Gołym okiem widać, że hasła antyunijne wiążą wyborców z politykami z siłą najmocniejszego kleju
Kiedy przed tygodniem pisałem o potrzebie wyciągnięcia wniosków z wyborczego triumfu radykałów z Samoobrony i LPR, nawet nie przypuszczałem, że niektórzy politycy przystąpią do działania w tak ekspresowym tempie. Następne wybory są dopiero za trzy lata i warto całą rzecz dobrze przemyśleć, by potem nie powtarzać z wyrzutem, że co nagle, to po diable.
Prawdziwym rekordzistą okazał się Jarosław Kaczyński. Zaledwie kilkadziesiąt godzin po wyborach zapowiedział zasadniczą zmianę strategii PiS. Do tej pory ugrupowanie to deklarowało się jako zdecydowanie proeuropejskie. Zdaniem Kaczyńskiego, teraz jego partii jest bliżej do obozu przeciwników integracji z Unią Europejską. Jak to zwykle w polityce bywa, zasadnicza zmiana frontu została odpowiednio przypudrowana, by nie razić swoją drastycznością. Kaczyński oświadczył, że PiS nadal widzi miejsce Polski w zjednoczonej Europie. Krytycznie jednak ocenia warunki, na jakich Polska ma się tam znaleźć, i w tej sytuacji protestuje przeciwko przystąpieniu naszego kraju do unii. Wszystkiemu winna jest sama Unia Europejska, która dyktuje twarde warunki poszerzenia. Bez grzechu nie jest też rząd Leszka Millera, który nie naciera na unijnych negocjatorów z impetem staropolskiej husarii.
Nawet przy maksimum dobrej woli trudno dać wiarę tej argumentacji. Warunki przystąpienia do unii znane są od dawna i nie zmieniły się ostatnio na gorsze. Wręcz przeciwnie, w końcówce rokowań czynione są istotne modyfikacje, które poprawiają nasze położenie. Jarosław Kaczyński woli tego nie dostrzegać. Musiałby wtedy wytłumaczyć, jak to jest możliwe, że był za przystąpieniem do unii, kiedy cena akcesji zdawała się trudniejsza do przyjęcia, a protestuje, kiedy się obniżyła i ostatecznie może być jeszcze korzystniejsza.
Wszystko wskazuje na to, że czynnikiem, który przesądza o antyeuropejskiej rewolucji braci Kaczyńskich, jest w pierwszej kolejności nadzieja na polityczne zdyskontowanie antyunijnych nastrojów. Zawsze były one widoczne, ale dopiero ostatnie wybory samorządowe pokazały, jak łatwo niechęć do unii zamienia się w wymierny kapitał polityczny. W wyborach do sejmików Samoobrona i LPR, które zwalczają Unię Europejską, zdobyły ponad 35 proc. głosów. Na tyle mniej więcej sondaże szacują liczebność przeciwników integracji z unią. Rozmiary tej grupy zawsze były znaczne, ale do tej pory nie przekładało się to na polityczne wsparcie dla antyunijnych radykałów. Dzisiaj gołym okiem widać, że hasła antyunijne wiążą wyborców z politykami z siłą najmocniejszego kleju. Bracia Kaczyńscy postanowili z tego skorzystać. Najpewniej wyliczyli, że gdyby do dotychczasowych zwolenników PiS dodać przeciwników integracji z unią, spełniłoby się ich marzenie o wygraniu wyborów w 2005 r. i przejęciu władzy.
Próba zawłaszczenia antyunijnego elektoratu jest jednak wielce ryzykowna. Najbardziej przypomina ujeżdżanie, ale nie dzikiego mustanga, lecz tygrysa. Antyeuropejczycy mają swoich idoli i nie zamienią ich łatwo na nowych przywódców. Nie dość atrakcyjna może się też okazać retoryka braci Kaczyńskich. Jak widać, są oni gotowi wezwać do bojkotu unijnego referendum, choć przystąpienia do Unii Europejskiej w ogóle nie negują, co dla antyunijnych radykałów brzmi jak oddawanie czci diabłu. Łatwo może się zdarzyć, że PiS nie stanie się nową mekką dla osób niechętnych integracji z unią, za to opuszczą go prawicowi eurooptymiści, którzy będą musieli wybierać między poparciem PiS a sympatią do Europy.
Decydując się na antyeuropejski zwrot, bracia Kaczyńscy zagrali hazardowo. Tak brawurowo licytując, można wiele zyskać, ale też i wiele stracić. Nawet w razie wygranej będzie to pyrrusowe zwycięstwo, bo jego ceną jest oddalenie Polski od Europy.
Więcej możesz przeczytać w 48/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.