Arnulf Baring
Słynący z kontrowersyjnych wypowiedzi niemiecki historyk i politolog, autor wielu książek, m.in. "Czy Niemcom się uda?". Pracował w Harvard University w Cambridge, w Berlinie, w Princeton i w Oxfordzie. Przez wiele lat był działaczem SPD, ale socjaldemokraci wykluczyli go ze swych szeregów. Obecnie utożsamia się z chadecką CDU.
Co nagle napadło Niemców? To przecież Amerykanie, zaledwie dwa lata po II wojnie światowej, pomogli nam stanąć na nogi (dzięki planowi Marshalla) i osłaniali nasze plecy przed rosyjskim imperializmem. To oni stworzyli most powietrzny (w latach 1948-1949) i uratowali wolność dla zachodniego Berlina. To oni przez pół wieku trzymali od nas Rosjan z daleka. Siły zbrojne USA przez dziesięciolecia niezłomnie chroniły Niemcy Zachodnie i otoczoną "czerwonym morzem" zachodnioberlińską wyspę. Waszyngtońskie administracje, począwszy od Harry'ego Trumana, energicznie zabiegały o osadzenie Republiki Federalnej Niemiec w zachodnioeuropejsko-atlantyckich systemach i paktach, od NATO do Unii Europejskiej. W odróżnieniu od Wielkiej Brytanii czy Francji, USA nie obawiały się nas. Równie energicznie doprowadziły w latach 1989-1990 do naszego zjednoczenia. Ten wspaniały sukces nie zawdzięczamy nikomu innemu tylko ówczesnemu amerykańskiemu prezydentowi George'owi Bushowi i ministrowi spraw zagranicznych Jamesowi Bakerowi. Czy o tym już w Niemczech zapomniano? Powodowany strachem o przegranie wyborów do Bundestagu kanclerz Gerhard Schröder naraził niemiecko-amerykańską przyjaźń, gdy zapowiedział, że Niemcy nie będą uczestniczyć w ewentualnej wojnie przeciw Irakowi. Wygląda na to, że miarodajne kręgi polityczne lewicy nie pamiętają o jedynej, naprawdę ważnej nauce dla naszej przyszłości, wynikającej z czasów sprzed roku 1945 - Niemcy wewnątrz Europy nigdy nie mogą w polityce zagranicznej popaść w izolację. Musimy się oprzeć na USA, by na trwałe ustabilizować naszą pozycję.
Pułapka "niemieckiej drogi"
Nie znaczy to, że wszystko co amerykańskie należy naśladować. Nikt nie musi pić coca-coli i jeść hamburgerów u McDonalda. Podstawą międzynarodowych sojuszów są interesy. Okazywanie przyjaźni jest przy tym elementem emocjonalnym, by niezbędne w demokracji sojusze można zaakceptować na politycznej płaszczyźnie. Nie do przyjęcia, wręcz niedopuszczalne jest publiczne imputowanie Waszyngtonowi awanturniczości. I to bez przymusu ani zrozumiałej przyczyny, z czystej kalkulacji wyborczej. Takie postępowanie nie pozostaje bez konsekwencji: izolacji naszego kraju i zrażenia się naszego najważniejszego sojusznika. Czy nikt nie mógł powstrzymać kanclerza przed wkroczeniem na tę rzekomo ponętną "niemiecką drogę"? Wszyscy poważni niemieccy i zagraniczni analitycy ostrzegali przecież od dziesięcioleci, byśmy już nigdy nie wkraczali na te niemieckie drogi, które już przed stuleciem doprowadziły nasz kraj do nieszczęścia. W oświadczeniu z jesieni ubiegłego roku o "nieograniczonej solidarności" z USA szef naszego rządu posunął się zbyt daleko. Obecnie wykazuje brak poczucia proporcji w odwrotnym kierunku. W budzącym grozę zdystansowaniu się od USA, a na dodatek od ONZ - co mu wyraźnie odradzano - lekką ręką burzy to, co uważam za najważniejszy dorobek Niemiec okresu powojennego: że można na nas liczyć, że uchodziliśmy zawsze za roztropnych i niezawodnych partnerów.
Podskórny antyamerykanizm
Czym tłumaczyć, że szerokie warstwy ludności z zadowoleniem podążają za Schröderem na bezdroża? Nasz podskórny antyamerykanizm jest stary i ma wiele korzeni. Gra w nim rolę strach, naiwna tęsknota za pokojem, czyli nadzieja, że nas wróg nie dostrzeże, gdy jak dzieci zasłonimy przed nim oczy. Jak twierdził Raymond Aron, od 1945 r. Europejczycy przeżywali (dotyczy to zwłaszcza nas, Niemców) historię świata z odległości jak z balkonu. Ograniczali się w istocie do dobrych rad dla tych na dole. Przy okazji chętnie podkreślając poczucie moralnej wyższości, fałszywą dumę z rzekomego uwrażliwienia, jakoby wyostrzonej u Niemców świadomości krzywdy. Niestety, można w tym znaleźć bezpodstawną niemiecką wyniosłość (powołującą się na kulturotwórczy wkład z przeszłości). Mocarstwa światowe nigdy nie są popularne. Ściągają na siebie zasłużoną i niezasłużoną krytykę. Równocześnie ważną rolę odgrywa zazdrość, właśnie w Niemczech, które katastrofalnie przegranej wojny być może nigdy rzeczywiście nie przetrawiły. Niektórzy Niemcy nie chcą przyjąć do wiadomości, że na zawsze straciliśmy szansę odgrywania roli mocarstwa, a część opinii publicznej szuka możliwości odzyskania choćby cząstki z tej przegranej szansy, występując w roli przedniej straży w walce o prawa człowieka na całej kuli ziemskiej. W tym sensie świat miałby być uzdrawiany na niemiecką modłę. W wyobrażeniach tych dudnią resentymenty zestarzałej lewicy, aktywnej podczas wojny w Wietnamie i po 1968 r. U schyłku lewica powraca do stereotypów z młodości. W walce wyborczej o ratowanie czerwono-zielonej koalicji kanclerz i jego minister spraw zagranicznych bez zastanowienia się powrócili do negacji USA.
Na kolanach Albright
Z powodu przeszłości i wcześniejszej, krytycznej postawy wobec Ameryki Gerhard Schröder i Joschka Fischer musieli po 1998 r. podkreślać swoje przyjazne nastawienie, by ich zaakceptowano w Waszyngtonie. Ten nagły zwrot w poglądach nie przyszedł od razu, potrzebowali miesięcy aklimatyzacji. Później określano, że Fischer siedział na kolanach Madeleine Albright. Najpierw jednak świeżo upieczony szef dyplomacji swoim wystąpieniem, kiedy zażądał wyrzeczenia się przez Amerykanów pierwszeństwa do uderzenia atomowego, wywołał w Waszyngtonie osłupienie. Już wtedy mówiono: jeśli Berlin nie dostrzega skutków tak niepoważnych wymysłów, szybko może popaść w izolację, jak na początku XX wieku. Paralela ta opiera się też na tym, że ówczesne przywództwo, podobnie jak dzisiejsze, w małym stopniu zdawało sobie sprawę, dlaczego ich mowy odbierane były w innych stolicach z niepokojem. Pod koniec pierwszej kadencji kanclerz Gerhard Schröder i minister spraw zagranicznych Niemiec Joschka Fischer wylądowali tam, gdzie zaczynali przed czterema laty. Niczego się nie nauczyli i niczego nie pojęli. Skutki i szkody ich postępowania będziemy musieli ponosić wspólnie. Pozostaje mieć nadzieję, że polscy sąsiedzi, nasi najważniejsi wschodni partnerzy, wyperswadują w przyszłości Niemcom podobne, nieprzemyślane eskapady. Kiedy Polska jako członek NATO, lecz także UE, mocno zakotwiczy się po naszej stronie, zapewne będzie tę najważniejszą naukę z najmłodszej przeszłości przypominała zapominalskim Niemcom, że obecność USA w Europie jest nie do zastąpienia. Po bolesnych dziesięcioleciach sowieckiego ucisku w Warszawie dobrze wiedzą, jakie znaczenie mają Stany Zjednoczone dla zabezpieczenia wolności na naszym kontynencie.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.