązują, ograniczając się do wysyłania matce pieniędzy. Coś się w koreańskim społeczeństwie załamało?
Czy naprawdę bohaterowie mojej powieści tak fatalnie traktują swoją matkę? Owszem, syn nie jedzie na dworzec, by ją odebrać, kiedy przyjeżdża do Seulu, bo zaplanował sobie, że akurat tego dnia pójdzie do łaźni. Być może dzień wcześniej był na suto zakrapianym spotkaniu z kolegami z pracy i chciał się odprężyć. Można to zrozumieć, prawda? W koreańskiej tradycji ogromny nacisk położony jest na właściwe zachowanie dzieci wobec rodziców. W dzisiejszych, pełnych gorączkowego pośpiechu czasach, nie są one w stanie przestrzegać rygorystycznych zasad. I być może dlatego mają ogromne poczucie winy.
A więc jednak czują się winne.
Oczywiście! Ale ja chciałam przekazać czytelnikom zupełnie inną myśl: to całkiem naturalne, iż dorosłe dzieci oddalają się od rodziców. Nie mogą im poświęcać dużo czasu, bo mają nowe obowiązki. Założyli rodzinę, chcą robić karierę, urodziły im się własne dzieci. Z drugiej strony, rodzice zawsze myślą, że mogli zrobić dla swoich dzieci jeszcze więcej. Jeszcze lepiej je wykształcić, pomóc kupić mieszkanie, wyposażyć na przyszłość. Nie zrobili tego, więc też mają poczucie winy. Niepotrzebnie. Wszyscy – dzieci i rodzice – zrobili dokładnie tyle, ile mogli.
Kiedy pani, dziewczyna z małej wioski na południu Korei, po raz pierwszy pomyślała o pisaniu?
Już w szkole podstawowej. Wychowywałam się w dużym domu, w tradycyjnej wielopokoleniowej rodzinie: dziadkowie, rodzice i dzieci. Mam pięcioro rodzeństwa, ja byłam czwarta z kolei, więc wokół mnie zawsze było dużo ludzi. Moja matka zostawiała mnie w spokoju tylko wtedy, kiedy czytałam. Kiedy więc byłam zmęczona wiecznym hałasem i chciałam pobyć sama, zaszywałam się gdzieś w kącie z książką. I odkrywałam, że istnieją na świecie miejsca, gdzie ludzie żyją zupełnie inaczej niż w naszej wiosce. Marzyłam, żeby je poznać i opisać.
Powiedziała pani komuś o tym marzeniu?
Nie, to była tajemnica. Pisałam już od dzieciństwa, bo wokół mnie działo się wiele rzeczy, których nie mogłam zrozumieć. Niedaleko mojej wsi biegły tory kolejowe i któregoś dnia doszło tam do wypadku, w którym zginęło wielu ludzi. Innym razem przechodziłam przez tory, a pociąg potrącił psa, który beztrosko biegł za mną. Patrzyłam potem, jak umierał. Pamiętam, że bardzo zaskakujące było dla mnie również to, że starsi ludzie w naszej wiosce potrafili przetrwać nawet najsroższą zimę, a na wiosnę, kiedy wszystkie rośliny zaczynały kwitnąć, umierali. Nie rozumiałam dlaczego i nie mogłam z nikim porozmawiać o tych dziwnych przypadkach, więc je spisywałam. O tym, że będę pisarką, powiedziałam mamie po raz pierwszy, kiedy wyjeżdżałam do Seulu. Trzej moi starsi bracia już wtedy studiowali, ja też miałam się uczyć w stolicy. Jak zareagowała? Poklepała mnie po plecach i powiedziała, że chciałaby, abym robiła w życiu to, co naprawdę lubię. I żebym była szczęśliwa. Tamta wspólna podróż do stolicy była dla nas czasem rozstania. Obie wiedziałyśmy, że nie wrócę już na wieś. Miałam w Seulu zacząć liceum i pracować. Mama była smutna, więc chyba żeby ją jakoś pocieszyć, powiedziałam, że w przyszłości o niej napiszę.
„Zaopiekuj się moją mamą" to spełnienie tej obietnicy?
W pewnym sensie tak, choć wtedy w pociągu myślałam o zupełnie innej powieści. Takiej, w której matka to piękna i silna kobieta, która zawsze opiekuje się swoim dzieckiem. Tak jak moja mama. Wyszło zupełnie inaczej. W tej książce, którą napisałam 20 lat po tamtej wspólnej podróży, mama wcale nie jest wszechmogąca, tylko bardzo krucha. I to ona potrzebuje opieki swoich dorosłych dzieci. Czy mama przeczytała książkę? Tak. Najbardziej ucieszyło ją to, że niektóre opisane w niej sytuacje zdarzyły się naprawdę. W powieści jest na przykład scena, w której matka oprawia i gotuje rybę. Moja robiła dokładnie tak samo. „Masz dobrą pamięć" – powiedziała. I dodała, że dziękuje mi za to, że dotrzymałam obietnicy. Wiem, że jest ze mnie dumna. Zwłaszcza wtedy, gdy sąsiedzi ze wsi chcą z nią rozmawiać o mojej książce (śmiech).
Czego pani się dowiedziała o sobie, pisząc ją?
Zaczęłam się zastanawiać, jak zachowywałam się w stosunku do mamy. Uświadomiłam sobie, że czasem lekkomyślnie, w sposób zupełnie niezamierzony raniłam ją, np. mówiąc: „Co ty tam wiesz". Nigdy w takich sytuacjach się nie obrażała. Wiedziała, że w gruncie rzeczy nic się nie stało, że emocje między rodzicami a dziećmi zmieniają się tak naturalnie jak pory roku. Czułość zmienia się w gniew, a ten niezauważenie przechodzi w wybaczenie. Zresztą moja mama w takich sytuacjach nigdy nie oczekiwała przeprosin. Przecież nie przychodzi się do własnej matki, mówiąc: zrobiłam ci przykrość, proszę o wybaczenie. Pisząc książkę, uświadomiłam sobie również, że ja też, podobnie jak bohaterowie mojej powieści, nie odwiedzam już tak często rodziców jak dawniej. Bo jestem zajęta pisaniem, często podróżuję, spędzam sporo czasu za granicą. Teraz staram się to naprawić.
Więcej możesz przeczytać w 27/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.