Przynajmniej od 30 lat nikt w Izraelu nie otrzymał tak jednoznacznego mandatu do rządzenia.
Likud premiera Szarona podwoił swój stan posiadania w 120-osobowym Knesecie, zdobywając prawie jedną trzecią miejsc. To najlepszy wynik w historii tej partii i historyczny triumf nad rywalami z Partii Pracy, która ongiś osiągała takie właśnie sukcesy.
Ten triumf na pierwszy rzut oka wydaje się niezrozumiały; wybrany dwa lata temu Szaron obiecywał pokój i bezpieczeństwo, a nie zapewnił ani jednego, ani drugiego: w intifadzie, której końca nie widać, zginęło 700 Izraelczyków. To średnio jedna ofiara dziennie w sześciomilionowym zaledwie kraju; militarnie program Szarona po prostu się nie sprawdza. Co więcej, intifada i walka z nią wywołały najpoważniejszy od ćwierćwiecza kryzys gospodarczy: bezrobocie sięgnęło 10 proc., 14 proc. rodzin znalazło się w nędzy, inwestorzy uciekli, szekel spada. Nigdy w historii kraj nie był tak izolowany i potępiany na arenie międzynarodowej. Wreszcie sam Szaron, wbrew swemu wizerunkowi Cincinnatusa, został dwa tygodnie przed wyborami oskarżony o korupcję na znaczną skalę i nie umiał się przekonująco z tych zarzutów wytłumaczyć. Tymczasem propozycje Partii Pracy - natychmiastowe wznowienie negocjacji z Arafatem bez warunków wstępnych, jednostronne wycofanie się ze Strefy Gazy, a także, w wypadku fiaska negocjacji, niemal z całego Zachodniego Brzegu, oraz ewakuacja ogromnej większości osiedli - miały przynajmniej tę zaletę, iż popiera je opinia międzynarodowa, a Palestyńczycy zapewniali, że w odpowiedzi na nie natychmiast zaprzestaliby terroru. Wreszcie Amram Micna, świeżo wybrany przywódca partii, bohater wojenny, generał rezerwy i udany mer dwunarodowej Hajfy, nie splamiony skandalami, powinien być bardziej od Szarona przekonujący.
Kompromis według Szarona
Zwycięzcy i pokonani pociągnęli za sobą swe polityczne obozy: lewicowy Merec utracił aż połowę miejsc i stał się partyjką; nie istniejący w poprzednim Knesecie ultraprawicowy Sojusz Narodowy zdobył aż siedem mandatów. Izrael jednoznacznie zwrócił się na prawo, czyli w stronę kontynuacji czy wręcz intensyfikacji konfrontacji z palestyńskim terrorem - bo lewicę i prawicę w Izraelu określa przede wszystkim stosunek do konfliktu z Arabami, nie zaś poglądy na kwestie gospodarcze czy społeczne. Zadecydowały nie polityczne programy, lecz Hamas; krwawy zamach w Tel Awiwie trzy tygodnie przed wyborami ostatecznie przekonał Izraelczyków, że po tamtej stronie nie ma z kim rozmawiać o pokoju. Dwa i pół roku po tym, jak Palestyńczycy zerwali z rozpoczętym dziesięć lat temu w Oslo procesem pokojowym, rozpętując drugą intifadę w odpowiedzi na izraelskie propozycje pokojowe z Camp David, Izraelczycy uczynili to samo.
Premier Szaron ma mandat społeczny, by utworzyć z poparciem mniejszych partii nacjonalistycznych i religijnych radykalnie prawicową koalicję. Może, jeśli zechce, zadecydować o ponownej okupacji Strefy Gazy, deportowaniu Arafata, budowie nowych osiedli. Kraj, a przynajmniej większość jego obywateli, mu przyklaśnie. Jeżeli istotnie - jak zgodnie twierdzą Palestyńczycy, rządy arabskie, izraelska lewica i opinia międzynarodowa - Szaronowi przyświecają takie cele polityczne, dostał dla nich zielone światło. Jedynie, przestrzegają eksperci, presja USA może go powstrzymać przed politycznym awanturnictwem. Ale eksperci zachowują się tak, jakby nie słyszeli tego, co premier mówi. I przed wyborami, i po nich konsekwentnie powtarzał, że rządu prawicowego utworzyć nie zamierza oraz że popiera powstanie państwa palestyńskiego i nie powierzy ministerialnych tek politykom, którzy mają w tej sprawie inne zdanie.
Szaron pragnie powrotu do rządu jedności narodowej z Partią Pracy i partiami religijnymi; nie chce rządzić na prawicy, lecz w centrum; z Palestyńczykami chce kompromisu, nie wojny. Nie godzi się natomiast na kompromis z terroryzmem i dlatego podjął z nim zbrojną konfrontację, jednak jej celem jest jedynie złamanie terroru, a nie - uprawnionych - aspiracji niepodległościowych Palestyńczyków. Wbrew opiniom krytyków Szaron rozróżnia te dwie kategorie i daje temu publicznie wyraz. Nieszczęście obu narodów polega na tym, że najwyraźniej nie rozróżniają ich palestyńscy przywódcy z Arafatem na czele. Dlatego też Izraelczycy jednoznacznie odwrócili się od Micny, choć zarazem większość z nich popiera taki kształt końcowego kompromisu, który on zarysował. Po prostu uznali, że polityk, który chce o tym rozmawiać z Arafatem, nie zasługuje na publiczne zaufanie. Szaron zaś podziela zdanie Micny, że powstanie państwa palestyńskiego jest nieuchronne, choć już nie entuzjazm, jaki perspektywa ta budzi na izraelskiej lewicy. Ale państwo, o jakim myśli Szaron, jest o wiele skromniejsze od tego, co proponował Micna - co jest jednak o tyle bez znaczenia, że propozycje Micny Palestyńczycy również uznali za docelowo niewystarczające. Paradoksalnie, podobnie do planów obu polityków podchodzi izraelska prawica, dla której sama koncepcja palestyńskiej państwowości jest nie do przyjęcia. Nie po raz pierwszy potwierdza się zasada zbieżności skrajności.
Świecka koalicja?
Szaron chce więc rządzić w centrum - ale do tanga trzeba dwojga. Tymczasem i przed wyborami, i po Micna twierdził, że do rzą-
du Szarona nie przystąpi; wspiera go w tym postanowieniu ponad połowa wyborców Partii Pracy, przekonanych, że bycie w opozycji dobrze jej zrobi. Ale Izraelczycy podejrzewają, że mieszanina apeli o "odpowiedzialność narodową" i przywilejów, jakie daje władza, złamie nieustępliwość Partii Pracy, być może zresztą już z nowym przywódcą. Klęska partii, w tym nawet w rządzonej przez Micnę Hajfie, podważyła jego prawo do przywództwa; przewodniczący Merecu Josi Sarid już się podał do dymisji. Tyle że podczas gdy w poprzednim rządzie Szarona Partia Pracy była listkiem figowym z wyboru, tym razem odgrywałaby ona tę rolę z konieczności, biorąc pod uwagę różnicę w sile obu ugrupowań; także i dlatego wielu w partii jest przeciwnych powtórce z rządu jedności narodowej. Obie formuły mogą jednak, każda na swój sposób, zwiastować historyczny kres formacji, która poprowadziła Izrael do niepodległości, zbudowała państwo i wygrała jego najważniejsze wojny.
Wybory podsunęły Szaronowi jeszcze jednego potencjalnego koalicjanta: antyklerykalną partię Szinui Tommy'ego Lapida, która podobnie jak Likud podwoiła swój stan posiadania i stała się trzecią siłą w Knesecie. Szinui wygrała, głosząc wrogość wobec ortodoksyjnej partii sefardyjskiej Szas, uosabiającej wszystkie wady izraelskiego parlamentaryzmu: skorumpowanie, demagogię i reprezentowanie jedynie wąskich interesów swych wyborców - taka krzyżówka PSL z LPR. I choć antyklerykalizm Szinui przypomina poglądy Jerzego Urbana, to zapewne złagodnieje; choć Szas stracił jedną trzecią mandatów, pozostałe dwie partie religijne obroniły swój stan posiadania; najwyraźniej wyborców bardziej razi korupcja niż ortodoksja. Lapid, który się przed wyborami zarzekał, że nigdy nie wejdzie do koa-licji z partiami religijnymi, teraz daje do zrozumienia, że w stanie wyższej konieczności mógłby zmienić zdanie - choć jego wyborcy nadal są temu przeciwni. Na razie jednak namawia Partię Pracy do utworzenia wraz z Likudem i Szinui pierwszej w historii Izraela świeckiej koalicji, nawet za cenę pozbycia się Micny. Gdyby do tego doszło, byłaby to w Izraelu rewolucja na skalę nie mniejszą niż ewentualny pokój z Palestyńczykami. Swój sukces Szinui zawdzięcza zresztą w znacznej mierze palestyńskiemu impasowi: na partię tę głosowali ci wyborcy, którzy mieli nadzieję, że jak się nie da zawrzeć pokoju, to może chociaż da się wywalczyć państwo świeckie.
"Nie" dla skrajnej prawicy
Jeżeli jednak powstanie rząd nacjonalistyczno-religijny, to dlatego że - odrzucając koalicję jedności narodowej lub świecką - chciał tego Micna, nie Szaron. Większość Likudu związana z innym byłym premierem - Netaniahu - jest na prawo od Szarona, pozostali koalicjanci byliby na prawo nawet od Likudu. Taki rząd istotnie mógłby stać się groźny dla przyszłości i Palestyńczyków, i Izraela: skrajna prawica, którą przez lata raczej bezpodstawnie straszono, stała się, w odpowiedzi na palestyński terror, realną siłą i roi o Izraelu "od rzeki do morza" oraz o "dobrowolnym transferze" Arabów poza jego granice. Ta wizja, nawet jako hipotetyczny cel, a nie polityczny program, jest dla Szarona całkowicie nie do przyjęcia, i dlatego tak bardzo stara się on uwieść Partię Pracy. "Weź odpowiedzialność za swoje zwycięstwo" - odpowiada mu Micna. "Nie, to wy weźcie odpowiedzialność za skutki klęski waszej polityki z Oslo" - replikuje Szaron, który od początku był jej przeciwny. Daje przy tym do zrozumienia, że jeżeli jedyną opcją będzie rząd prawicy, on ponownie rozpisze przedterminowe wybory, trzecie w ciągu czterech lat.
Dawid Warszawski
Więcej możesz przeczytać w 6/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.