Żeby nikt mnie nie podejrzewał o wstrętny antyklerykalizm – lub, nie daj Boże – lewicowość, przytoczę opinię na temat angażowania się Kościoła w życie publiczne autorstwa ojca konserwatyzmu Edmunda Burke’a: „Zbawczy głos chrześcijańskiej miłości bliźniego – oto jedyny głos, jaki powinien rozbrzmiewać w Kościele. Sprawa obywatelskiej wolności i obywatelskiego ustroju zyskuje równie mało jak religia z pomieszania ról". Oraz konserwatywnego liberała Alexisa de Tocqueville’a, który pisał, że gdyby ksiądz chciał się mieszać w sprawy polityczne, to przykułby go do ambony. Obaj doceniali rolę religii w kwestiach moralnych.
Pomieszanie ról polega na tym, że Kościół, nie wskazując partii, na którą należy głosować (dotkliwie się na tym sparzył w 1993 r., kiedy wzywał do głosowania na ZChN, które uzyskało 4 proc.), daje do zrozumienia, kogo popiera. Pierwsze kryterium brzmi tak: „Obowiązkiem katolika jest jednak wybieranie ludzi i środowisk, którzy gwarantują obronę godności człowieka i życia od poczęcia do naturalnej śmierci; wybieranie osób, które będą prowadzić sprawy Państwa tak, by troska o rodziny była na pierwszym miejscu". Dlaczego sprawa aborcji jest najważniejsza dla losów demokracji? Przecież to nonsens, z całym szacunkiem dla samego zagadnienia.
A co to znaczy „troska o rodzinę"? Jak ją zmierzyć, jak sprawdzić? Wprawdzie Kościół potępia pijaków, ale już słowa nie mówi na temat mężów maltretujących żony, na temat przymierających głodem rodzin wielodzietnych, tylko o nauce społecznej. Wyróżnia się tu przewodniczący Episkopatu abp Józef Michalik, który w nauce społecznej Kościoła znajduje wszystkie odpowiedzi. Otóż znam się na niej nieco, przeczytałem wszystkie encykliki powstałe na przestrzeni dwustu lat, które dotyczą spraw społecznych, i muszę uznać, że postawa polskiego Kościoła przypomina postawę papieży Piusa IX i Piusa X, czyli anachroniczny Kościół, który chciał sobie podporządkować życie publiczne. Polscy biskupi nie czytali znacznie nowszych wypowiedzi Jana XXIII, który pisał o katolikach, że powinni „przyjąć postawę pełną obiektywnej życzliwości dla poglądów innych i okazywać gotowość do lojalnej współpracy w dążeniu do osiągnięcia wspólnymi siłami tego, co albo jest dobre z samej swojej natury, albo też do dobrego może prowadzić”.
Polscy hierarchowie są dalecy od takiego rozumienia nauki społecznej. Dla nich nauka społeczna Kościoła to po pierwsze, po drugie i po trzecie aborcja. Zmuszają osiemdziesięcioletnie babcie do podpisywania protestów w tej kwestii, i to z dowodami osobistymi w ręku, mimo że babcie na ogół z dowodami do Kościoła nie chodzą. I na tym koniec. Walka o sprawiedliwość społeczną, tak bliska Leonowi XIII, nic ich nie obchodzi, a niesprawiedliwość i bieda, które stają się dramatycznym problemem w Polsce, są przez nich pomijane milczeniem. Tu byłaby rola dla Kościoła w życiu publicznym, a działają tylko nieliczne przykościelne organizacje, i to na minimalną skalę. Kościoła bowiem nie obchodzi ludzkie nieszczęście, nie ma w nim ani odrobiny współczucia, ani krzty miłosierdzia, któremu Jan Paweł II poświęcił ostatnie lata życia.
To nie jest tak, że Kościół nie powinien mieć wpływu na moralność publiczną zwłaszcza w okresie wyborczym (chociaż w żadnym przypadku na politykę), jednak żeby wywierać taki wpływ, musi wywalczyć sobie autorytet, działając nieustannie dla dobra ludzi, dla dobra rodzin, proponując konkretne rozwiązania, a nie poprzestając na górnolotnych apelach. Każdy jego przedstawiciel musi ponadto dawać możliwie najlepszy przykład osobisty, a mamy do czynienia z sytuacją odwrotną. Proboszcz z czterema samochodami i luksusową parafią to nie jest ten przykład. Ksiądz, który tak wymęczy dzieci nauką przed sakramentem bierzmowania, że jak tylko wszystko się skończy, mówią „adieu" (sam słyszałem), to nie jest ten przykład. Ksiądz, który nie wzywa do pomocy najbiedniejszym lub opuszczonym przez ojca pijaka, lecz potępia taką rodzinę – to nie jest dobry przykład.
Otóż dramatem jest to, że we wciąż katolickim kraju Kościół utracił społeczny i moralny autorytet. Utracił go na pewno w rezultacie naturalnej sekularyzacji, ale przede wszystkim na własne życzenie. Dlatego nie ma żadnych moralnych podstaw, żeby się wtrącał do moralności publicznej nagle na kilka tygodni przed wyborami i jednoznacznie, chociaż na pozór enigmatycznie, wskazywał, na kogo powinniśmy głosować. Uważam to za dramat, bo – jak wspomniani Burke i Tocqueville – widzę, jak bardzo religia mogłaby pomóc demokracji, i jednocześnie widzę, że w Polsce potrafi tylko jej szkodzić. Niech więc partie polityczne nie powołują się na głos Kościoła, chyba że chcą popełnić samobójstwo, i niech nami w dniu głosowania nie kieruje głos proboszcza, lecz własny rozum.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.