Położona na uboczu i otoczona wysokim murem ambasada USA w Dausze, stolicy Kataru, bardziej przypomina fortecę niż placówkę dyplomatyczną w zaprzyjaźnionym kraju.
Maleńki emirat (ledwie 600 tys. mieszkańców) leżący nad Zatoką Perską jest najwierniejszym arabskim sojusznikiem USA. Jego rola jest nie do przecenienia dla Amerykanów, tu bowiem mieści się jedna z ich najważniejszych baz lotniczych w regionie (al Udeid) oraz centrum dowodzenia i kontroli operacji powietrznych.
Katar jest solą w oku wielu osób w świecie arabskim. Jego przykład zaprzecza obiegowym opiniom o antyamerykańskim nastawieniu Arabów. Jeśli Katarczycy, usadowieni na drugich pod względem wielkości złożach gazu ziemnego w świecie (mają wystarczyć na 250 lat), obawiają się wrogich zakusów, to wcale nie ze strony Amerykanów, ale ze strony arabskich sąsiadów. Waszyngton zaś jest dziś ich protektorem, tak jak dawniej Londyn.
Gdyby nie ten sojusz i obecność wojskowa USA, to kraj należący do najbogatszych na świecie (PKB na mieszkańca wynosi 30 tys. dolarów, obywatele nie płacą podatku od dochodów, nic nie kosztuje zużycie wody, prądu i gazu) mógłby łatwo paść łupem jednej z regionalnych potęg militarnych: Iraku, Iranu czy Arabii Saudyjskiej.
Kalkulacja interesów
Związki kulturowe, religijne czy językowe łączące Arabów tracą na znaczeniu w zderzeniu z chłodną kalkulacją. Szejk Hamad bin Khalifa al Thani, emir Kataru, oficjalnie wzywa do pokojowego rozwiązania konfliktu z Irakiem, ale wydał setki milionów dolarów na unowocześnienie infrastruktury, by umożliwić Amerykanom założenie w Katarze centrum dowodzenia i kontroli ewentualnej operacji powietrznej przeciwko reżimowi Husajna. As Sajlijah będzie chyba najlepiej wyposażonym tego typu obiektem poza USA. Stąd najprawdopodobniej będzie wydawał rozkazy gen. Tommy Franks, który - jak się sądzi - pokieruje operacją. Przymiarką do niej były grudniowe ćwiczenia "Internal Look". Po ich zakończeniu do Kataru przyjechał sekretarz obrony USA Donald Rumsfeld, by podpisać umowę dotyczącą bezpieczeństwa, m.in. formalizującą pobyt w tym kraju tysięcy żołnierzy amerykańskich.
Tylko na zbudowanie najdłuższego w regionie, liczącego 4,5 km pasa startowego (w bazie al Udeid), Katar przeznaczył miliard dolarów. Bala Chandran, szef miejscowej anglojęzycznej gazety "The Penisula", mówi, że emir potraktował ten wydatek jak najlepszą inwestycję w przyszłość kraju. Wyłożył też pieniądze na tzw. miasteczko edukacyjne, w którym kształci się - na modłę amerykańską - przyszłą elitę kraju. Dotychczas w Katarze nie było nawet demonstracji przeciwko planowanemu atakowi. Nadająca z Kataru telewizja al Dżazira, w której doniesieniach trudno się dopatrzyć sympatii dla polityki USA, uchodzi za wyraziciela ogólnoarabskiej opinii publicznej. Arabskiej, ale nie katarskiej.
- Nikt tu nie będzie protestować. Tak długo jak będą żyli w państwie dobrobytu, tak długo będą zadowoleni z rządów panującej rodziny i amerykańskiego parasola bezpieczeństwa - mówi Chandran.
Bazy stabilności
Postawa obywateli daje władzom Kataru bardziej komfortową pozycję niż rządzącym w Arabii Saudyjskiej, Bahrajnie czy Kuwejcie. Te państwa również udostępniają swoje bazy Amerykanom, ale muszą to robić dyskretnie, by nie podsycać antyamerykańskich nastrojów wśród obywateli. - Mamy tam do czynienia z niezgodą na naszą politykę wobec Bagdadu, ale nie ze sprzeciwem - tłumaczy mi niuanse sytuacji w regionie amerykański dyplomata w Katarze. - Nawet jeśli akceptacja polityki Waszyngtonu wobec Iraku przychodzi jednym trudniej niż innym, to wszyscy jakoś ją przełkną, bo dobrze wiedzą, z której strony kromka jest posmarowana masłem - śmieje się europejska dyplomatka w Bahrajnie (prosi, by nie podawać kraju pochodzenia).
Szejk Hamad bin Jassim al Thami, katarski minister spraw zagranicznych, stwierdził bez ogródek, że dla jego kraju pierwszorzędne znaczenie ma związek z Waszyngtonem. Dr Muhammad al Musfir, politolog z katarskiego uniwersytetu, jest innego zdania. - Gdy wybuchnie wojna, nikt nie będzie bezpieczny, gdyż region pogrąży się w chaosie. Nie możemy ufać Ameryce, bo ona zawsze zostawia na lodzie sojuszników, gdy przestają jej być potrzebni. Tak było z szachem Iranu, Marcosem na Filipinach czy Sadatem w Egipcie - mówi al Musfir. Amerykański dyplomata oponuje: - W Bahrajnie czy Katarze jesteśmy poważnym partnerem już od pół wieku i gdyby nam nie ufano, gdyby rządzący tymi państwami uważali, że nasza obecność nie służy ich interesom, to by nam nie udostępnili baz. Wiedzą doskonale, że mogą się one okazać bazami stabilności.
Juliusz Urbanowicz
Więcej możesz przeczytać w 6/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.