Kto przegrał wojnę? W to, że Irak można w to wątpić, patrząc w telewizji na radosne twarze bagdadczyków, witających marines...
Czy Irak przegrał wojnę? Można w to wątpić, patrząc na radosne twarze bagdadczyków, entuzjastycznie witających marines, gdy stało się jasne, że reżim Saddama upadł. Kogo wpisać na listę pokonanych?
Irak, mimo około czterech tysięcy zabitych i kilkunastu tysięcy rannych (według dostępnych szacunków), mimo znacznych, choć wybiórczych zniszczeń w miastach i mimo groźby rozpadu dotychczasowego modelu państwa, na wojnie raczej zyskał, niż stracił. Obalony reżim był istotnie jednym z najpaskudniejszych na planecie i mało kto, prócz jego beneficjentów, będzie po nim płakał. Anglo-amerykańska administracja okupacyjna, pod bacznym okiem społeczności międzynarodowej, głównie z własnej kieszeni będzie musiała nie tylko naprawić wojenne zniszczenia, ale i uporać się z ponurą spuścizną Saddamowego ćwierćwiecza. Irakijczycy, choć siedzą na ropie, żyli przez ostatnią dekadę w nędzy z powodu sankcji nałożonych na reżim. To się radykalnie zmieni na lepsze. Jeśli zaś eksperyment z zapowiedzianą demokratyzacją kraju też się powiedzie i okupanci szybko wrócą do domu (co jest jednak znacznie mniej prawdopodobne), będzie można powiedzieć, że Irak raczej wygrał los na loterii, niż poniósł klęskę. Wojnę więc przegrał nie tyle Irak, ile reżim - a wraz z nim zaskakująca i różnorodna koalicja jego sojuszników i tych, którzy bardziej od Saddama nie lubili jego wrogów.
Sromotna klęska Europejczyków
Przegrała francusko-niemiecko-rosyjska antywojenna koalicja. Nie tylko nie udało się jej nie dopuścić do wojny, ale jeszcze okazało się, że Amerykanie - wbrew życzeniom jednej trzeciej Francuzów i trzech czwartych Rosjan - wojnę tę wygrali, i to bez ogromnych (choć większych, niż oczekiwał Waszyngton) strat irackich. Nie spełniła się żadna z apokaliptycznych przepowiedni o setkach tysięcy ofiar, katastrofie ekologicznej czy użyciu broni atomowej. Nie ma sensu ciągnąć tej listy, choć może warto zajrzeć do gazet sprzed miesiąca czy dwóch, by sobie przypomnieć, jakie głupstwa wygadywali i wypisywali ludzie skądinąd rozsądni. Ci, którym udało się trafniej przewidzieć bieg wydarzeń, winni wszelako pamiętać, że to, iż czarne scenariusze się nie sprawdziły, nie oznacza, że sprawdzić się nie mogły. I że na wojnie zawsze rozsądnie jest spodziewać się najgorszego.
Nie o zdolności prognostyczne chodzi, lecz o praktyczną politykę - i tu klęska Europejczyków jest sromotna. Bojkotując i sabotując polityczne oraz wojskowe działania koalicji, oś Paryż - Berlin - Moskwa wykluczyła się nie tylko z zysków z powojennej odbudowy, ale i z szans wpływania, bezpośrednio czy poprzez ONZ, na jej kształt. To pierwsze to dla Francji i Niemiec jedynie strata, lecz dla Rosji tragedia, zwłaszcza jeśli dodać nieściągalność długów Saddama wobec Łukoilu i nieuchronny spadek cen ropy, głównego rosyjskiego towaru eksportowego, po ponownym uruchomieniu irackich szybów.
Rząd dekoracyjny?
Anglo-amerykański monopol na powojenną władzę w Iraku (z ewentualną poprawką w postaci polskiej administracji dwóch wiosek w nagrodę za Grom) to jednak nie tylko polityczna klęska osi, ale i potencjalny scenariusz katastrofy dla administrowanych i dla administratorów. Amerykański scenariusz afgański, czyli osadzenie dekoracyjnego rządu w stolicy i oddanie prowincji lojalnym watażkom, okazał się kosztowną pomyłką. Alternatywny scenariusz bośniacko-kosowski, zasadzający się na cierp-liwym hodowaniu nowych, bardziej demokratycznych elit i aktywnym ingerowaniu w proces polityczny w celu eliminacji nacjonalistów, odniósł sukces mniej niż połowiczny, ale pomyłką nie był. Tyle że do jego realizacji potrzebne jest zaangażowanie ogromnego sztabu ludzi dysponujących znacznymi środkami przez dłuższy czas i chronionych przez parasol międzynarodowej praworządności. Zamiast tego będzie w Iraku administracja wojskowa, sprawna, lecz dająca niewiele szans tym, którzy krytykują raz podjęte decyzje. Tymczasem to właśnie wielości ośrodków decyzyjnych międzynarodowa administracja w Bośni i Kosowie zawdzięcza elastyczność i realistyczną zmienność swej polityki (choć także bałagan). Bez udziału Europejczyków tego się jednak zrobić nie da, to zaś oznacza, że w Iraku błędy będą powielane i będą narastać.
Bankructwo antyamerykanizmu i antysemityzmu
Wraz z antywojenną osią klęskę poniosła też europejska opinia publiczna, w zdecydowanej większości przeciwna wojnie. Jeśli pomyśleć o obłąkanym antyamerykanizmie i antysemityzmie towarzyszącym demonstrantom, o ich moralnie niewybaczalnej obojętności na naturę reżimu Saddama i los jego ofiar, ta klęska cieszy. Zarazem trzeba jednak oddać manifestantom wielką zasługę: to dzięki nim masy muzułmańskich imigrantów, w ogromnej większości pro-Saddamowskie, poczuły się w centrum politycznego konsensusu w swych krajach, a nie - jak dotychczas - na jego wyalienowanym marginesie. Jeśli zwiastuje to początek uobywatelnienia muzułmanów Europy, można temu jedynie przyklasnąć.
ONZ, NATO, UE na marginesie
Przegrane są też organizacje międzynarodowe: ONZ, NATO, UE, każda na swój sposób. ONZ zabrnęła w ślepą uliczkę "konstruktywnej niejednoznaczności" rezolucji, które każda strona interpretuje po swojemu. Jedynie USA mają polityczną, gospodarczą i militarną siłę wystarczającą, by swą interpretację przeforsować, i zapewne będą to czynić nadal. W efekcie ONZ grozi los Ligi Narodów i choć trudno ubolewać nad upadkiem instytucji, która stała się symbolem międzynarodowej hipokryzji (od wydania rezolucji zrównującej syjonizm z rasizmem po haniebną bezczynność błękitnych hełmów w Srebrenicy), to innej światowej organizacji po prostu nie mamy.
Po obecnym kryzysie zaufania NATO w swej dotychczasowej postaci, jako godny zaufania sojusz wojskowy, przestało istnieć. To zła wiadomość dla tych, którzy nie są przekonani, że świat stał się miejscem na tyle bezpiecznym, że wszyscy mogą zawierzyć Legii Cudzoziemskiej czy przyszłym Europejskim Siłom Szybkiego Reagowania. Amerykanie mogą bowiem po prostu stracić zainteresowanie chronieniem Europy, która ich nie chce. Wreszcie, głęboki rozłam w Unii Europejskiej wokół sprawy Iraku na długo położy kres marzeniom o bardziej federalnej Europie czy choćby o wspólnej polityce bezpieczeństwa i obrony. Gdy wybuchła wojna na Bałkanach, szef francuskiego MSZ z dumą oświadczył, że "wybiła godzina Europy". Przez następne lata Europa biernie przyglądała się masakrze; zegar, na którym ta godzina miała wybić, jeszcze nie powstał. Pewne jest natomiast, że "źle wychowane" (według Chiraca) kraje kandydackie, w tym Polska, "osioł trojański" (to akurat słowa Vedrine'a) USA w Europie, mogą liczyć na jeszcze chłodniejsze niż dotychczas przyjęcie w unii.
Zabójczy SMS
Turcja odmówiła USA prawa zaatakowania Iraku ze swojego terytorium, czym przedłużyła wojnę, zwiększyła liczbę jej ofiar i straciła proponowane, a niezbędne w kryzysie gospodarczym 6 mld USD, nie licząc tanich kredytów. Straciła też szansę kontrolowania sytuacji w irackim Kurdystanie, gdzie powstaje niebezpiecznie dla tureckich Kurdów atrakcyjny kurdyjski Piemont. Poważnie nadszarpnęła też stosunki z USA, co w kontekście i Iraku, i konfliktu kurdyjskiego będzie bardzo kosztowne. Być może poprawią się za to jej stosunki z UE, do której wrót Ankara bezskutecznie dotychczas kołatała. Stawką był wzrost notowań Turcji na Bliskim Wschodzie, gdzie ma się jej za złe zbyt bliskie związki z USA i Izraelem. Tyle że jeśli arabska opinia uzna, że Saddam był jednak okropny, kompromitował Arabów, a więc jego obalenie było w ich interesie, to i ten zysk przejdzie Ankarze koło nosa.
Przegrali palestyńscy terroryści, których rodzinom Saddam płacił po 15 tys. dolarów i którzy znajdowali w Iraku polityczną i logistyczną bazę. Demonstranci w Ramalli i Gazie daremnie błagali Saddama, by ponownie uderzył rakietami w Tel Awiw. Arafat tym razem przezornie wstrzymał się z wyrażeniem poparcia dla Iraku, choć Fatah wysłała z obozów w Libanie setki ochotników do walki z amerykańskim agresorem. To zapewne niektórzy z nich, przeszkoleni w terrorystycznym rzemiośle, byli sprawcami udanych zamachów na amerykańskie posterunki. Amerykanie mogą się teraz czynnie zwrócić przeciwko Hamasowi, Dżihadowi, Hezbollahowi, nawet Fatahowi, a na pewno będą bojkotować tolerującego terror Arafata. To szansa dla bardziej umiarkowanych przywódców palestyńskich. Jeśli będą umieli ją wykorzystać i jeśli Amerykanie nie zdecydują się poprzeć bezwarunkowo Szarona, może się otworzyć droga do nowych negocjacji i do uśmierzenia najgroźniejszego bliskows-chodniego konfliktu.
Na dłuższą metę, o ile eksperyment ze zbrojną demokratyzacją w Iraku się powiedzie, przegrane mogą się okazać inne arabskie dyktatury, zwłaszcza antyamerykańskie. Syryjski prezydent Baszir Asad już miał powiedzieć, że nie zamierza być następnym celem koalicji. Nie do końca wiadomo, co zamierza zrobić, by tego losu uniknąć. Okrutny arabski dowcip przypisuje mu bowiem inne stwierdzenie: "Proszę powiedzieć Bushowi, że jak chce zmienić reżim u mnie, to nie musi sobie zadawać takiego trudu. Wystarczy, że wyśle SMS". I w tym właśnie, w przeświadczeniu, że inne bliskowschodnie problemy też dadzą się rozwiązać siłą, może tkwić zagrożenie, które na listę przegranych wpisałoby dzisiejszego niekwestionowanego zwycięzcę - George'a W. Busha - jeśli rozochocony względnie łatwym triumfem zechce pójść za ciosem.
Irak, mimo około czterech tysięcy zabitych i kilkunastu tysięcy rannych (według dostępnych szacunków), mimo znacznych, choć wybiórczych zniszczeń w miastach i mimo groźby rozpadu dotychczasowego modelu państwa, na wojnie raczej zyskał, niż stracił. Obalony reżim był istotnie jednym z najpaskudniejszych na planecie i mało kto, prócz jego beneficjentów, będzie po nim płakał. Anglo-amerykańska administracja okupacyjna, pod bacznym okiem społeczności międzynarodowej, głównie z własnej kieszeni będzie musiała nie tylko naprawić wojenne zniszczenia, ale i uporać się z ponurą spuścizną Saddamowego ćwierćwiecza. Irakijczycy, choć siedzą na ropie, żyli przez ostatnią dekadę w nędzy z powodu sankcji nałożonych na reżim. To się radykalnie zmieni na lepsze. Jeśli zaś eksperyment z zapowiedzianą demokratyzacją kraju też się powiedzie i okupanci szybko wrócą do domu (co jest jednak znacznie mniej prawdopodobne), będzie można powiedzieć, że Irak raczej wygrał los na loterii, niż poniósł klęskę. Wojnę więc przegrał nie tyle Irak, ile reżim - a wraz z nim zaskakująca i różnorodna koalicja jego sojuszników i tych, którzy bardziej od Saddama nie lubili jego wrogów.
Sromotna klęska Europejczyków
Przegrała francusko-niemiecko-rosyjska antywojenna koalicja. Nie tylko nie udało się jej nie dopuścić do wojny, ale jeszcze okazało się, że Amerykanie - wbrew życzeniom jednej trzeciej Francuzów i trzech czwartych Rosjan - wojnę tę wygrali, i to bez ogromnych (choć większych, niż oczekiwał Waszyngton) strat irackich. Nie spełniła się żadna z apokaliptycznych przepowiedni o setkach tysięcy ofiar, katastrofie ekologicznej czy użyciu broni atomowej. Nie ma sensu ciągnąć tej listy, choć może warto zajrzeć do gazet sprzed miesiąca czy dwóch, by sobie przypomnieć, jakie głupstwa wygadywali i wypisywali ludzie skądinąd rozsądni. Ci, którym udało się trafniej przewidzieć bieg wydarzeń, winni wszelako pamiętać, że to, iż czarne scenariusze się nie sprawdziły, nie oznacza, że sprawdzić się nie mogły. I że na wojnie zawsze rozsądnie jest spodziewać się najgorszego.
Nie o zdolności prognostyczne chodzi, lecz o praktyczną politykę - i tu klęska Europejczyków jest sromotna. Bojkotując i sabotując polityczne oraz wojskowe działania koalicji, oś Paryż - Berlin - Moskwa wykluczyła się nie tylko z zysków z powojennej odbudowy, ale i z szans wpływania, bezpośrednio czy poprzez ONZ, na jej kształt. To pierwsze to dla Francji i Niemiec jedynie strata, lecz dla Rosji tragedia, zwłaszcza jeśli dodać nieściągalność długów Saddama wobec Łukoilu i nieuchronny spadek cen ropy, głównego rosyjskiego towaru eksportowego, po ponownym uruchomieniu irackich szybów.
Rząd dekoracyjny?
Anglo-amerykański monopol na powojenną władzę w Iraku (z ewentualną poprawką w postaci polskiej administracji dwóch wiosek w nagrodę za Grom) to jednak nie tylko polityczna klęska osi, ale i potencjalny scenariusz katastrofy dla administrowanych i dla administratorów. Amerykański scenariusz afgański, czyli osadzenie dekoracyjnego rządu w stolicy i oddanie prowincji lojalnym watażkom, okazał się kosztowną pomyłką. Alternatywny scenariusz bośniacko-kosowski, zasadzający się na cierp-liwym hodowaniu nowych, bardziej demokratycznych elit i aktywnym ingerowaniu w proces polityczny w celu eliminacji nacjonalistów, odniósł sukces mniej niż połowiczny, ale pomyłką nie był. Tyle że do jego realizacji potrzebne jest zaangażowanie ogromnego sztabu ludzi dysponujących znacznymi środkami przez dłuższy czas i chronionych przez parasol międzynarodowej praworządności. Zamiast tego będzie w Iraku administracja wojskowa, sprawna, lecz dająca niewiele szans tym, którzy krytykują raz podjęte decyzje. Tymczasem to właśnie wielości ośrodków decyzyjnych międzynarodowa administracja w Bośni i Kosowie zawdzięcza elastyczność i realistyczną zmienność swej polityki (choć także bałagan). Bez udziału Europejczyków tego się jednak zrobić nie da, to zaś oznacza, że w Iraku błędy będą powielane i będą narastać.
Bankructwo antyamerykanizmu i antysemityzmu
Wraz z antywojenną osią klęskę poniosła też europejska opinia publiczna, w zdecydowanej większości przeciwna wojnie. Jeśli pomyśleć o obłąkanym antyamerykanizmie i antysemityzmie towarzyszącym demonstrantom, o ich moralnie niewybaczalnej obojętności na naturę reżimu Saddama i los jego ofiar, ta klęska cieszy. Zarazem trzeba jednak oddać manifestantom wielką zasługę: to dzięki nim masy muzułmańskich imigrantów, w ogromnej większości pro-Saddamowskie, poczuły się w centrum politycznego konsensusu w swych krajach, a nie - jak dotychczas - na jego wyalienowanym marginesie. Jeśli zwiastuje to początek uobywatelnienia muzułmanów Europy, można temu jedynie przyklasnąć.
ONZ, NATO, UE na marginesie
Przegrane są też organizacje międzynarodowe: ONZ, NATO, UE, każda na swój sposób. ONZ zabrnęła w ślepą uliczkę "konstruktywnej niejednoznaczności" rezolucji, które każda strona interpretuje po swojemu. Jedynie USA mają polityczną, gospodarczą i militarną siłę wystarczającą, by swą interpretację przeforsować, i zapewne będą to czynić nadal. W efekcie ONZ grozi los Ligi Narodów i choć trudno ubolewać nad upadkiem instytucji, która stała się symbolem międzynarodowej hipokryzji (od wydania rezolucji zrównującej syjonizm z rasizmem po haniebną bezczynność błękitnych hełmów w Srebrenicy), to innej światowej organizacji po prostu nie mamy.
Po obecnym kryzysie zaufania NATO w swej dotychczasowej postaci, jako godny zaufania sojusz wojskowy, przestało istnieć. To zła wiadomość dla tych, którzy nie są przekonani, że świat stał się miejscem na tyle bezpiecznym, że wszyscy mogą zawierzyć Legii Cudzoziemskiej czy przyszłym Europejskim Siłom Szybkiego Reagowania. Amerykanie mogą bowiem po prostu stracić zainteresowanie chronieniem Europy, która ich nie chce. Wreszcie, głęboki rozłam w Unii Europejskiej wokół sprawy Iraku na długo położy kres marzeniom o bardziej federalnej Europie czy choćby o wspólnej polityce bezpieczeństwa i obrony. Gdy wybuchła wojna na Bałkanach, szef francuskiego MSZ z dumą oświadczył, że "wybiła godzina Europy". Przez następne lata Europa biernie przyglądała się masakrze; zegar, na którym ta godzina miała wybić, jeszcze nie powstał. Pewne jest natomiast, że "źle wychowane" (według Chiraca) kraje kandydackie, w tym Polska, "osioł trojański" (to akurat słowa Vedrine'a) USA w Europie, mogą liczyć na jeszcze chłodniejsze niż dotychczas przyjęcie w unii.
Zabójczy SMS
Turcja odmówiła USA prawa zaatakowania Iraku ze swojego terytorium, czym przedłużyła wojnę, zwiększyła liczbę jej ofiar i straciła proponowane, a niezbędne w kryzysie gospodarczym 6 mld USD, nie licząc tanich kredytów. Straciła też szansę kontrolowania sytuacji w irackim Kurdystanie, gdzie powstaje niebezpiecznie dla tureckich Kurdów atrakcyjny kurdyjski Piemont. Poważnie nadszarpnęła też stosunki z USA, co w kontekście i Iraku, i konfliktu kurdyjskiego będzie bardzo kosztowne. Być może poprawią się za to jej stosunki z UE, do której wrót Ankara bezskutecznie dotychczas kołatała. Stawką był wzrost notowań Turcji na Bliskim Wschodzie, gdzie ma się jej za złe zbyt bliskie związki z USA i Izraelem. Tyle że jeśli arabska opinia uzna, że Saddam był jednak okropny, kompromitował Arabów, a więc jego obalenie było w ich interesie, to i ten zysk przejdzie Ankarze koło nosa.
Przegrali palestyńscy terroryści, których rodzinom Saddam płacił po 15 tys. dolarów i którzy znajdowali w Iraku polityczną i logistyczną bazę. Demonstranci w Ramalli i Gazie daremnie błagali Saddama, by ponownie uderzył rakietami w Tel Awiw. Arafat tym razem przezornie wstrzymał się z wyrażeniem poparcia dla Iraku, choć Fatah wysłała z obozów w Libanie setki ochotników do walki z amerykańskim agresorem. To zapewne niektórzy z nich, przeszkoleni w terrorystycznym rzemiośle, byli sprawcami udanych zamachów na amerykańskie posterunki. Amerykanie mogą się teraz czynnie zwrócić przeciwko Hamasowi, Dżihadowi, Hezbollahowi, nawet Fatahowi, a na pewno będą bojkotować tolerującego terror Arafata. To szansa dla bardziej umiarkowanych przywódców palestyńskich. Jeśli będą umieli ją wykorzystać i jeśli Amerykanie nie zdecydują się poprzeć bezwarunkowo Szarona, może się otworzyć droga do nowych negocjacji i do uśmierzenia najgroźniejszego bliskows-chodniego konfliktu.
Na dłuższą metę, o ile eksperyment ze zbrojną demokratyzacją w Iraku się powiedzie, przegrane mogą się okazać inne arabskie dyktatury, zwłaszcza antyamerykańskie. Syryjski prezydent Baszir Asad już miał powiedzieć, że nie zamierza być następnym celem koalicji. Nie do końca wiadomo, co zamierza zrobić, by tego losu uniknąć. Okrutny arabski dowcip przypisuje mu bowiem inne stwierdzenie: "Proszę powiedzieć Bushowi, że jak chce zmienić reżim u mnie, to nie musi sobie zadawać takiego trudu. Wystarczy, że wyśle SMS". I w tym właśnie, w przeświadczeniu, że inne bliskowschodnie problemy też dadzą się rozwiązać siłą, może tkwić zagrożenie, które na listę przegranych wpisałoby dzisiejszego niekwestionowanego zwycięzcę - George'a W. Busha - jeśli rozochocony względnie łatwym triumfem zechce pójść za ciosem.
Więcej możesz przeczytać w 16/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.