Listy od czytelników
Nie zamierzam ustąpić
Premier Miller stwierdził w wywiadzie "Nie zamierzam ustąpić" (nr 14), że nie głosowałby za jednomandatowymi okręgami wyborczymi (JOW), gdyż w systemie tym łatwo można kupić sobie mandat, a poza tym prowadzi on do rozdrobnienia politycznego Sejmu. Premier się myli, jest akurat odwrotnie. W JOW zgodnie z prawem Duvergera liczba partii zmierza do dwóch, natomiast system proporcjonalny prowadzi do rozdrobnienia. To, że w Sejmie mamy tylko kilka ugrupowań, a nie kilkanaście, jest wynikiem odstąpienia od zasady proporcjonalności przez wprowadzenie progów wyborczych - co jest zresztą sprzeczne z konstytucją. Nie dość, że ordynacja proporcjonalna wprowadza większą liczbę partii do Sejmu, to wśród nich znajdują się zwykle ugrupowania skrajne, traktujące inne partie jak swoich śmiertelnych wrogów, z którymi żadna współpraca nie jest możliwa. W systemie JOW posłowie, by wygrać, muszą się opowiedzieć za interesem większości, która zwykle jest umiarkowana, muszą uwzględniać dobro wielu grup społecznych. Takim posłom nie jest trudno się porozumieć, by w parlamencie działać dla wspólnego dobra.
Premier nie ma też racji, jeśli chodzi o kupowanie mandatów. Przy wyborach proporcjonalnych cena zakupu mandatu jest mniejsza, bo wystarczy zapłacić liderom partyjnym, by dostać się na mandatowe miejsce. Można to zrobić dyskretnie, tak aby wyborcy o tym nie wiedzieli. W JOW natomiast kandydat musiałby przekupić dziesiątki tysięcy wyborców, czego się nie da zrobić dyskretnie, a i tak jego mandat nie byłby pewny, bo wielu wyborców specjalnie głosowałoby na kogoś innego, aby w ten sposób opowiedzieć się przeciw korupcji i oligarchii.
JANUSZ BACZYŃSKI
PZPR "Solidarność"
Mój list jest głosem poparcia dla jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW), o których pisał Rafał Ziemkiewicz ("PZPR 'Solidarność', nr 4). W sytuacji, w jakiej znalazła się Polska, to jedyna nadzieja, aby nasz kraj stał się praworządny. Jedynymi partiami, które mają zagwarantowany byt polityczny w systemie proporcjonalnym, są ugrupowania postkomunistyczne SLD i PSL. W wyborach proporcjonalnych funkcjonować mogą tylko scentralizowane, zbiurokratyzowane partie typu wodzowskiego. To biuro polityczne partii wyznacza kandydatów na posłów i radnych, jasne więc, że później są tej centrali podporządkowani.
W małych jednomandatowych okręgach wyborczych kandydatów już nie przywozi się w teczkach, muszą sami zapracować na swój wybór i zdobyć co najmniej kilkanaście tysięcy głosów poparcia. W ten sposób pojawiają się nowi ludzie, niewygodni dla partyjnej centrali. Powstaje konflikt interesów i dotychczasowa struktura partii nie daje się utrzymać. Partia musi zmienić przywództwo i wymienić elitę. W wyborach JOW, by wygrać, trzeba zdobyć realne poparcie co najmniej 30 proc. wyborców, co pokazują statystyki wyborcze w krajach, w których takie wybory się odbywają (Włochy, Wielka Brytania, USA). W Polsce trudno znaleźć okręgi, gdzie 30 proc. wyborców popierałoby postkomunistów. W ostatnich wyborach, które wygrał SLD z prawie 40-procentowym poparciem, wzięła udział mniej niż połowa uprawnionych do głosowania. To znaczy, że na wszystkich obecnych posłów głosowało 20 proc. wszystkich wyborców. Wynika z tego, że zaledwie jeden Polak na pięciu ma swego przedstawiciela w Sejmie. Mniej niż połowa tych głosów padła na SLD. To oznacza, że postkomunistyczni posłowie reprezentują zaledwie 10 proc. wszystkich wyborców.
Przy takiej ordynacji jak w Polsce poseł może mieć w nosie, co o nim myślą wyborcy, może być oskarżany o złodziejstwa i malwersacje, a i tak, jeśli taka jest wola partyjnej "góry", wejdzie do parlamentu. Większość afer w Polsce nie zostaje wykryta, ponieważ politycy sami są w nie zamieszani.
RYSZARD SZECHTER
Po ludzku do bezradnych
Podział opinii co do naszego przystąpienia do unii przebiega na linii: zaradni - bezradni. A do tych ostatnich dociera tylko advocatus diaboli w osobie Leppera, ewentualnie Giertycha. Uważam, że do bezradnych należy zacząć mówić jak najszybciej, najlepiej od jutra, w TVP 1 zaraz po dzienniku, tak jak robił to kiedyś Jacek Kuroń. Nawet w podobnym stylu. Materiały (wydrukowane podobno w milionowych nakładach), które wyśle do nas prezydent i rozrzuci Nikolski, nie zastąpią charyzmatycznych, uczciwych postaci, które trzeba na potrzeby tej dziejowej misji znaleźć wśród panów, wójtów i plebanów oraz artystów, sportowców i innych osób publicznych. Muszą przemówić ludzkim językiem, wykorzystując swój autorytet i doświadczenie życiowe. Muszą przekonać wątpiących i oświecić tych, którym trudno przełknąć własną niewiedzę o świecie i Polsce. Powinni pokazać życie tzw. mas w krajach zachodnich, bilans ich dochodów i wydatków oraz sens brania swego losu we własne ręce. Trzeba zwalczać syndrom Kiepskich postrzegany jako pociecha ("bywają jeszcze gorsi ode mnie"), natchnąć nadzieją. Tymczasem nie robi się nic, co wskazywałoby na to, że rozumie się bezradnych. Na kpinę zakrawają migawki w TV odsyłające po informacje do Internetu albo wciśnięta między reklamy podpasek i proszków agitka didżeja, który chwali się, że kupione w Hiszpanii płyty winylowe wykorzysta potem w innej dyskotece w UE.
ROBERT BANKIEWICZ
Republika szalików
Cieszę, że ktoś odważył się przypomnieć o problemie łobuzerstwa na stadionach ("Republika szalików", nr 15). Pamiętam, że podczas derbów w Warszawie w 2001 r., o których piszą autorzy artykułu, do każdego biletu dodawano w prezencie koszulkę. Z jednej strony miała ona napis "Derby Warszawy 2001", z drugiej - "Bezpieczny stadion". Koszulki o tyle zwiększyły bezpieczeństwo, że posłużyły jako bandaże tamujące krwawienie u ofiar walk stadionowych.
Chyba rzeczywiście jest coś w tym, że gdyby chuligani nie byli kibicami, zostaliby policjantami. W czasie starć na stadionie obie strony wykazują równy poziom agresji i równie chętnie rozpoczynają burdy. Na wspomnianych już derbach to policja wszczęła awanturę - sprzedano za dużo biletów i część widzów weszła na daszek budki ze sprzętem sportowym. Policja (dla bezpieczeństwa!) postanowiła usunąć ich stamtąd armatkami wodnymi. I tak to się zaczęło.
Kolejnym "niedopatrzeniem" było wybudowanie koło stadionu warszawskiej Polonii pomnika, który otoczono placem wysypanym kamieniami, dokładnie takimi, jakie idealnie mieszczą się w dłoni i świetnie dolatują do głowy kibica przeciwnej drużyny. Potem przed każdym meczem wokół tego pomnika stawiano kordon policji, która pilnowała... właśnie tych kamieni. Takie nieprzemyślane posunięcia ze strony władz można mnożyć - źle zorganizowane stadiony, kiepska ochrona, brak sprawnego systemu kontroli kibiców, brak dozoru nad pociągami, o których wiadomo, że będą przewozić kibiców.
JACEK KOWALSKI
Warszawa
Premier Miller stwierdził w wywiadzie "Nie zamierzam ustąpić" (nr 14), że nie głosowałby za jednomandatowymi okręgami wyborczymi (JOW), gdyż w systemie tym łatwo można kupić sobie mandat, a poza tym prowadzi on do rozdrobnienia politycznego Sejmu. Premier się myli, jest akurat odwrotnie. W JOW zgodnie z prawem Duvergera liczba partii zmierza do dwóch, natomiast system proporcjonalny prowadzi do rozdrobnienia. To, że w Sejmie mamy tylko kilka ugrupowań, a nie kilkanaście, jest wynikiem odstąpienia od zasady proporcjonalności przez wprowadzenie progów wyborczych - co jest zresztą sprzeczne z konstytucją. Nie dość, że ordynacja proporcjonalna wprowadza większą liczbę partii do Sejmu, to wśród nich znajdują się zwykle ugrupowania skrajne, traktujące inne partie jak swoich śmiertelnych wrogów, z którymi żadna współpraca nie jest możliwa. W systemie JOW posłowie, by wygrać, muszą się opowiedzieć za interesem większości, która zwykle jest umiarkowana, muszą uwzględniać dobro wielu grup społecznych. Takim posłom nie jest trudno się porozumieć, by w parlamencie działać dla wspólnego dobra.
Premier nie ma też racji, jeśli chodzi o kupowanie mandatów. Przy wyborach proporcjonalnych cena zakupu mandatu jest mniejsza, bo wystarczy zapłacić liderom partyjnym, by dostać się na mandatowe miejsce. Można to zrobić dyskretnie, tak aby wyborcy o tym nie wiedzieli. W JOW natomiast kandydat musiałby przekupić dziesiątki tysięcy wyborców, czego się nie da zrobić dyskretnie, a i tak jego mandat nie byłby pewny, bo wielu wyborców specjalnie głosowałoby na kogoś innego, aby w ten sposób opowiedzieć się przeciw korupcji i oligarchii.
JANUSZ BACZYŃSKI
PZPR "Solidarność"
Mój list jest głosem poparcia dla jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW), o których pisał Rafał Ziemkiewicz ("PZPR 'Solidarność', nr 4). W sytuacji, w jakiej znalazła się Polska, to jedyna nadzieja, aby nasz kraj stał się praworządny. Jedynymi partiami, które mają zagwarantowany byt polityczny w systemie proporcjonalnym, są ugrupowania postkomunistyczne SLD i PSL. W wyborach proporcjonalnych funkcjonować mogą tylko scentralizowane, zbiurokratyzowane partie typu wodzowskiego. To biuro polityczne partii wyznacza kandydatów na posłów i radnych, jasne więc, że później są tej centrali podporządkowani.
W małych jednomandatowych okręgach wyborczych kandydatów już nie przywozi się w teczkach, muszą sami zapracować na swój wybór i zdobyć co najmniej kilkanaście tysięcy głosów poparcia. W ten sposób pojawiają się nowi ludzie, niewygodni dla partyjnej centrali. Powstaje konflikt interesów i dotychczasowa struktura partii nie daje się utrzymać. Partia musi zmienić przywództwo i wymienić elitę. W wyborach JOW, by wygrać, trzeba zdobyć realne poparcie co najmniej 30 proc. wyborców, co pokazują statystyki wyborcze w krajach, w których takie wybory się odbywają (Włochy, Wielka Brytania, USA). W Polsce trudno znaleźć okręgi, gdzie 30 proc. wyborców popierałoby postkomunistów. W ostatnich wyborach, które wygrał SLD z prawie 40-procentowym poparciem, wzięła udział mniej niż połowa uprawnionych do głosowania. To znaczy, że na wszystkich obecnych posłów głosowało 20 proc. wszystkich wyborców. Wynika z tego, że zaledwie jeden Polak na pięciu ma swego przedstawiciela w Sejmie. Mniej niż połowa tych głosów padła na SLD. To oznacza, że postkomunistyczni posłowie reprezentują zaledwie 10 proc. wszystkich wyborców.
Przy takiej ordynacji jak w Polsce poseł może mieć w nosie, co o nim myślą wyborcy, może być oskarżany o złodziejstwa i malwersacje, a i tak, jeśli taka jest wola partyjnej "góry", wejdzie do parlamentu. Większość afer w Polsce nie zostaje wykryta, ponieważ politycy sami są w nie zamieszani.
RYSZARD SZECHTER
Po ludzku do bezradnych
Podział opinii co do naszego przystąpienia do unii przebiega na linii: zaradni - bezradni. A do tych ostatnich dociera tylko advocatus diaboli w osobie Leppera, ewentualnie Giertycha. Uważam, że do bezradnych należy zacząć mówić jak najszybciej, najlepiej od jutra, w TVP 1 zaraz po dzienniku, tak jak robił to kiedyś Jacek Kuroń. Nawet w podobnym stylu. Materiały (wydrukowane podobno w milionowych nakładach), które wyśle do nas prezydent i rozrzuci Nikolski, nie zastąpią charyzmatycznych, uczciwych postaci, które trzeba na potrzeby tej dziejowej misji znaleźć wśród panów, wójtów i plebanów oraz artystów, sportowców i innych osób publicznych. Muszą przemówić ludzkim językiem, wykorzystując swój autorytet i doświadczenie życiowe. Muszą przekonać wątpiących i oświecić tych, którym trudno przełknąć własną niewiedzę o świecie i Polsce. Powinni pokazać życie tzw. mas w krajach zachodnich, bilans ich dochodów i wydatków oraz sens brania swego losu we własne ręce. Trzeba zwalczać syndrom Kiepskich postrzegany jako pociecha ("bywają jeszcze gorsi ode mnie"), natchnąć nadzieją. Tymczasem nie robi się nic, co wskazywałoby na to, że rozumie się bezradnych. Na kpinę zakrawają migawki w TV odsyłające po informacje do Internetu albo wciśnięta między reklamy podpasek i proszków agitka didżeja, który chwali się, że kupione w Hiszpanii płyty winylowe wykorzysta potem w innej dyskotece w UE.
ROBERT BANKIEWICZ
Republika szalików
Cieszę, że ktoś odważył się przypomnieć o problemie łobuzerstwa na stadionach ("Republika szalików", nr 15). Pamiętam, że podczas derbów w Warszawie w 2001 r., o których piszą autorzy artykułu, do każdego biletu dodawano w prezencie koszulkę. Z jednej strony miała ona napis "Derby Warszawy 2001", z drugiej - "Bezpieczny stadion". Koszulki o tyle zwiększyły bezpieczeństwo, że posłużyły jako bandaże tamujące krwawienie u ofiar walk stadionowych.
Chyba rzeczywiście jest coś w tym, że gdyby chuligani nie byli kibicami, zostaliby policjantami. W czasie starć na stadionie obie strony wykazują równy poziom agresji i równie chętnie rozpoczynają burdy. Na wspomnianych już derbach to policja wszczęła awanturę - sprzedano za dużo biletów i część widzów weszła na daszek budki ze sprzętem sportowym. Policja (dla bezpieczeństwa!) postanowiła usunąć ich stamtąd armatkami wodnymi. I tak to się zaczęło.
Kolejnym "niedopatrzeniem" było wybudowanie koło stadionu warszawskiej Polonii pomnika, który otoczono placem wysypanym kamieniami, dokładnie takimi, jakie idealnie mieszczą się w dłoni i świetnie dolatują do głowy kibica przeciwnej drużyny. Potem przed każdym meczem wokół tego pomnika stawiano kordon policji, która pilnowała... właśnie tych kamieni. Takie nieprzemyślane posunięcia ze strony władz można mnożyć - źle zorganizowane stadiony, kiepska ochrona, brak sprawnego systemu kontroli kibiców, brak dozoru nad pociągami, o których wiadomo, że będą przewozić kibiców.
JACEK KOWALSKI
Warszawa
Więcej możesz przeczytać w 16/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.