Ameryka jest jedynym państwem zdolnym i skłonnym do działania w warunkach zagrożenia
Najpierw żarcik zasłyszany na przedstawieniu kabaretu Pod Egidą (który znowu gra w Warszawie!). Rafał Ziemkiewicz - świetny w nowej roli! - wyjaśnia, jak naiwni są Amerykanie. Czyż mogli oczekiwać, że Francuzi pomogą im wypędzać wojska Saddama Husajna z Iraku, jeśli nie pomagali im wypędzać wojsk Hitlera z Francji w 1944 r.? Touche! A teraz informacja. Przywódcy Francji, Niemiec, Belgii i Luksemburga postanowili się spotkać, aby omówić plany stworzenia wspólnej polityki obronnej. Na tę imprezę nie zaproszono przywódców krajów, które naraziły się duetowi Paryż - Berlin. Żadne tam Włochy, Hiszpania czy Wielka Brytania, żadne przyszłe kraje członkowskie. Jest zapewne jakaś szansa, że członkiem wspólnoty zostanie inna potęga militarna, mianowicie Zimbabwe, którego dyktator jest ostatnio hołubiony przez Paryż. W końcu, dlaczego nie? Nie będzie to przecież europejska wspólnota obronna, bo nie ma w niej trzech czwartych Europy. Zaprosić więc można każdego. Nawet Kim Dzong Ila...
Zwietrzały animusz
Przyjrzyjmy się bliżej tej nowej entente cordiale, a raczej jej członkom. Żarcik kabaretowy, jeden z wielu, które padły na temat Francji, pokazuje, co jest na rzeczy. Otóż Francja, kraj o największych ambicjach militarnego przywództwa, w odróżnieniu od jednego z bohaterów Hemingwaya przypomina starego człowieka, który nie może. Prawie od dwustu lat (od czasów klęski Napoleona) Francja bez wsparcia silniejszych sojuszników nie wygrała żadnej wojny. Ostatnie próby uczestnictwa w rozwiązywaniu konfliktów na Bałkanach zakończyły się kompromitacją. Raport komisji śledczej holenderskiego parlamentu stwierdził, że za masakrę prawie 8 tys. bośniackich Muzułmanów w Srebrenicy odpowiada francuski generał. Zlekceważył on uporczywe prośby o wsparcie niewielkiego oddziału holenderskich żołnierzy (broniących miejscowej ludności) przez zbombardowanie otaczających miasto wojsk serbskich. Gen. Janvier, dowódca wojsk ONZ, nie wydał rozkazu nalotów, tłumacząc się... zapadającym zmierzchem. Zbliżała się zapewne pora obiadu i nieodłącznego wina. Srebrenica padła następnego dnia, bo 110 lekkozbrojnych żołnierzy nie było w stanie powstrzymać atakujących.
Niemcy wprawdzie wykazywały wojenny animusz w XX w., ale zbrodnie hitlerowskiego totalitaryzmu tak wstrząsnęły ich sumieniem (co trzeba im zapisać na plus!), że kraj stał się głównym siedliskiem pacyfizmu w Europie. I to do tego stopnia, że Niemcy zatracili nie tylko chęć do wojaczki, ale nawet zdolność odróżniania tego, co moralne, od tego, co niemoralne. Niemieccy pacyfiści zachowują się, jakby życie kilkuset czy nawet kilku tysięcy ludzi, którzy mogą zginąć w konflikcie obalającym jakiegoś dyktatora, na przykład Kim Dzong Ila, miało wyższą wartość niż życie dwóch milionów ludzi, którzy zmarli z głodu w Korei Północnej.
Tak więc Niemcy prędzej zorganizują Love Parade z udziałem 1,5 mln osób płci obojga niż parę dywizji dobrze wyposażonego i wytrenowanego wojska. Kto więc tchnie bojowego ducha w tę nową ententę? "Pralinkowe mocarstwo", jak ktoś niedawno dowcipnie określił Belgię? Nie jest pewne, czy Belgowie znajdą dość siły, by nie dopuścić do rozpadu własnego państwa na Walonię i Flandrię. Gdzie im więc do obrony innych krajów. Prędzej zaskarżą jakiegoś obcego prezydenta czy ministra do swojego "postępowego" sądu.
Pozostaje Luksemburg. Nie znającym się na rzeczy trzeba powiedzieć, że zdolność rażenia Luksemburga jest ogromna. Tyle że jego środki rażenia są akurat krótkiego zasięgu. Gdyby Luksemburg zdecydował się udostępnić listy zagranicznych inwestorów w luksemburskich funduszach inwestycyjnych, którzy uciekli tam przed pazernością fiskusa w swoich krajach, najwięcej porażonych byłoby u sąsiadów partnerów wspólnej polityki obronnej, od Niemiec zaczynając...
Balon gorącego powietrza
W sprawach militarnych nie można się zbyt długo poruszać do przodu balonem nadmuchanym własną propagandą. Francja i Niemcy wolą wydawać pieniądze na "socjal" i programy "doganiania Ameryki", które ludziom wyrosłym w tej części świata jako żywo przypominają czasy sowieckiego obgonit' i pieriegonit'. Doganianie odbywa się więc zwykle za pośrednictwem jakiegoś, powiedzmy, "siódmego (może już ósmego?) ramowego programu" postępu technicznego, a więc za państwowe pieniądze. Otóż Doliny Krzemowej nie stworzy się z państwowej darmochy!
Wydatki na obronę nie wzrosną. A nawet jeśli wzrosną, nie zostaną przeznaczone na to, co trzeba. A nawet jeśli zostaną przypadkiem wydane, jak należy, politycy tak będą sparaliżowani odpowiedzialnością, że nie zrobią tego, co trzeba. Skończy się więc na kilku gromkich deklaracjach, krytyce Ameryki i powołaniu jakiejś komisji.
Rzecz jasna, w demokracji każdy ma prawo do krytyki, ale taki koncert obłudy, jaki dał niedawno prezydent Chirac, mówiąc o "sojuszu na rzecz pokoju", rzadko można zobaczyć w krajach cywilizowanych. Warto się przez chwilę zastanowić, do kogo to mówił i jaki sojusz miał na myśli. Otóż mówił do ministra spraw zagranicznych Niemiec, byłego sympatyka terroryzmu (i nie tylko sympatyka), który tak na dobre nigdy nie odżegnał się od swoich młodzieńczych sympatii. Miał na myśli - obok Francji i Niemiec - Rosję, Chiny i Syrię. "Kto tu z kogo kpi? Rzekomy obóz antywojenny jest przecież po szyję zanurzony w wojnie" - pisał André Glucksmann (sam zresztą były trockista). Glucksmann ma za złe Rosji i Chinom ludobójcze działania w Czeczenii i Tybecie. Chciałbym jednak przypomnieć o 25-30 mln ofiar komunizmu w każdym z tych państw, w których nadal praktykuje się pół- lub pełną dyktaturę. Glucksmann zapomina przy tym o syryjskich rzeźnikach z partii Baas, którzy zrównali z ziemią miasto Hama, gdzie wybuchło powstanie fundamentalistów muzułmańskich. Wart wprawdzie Pac pałaca, ale skoro Chirac zachwycał się "osią pokoju", warto przypomnieć "listy uwierzytelniające" wszystkich tych "pokojowców"...
Co by było, gdyby
Przykład Glucksmanna wskazuje, że nawet we Francji nie wszyscy zajmujący się polityką zgłupieli do cna lub stali się kpiącymi w żywe oczy hipokrytami. Do tej listy dołączyć należy politologa Jacques'a Rupnika. Czech z pochodzenia, lepiej więc rozumie problemy krajów, które niedawno wyzwoliły się spod komunistycznego totalitaryzmu, i pobudki, którymi kierują się ich elity. Pisze więc Rupnik (w "Gazecie Wyborczej") o tym, że nie uważają one, iż wojna jest zawsze najgorszym rozwiązaniem. Sam Rupnik na pewno pamięta z historii tchórzliwy pokój w Monachium w 1938 r., który przypieczętował los Czechosłowacji! Zwraca też uwagę, że nowo wyzwolonych krajów nie przeraża "amerykańska superpotęga", gdyż słusznie dostrzegają jej centralną rolę w rozbiciu sowieckiego imperium zła.
Idąc śladem Rupnika, powiedzmy otwarcie, że widzimy w tej części Europy Amerykę jako państwo niezbędne. Jedyne zdolne i skłonne do działania w warunkach zagrożenia. Dlatego "mysz, która ryknęła" (mało kto już pamięta francuską komedię pod tym tytułem!) na wzmiankowanym spotkaniu "czterech mocarstw" bardziej nas niepokoi jako przejaw pozorowanych działań impotentów, niż wzmacnia nasze poczucie bezpieczeństwa.
Pewien panegiryzujący socjolog napisał kiedyś o mnie, że najbezpieczniej czułbym się, mając amerykańskich żołnierzy w zasięgu wzroku. Chociaż to była (zapewne) tzw. gryząca ironia, moja odpowiedź jest jeszcze bardziej radykalna. Zdecydowanie czułbym się lepiej, widząc amerykańskich żołnierzy na wschód ode mnie niż - tak jak do tej pory - tylko na zachód. Chciałbym być więc w takiej sytuacji, w jakiej znajduje się wspomniany panegiryzujący socjolog. Siedząc dzięki temu bezpiecznie w Paryżu, może on sobie pozwalać - z prawdziwie francuskim poczuciem moralności - by grać Amerykanom na nosie.
Zwietrzały animusz
Przyjrzyjmy się bliżej tej nowej entente cordiale, a raczej jej członkom. Żarcik kabaretowy, jeden z wielu, które padły na temat Francji, pokazuje, co jest na rzeczy. Otóż Francja, kraj o największych ambicjach militarnego przywództwa, w odróżnieniu od jednego z bohaterów Hemingwaya przypomina starego człowieka, który nie może. Prawie od dwustu lat (od czasów klęski Napoleona) Francja bez wsparcia silniejszych sojuszników nie wygrała żadnej wojny. Ostatnie próby uczestnictwa w rozwiązywaniu konfliktów na Bałkanach zakończyły się kompromitacją. Raport komisji śledczej holenderskiego parlamentu stwierdził, że za masakrę prawie 8 tys. bośniackich Muzułmanów w Srebrenicy odpowiada francuski generał. Zlekceważył on uporczywe prośby o wsparcie niewielkiego oddziału holenderskich żołnierzy (broniących miejscowej ludności) przez zbombardowanie otaczających miasto wojsk serbskich. Gen. Janvier, dowódca wojsk ONZ, nie wydał rozkazu nalotów, tłumacząc się... zapadającym zmierzchem. Zbliżała się zapewne pora obiadu i nieodłącznego wina. Srebrenica padła następnego dnia, bo 110 lekkozbrojnych żołnierzy nie było w stanie powstrzymać atakujących.
Niemcy wprawdzie wykazywały wojenny animusz w XX w., ale zbrodnie hitlerowskiego totalitaryzmu tak wstrząsnęły ich sumieniem (co trzeba im zapisać na plus!), że kraj stał się głównym siedliskiem pacyfizmu w Europie. I to do tego stopnia, że Niemcy zatracili nie tylko chęć do wojaczki, ale nawet zdolność odróżniania tego, co moralne, od tego, co niemoralne. Niemieccy pacyfiści zachowują się, jakby życie kilkuset czy nawet kilku tysięcy ludzi, którzy mogą zginąć w konflikcie obalającym jakiegoś dyktatora, na przykład Kim Dzong Ila, miało wyższą wartość niż życie dwóch milionów ludzi, którzy zmarli z głodu w Korei Północnej.
Tak więc Niemcy prędzej zorganizują Love Parade z udziałem 1,5 mln osób płci obojga niż parę dywizji dobrze wyposażonego i wytrenowanego wojska. Kto więc tchnie bojowego ducha w tę nową ententę? "Pralinkowe mocarstwo", jak ktoś niedawno dowcipnie określił Belgię? Nie jest pewne, czy Belgowie znajdą dość siły, by nie dopuścić do rozpadu własnego państwa na Walonię i Flandrię. Gdzie im więc do obrony innych krajów. Prędzej zaskarżą jakiegoś obcego prezydenta czy ministra do swojego "postępowego" sądu.
Pozostaje Luksemburg. Nie znającym się na rzeczy trzeba powiedzieć, że zdolność rażenia Luksemburga jest ogromna. Tyle że jego środki rażenia są akurat krótkiego zasięgu. Gdyby Luksemburg zdecydował się udostępnić listy zagranicznych inwestorów w luksemburskich funduszach inwestycyjnych, którzy uciekli tam przed pazernością fiskusa w swoich krajach, najwięcej porażonych byłoby u sąsiadów partnerów wspólnej polityki obronnej, od Niemiec zaczynając...
Balon gorącego powietrza
W sprawach militarnych nie można się zbyt długo poruszać do przodu balonem nadmuchanym własną propagandą. Francja i Niemcy wolą wydawać pieniądze na "socjal" i programy "doganiania Ameryki", które ludziom wyrosłym w tej części świata jako żywo przypominają czasy sowieckiego obgonit' i pieriegonit'. Doganianie odbywa się więc zwykle za pośrednictwem jakiegoś, powiedzmy, "siódmego (może już ósmego?) ramowego programu" postępu technicznego, a więc za państwowe pieniądze. Otóż Doliny Krzemowej nie stworzy się z państwowej darmochy!
Wydatki na obronę nie wzrosną. A nawet jeśli wzrosną, nie zostaną przeznaczone na to, co trzeba. A nawet jeśli zostaną przypadkiem wydane, jak należy, politycy tak będą sparaliżowani odpowiedzialnością, że nie zrobią tego, co trzeba. Skończy się więc na kilku gromkich deklaracjach, krytyce Ameryki i powołaniu jakiejś komisji.
Rzecz jasna, w demokracji każdy ma prawo do krytyki, ale taki koncert obłudy, jaki dał niedawno prezydent Chirac, mówiąc o "sojuszu na rzecz pokoju", rzadko można zobaczyć w krajach cywilizowanych. Warto się przez chwilę zastanowić, do kogo to mówił i jaki sojusz miał na myśli. Otóż mówił do ministra spraw zagranicznych Niemiec, byłego sympatyka terroryzmu (i nie tylko sympatyka), który tak na dobre nigdy nie odżegnał się od swoich młodzieńczych sympatii. Miał na myśli - obok Francji i Niemiec - Rosję, Chiny i Syrię. "Kto tu z kogo kpi? Rzekomy obóz antywojenny jest przecież po szyję zanurzony w wojnie" - pisał André Glucksmann (sam zresztą były trockista). Glucksmann ma za złe Rosji i Chinom ludobójcze działania w Czeczenii i Tybecie. Chciałbym jednak przypomnieć o 25-30 mln ofiar komunizmu w każdym z tych państw, w których nadal praktykuje się pół- lub pełną dyktaturę. Glucksmann zapomina przy tym o syryjskich rzeźnikach z partii Baas, którzy zrównali z ziemią miasto Hama, gdzie wybuchło powstanie fundamentalistów muzułmańskich. Wart wprawdzie Pac pałaca, ale skoro Chirac zachwycał się "osią pokoju", warto przypomnieć "listy uwierzytelniające" wszystkich tych "pokojowców"...
Co by było, gdyby
Przykład Glucksmanna wskazuje, że nawet we Francji nie wszyscy zajmujący się polityką zgłupieli do cna lub stali się kpiącymi w żywe oczy hipokrytami. Do tej listy dołączyć należy politologa Jacques'a Rupnika. Czech z pochodzenia, lepiej więc rozumie problemy krajów, które niedawno wyzwoliły się spod komunistycznego totalitaryzmu, i pobudki, którymi kierują się ich elity. Pisze więc Rupnik (w "Gazecie Wyborczej") o tym, że nie uważają one, iż wojna jest zawsze najgorszym rozwiązaniem. Sam Rupnik na pewno pamięta z historii tchórzliwy pokój w Monachium w 1938 r., który przypieczętował los Czechosłowacji! Zwraca też uwagę, że nowo wyzwolonych krajów nie przeraża "amerykańska superpotęga", gdyż słusznie dostrzegają jej centralną rolę w rozbiciu sowieckiego imperium zła.
Idąc śladem Rupnika, powiedzmy otwarcie, że widzimy w tej części Europy Amerykę jako państwo niezbędne. Jedyne zdolne i skłonne do działania w warunkach zagrożenia. Dlatego "mysz, która ryknęła" (mało kto już pamięta francuską komedię pod tym tytułem!) na wzmiankowanym spotkaniu "czterech mocarstw" bardziej nas niepokoi jako przejaw pozorowanych działań impotentów, niż wzmacnia nasze poczucie bezpieczeństwa.
Pewien panegiryzujący socjolog napisał kiedyś o mnie, że najbezpieczniej czułbym się, mając amerykańskich żołnierzy w zasięgu wzroku. Chociaż to była (zapewne) tzw. gryząca ironia, moja odpowiedź jest jeszcze bardziej radykalna. Zdecydowanie czułbym się lepiej, widząc amerykańskich żołnierzy na wschód ode mnie niż - tak jak do tej pory - tylko na zachód. Chciałbym być więc w takiej sytuacji, w jakiej znajduje się wspomniany panegiryzujący socjolog. Siedząc dzięki temu bezpiecznie w Paryżu, może on sobie pozwalać - z prawdziwie francuskim poczuciem moralności - by grać Amerykanom na nosie.
Więcej możesz przeczytać w 16/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.