Oby niechęć do rządzących nie przekształciła się w niechęć do demokratycznych reguł rządzenia
Coraz więcej osób powtarza, że źle się dzieje w państwie polskim, i trudno się z takimi opiniami nie zgodzić. Ludzie są coraz bardziej rozczarowani, i to już nie tylko konkretną polityką czy ekipą ministerialną, ale całym systemem rządzenia ukształtowanym po 1989 r.
Historykowi II Rzeczypospolitej sytuacja ta najbardziej przypomina stan nastrojów w połowie lat 20. Wtedy także narastało zwątpienie, czy odzyskaną suwerenność aby na pewno zbudowano na właściwych fundamentach. Najlepszym tego odzwierciedleniem były dzieła literackie pełniące funkcję barometru nastrojów społecznych i zastępujące dzisiejsze raporty specjalistów badania opinii publicznej.
"Niepodległość już jest - pisała w "Romansie Teresy Hennert" Zofia Nałkowska. - Mamy wszystko to, co jest gdzie indziej, czegośmy innym tak zazdrościli. Jest łapownictwo rodzime, prywata, protekcja, rządy motłochu, wielkie afery, wielkie majątki, interes, interes przede wszystkim". Podobne oceny można znaleźć w "Generale Barczu" Juliusza Kadena-Bandrowskiego i "Pokoleniu Marka Świdy" Andrzeja Struga. W najbardziej przejmujący sposób pisał o tym w "Przedwiośniu" Stefan Żeromski: "Dał wam los w ręce ojczyznę wolną, państwo wolne, królestwo Jagiellonów. (...) A wy, wielkorządcy, coście zrobili z tego utęsknienia umierających? (...) Polsce trzeba na gwałt wielkiej idei! Niech to będzie reforma rolna, stworzenie nowych przemysłów, jakikolwiek czyn wielki, którym ludzie mogliby oddychać jak powietrzem. Tu jest zaduch. (...) Waszą ideą jest stare hasło niedołęgów, którzy Polskę przełajdaczyli: jakoś to będzie".
Przebijające ze słów Żeromskiego i podzielane przez miliony Polaków rozczarowanie brało się ze zderzenia ukształtowanego w czasach niewoli mitu Polski powszechnej szczęśliwości i "szklanych domów" z dość skromnymi możliwościami odrodzonego państwa. Ów mit Polski zasobnej i sprawiedliwej odegrał przed 1918 r. bardzo ważną rolę. Podtrzymywały go wszystkie obozy polityczne. Dzięki niemu łatwiej było zmobilizować społeczeństwo do przeciwstawiania się zaborcom. Zgodnie z tym stereotypem winę za wszelkie zło ponosiły obce rządy, przyszła Polska natomiast jawiła się jako ziemia mlekiem i miodem płynąca. Taka wizja zachęcała do walki o własne państwo, ale jednocześnie rodziła oczekiwanie, że dla wszystkich obywateli będzie ono czułą i sprawiedliwą matką.
Niespełnienie owych nadziei wywoływało rosnącą niechęć do rządzących. Stąd coraz szybsze zmiany gabinetów i spadek zaufania do osób kojarzonych z władzą. Owa spirala niechęci kierowała się również przeciwko parlamentaryzmowi, coraz częściej zwanemu sejmokracją, a nawet przeciwko demokratycznym regułom rządzenia, postrzeganym jako swoista gwarancja bezkarności ludzi sprawujących władzę. Nad Polską zaczęły się unosić opary autorytaryzmu, w którym coraz więcej osób upatrywało antidotum na partyjne "rozwydrzenie" i demokratyczne "bezhołowie".
Rzecz jasna, dzisiejsza Polska bardzo się różni od tej sprzed lat osiemdziesięciu. Podobny jest jednak klimat rozczarowania biorącego się z niespełnienia nadziei wiązanych przez miliony Polaków z wielką przebudową ustrojową. Zadziwiająco podobnie odżywają też nastroje antyparlamentarne, dodatkowo podsycane przez mało chwalebne zachowania niektórych posłów.
Na szczęście, przynajmniej na razie, nie ma fascynacji autorytaryzmem. Trudno jednak nie dostrzec, że niektórzy politycy usiłują obudzić tęsknotę za przywódcą potrafiącym posprzątać sejmową stajnię Augiasza. Pretendentów do roli Herkulesa jest co najmniej kilku. Jest też parę recept sprzątania: od radykalno-plebejskiej po rygorystyczne państwo stanu wyjątkowej uczciwości. Miej nas, panie Boże, w opiece przed każdą z tych ofert, bo przy wszystkich utyskiwaniach na demokrację parlamentarną zastąpić jej czymś doskonalszym i bardziej praktycznym niepodobna.
Historykowi II Rzeczypospolitej sytuacja ta najbardziej przypomina stan nastrojów w połowie lat 20. Wtedy także narastało zwątpienie, czy odzyskaną suwerenność aby na pewno zbudowano na właściwych fundamentach. Najlepszym tego odzwierciedleniem były dzieła literackie pełniące funkcję barometru nastrojów społecznych i zastępujące dzisiejsze raporty specjalistów badania opinii publicznej.
"Niepodległość już jest - pisała w "Romansie Teresy Hennert" Zofia Nałkowska. - Mamy wszystko to, co jest gdzie indziej, czegośmy innym tak zazdrościli. Jest łapownictwo rodzime, prywata, protekcja, rządy motłochu, wielkie afery, wielkie majątki, interes, interes przede wszystkim". Podobne oceny można znaleźć w "Generale Barczu" Juliusza Kadena-Bandrowskiego i "Pokoleniu Marka Świdy" Andrzeja Struga. W najbardziej przejmujący sposób pisał o tym w "Przedwiośniu" Stefan Żeromski: "Dał wam los w ręce ojczyznę wolną, państwo wolne, królestwo Jagiellonów. (...) A wy, wielkorządcy, coście zrobili z tego utęsknienia umierających? (...) Polsce trzeba na gwałt wielkiej idei! Niech to będzie reforma rolna, stworzenie nowych przemysłów, jakikolwiek czyn wielki, którym ludzie mogliby oddychać jak powietrzem. Tu jest zaduch. (...) Waszą ideą jest stare hasło niedołęgów, którzy Polskę przełajdaczyli: jakoś to będzie".
Przebijające ze słów Żeromskiego i podzielane przez miliony Polaków rozczarowanie brało się ze zderzenia ukształtowanego w czasach niewoli mitu Polski powszechnej szczęśliwości i "szklanych domów" z dość skromnymi możliwościami odrodzonego państwa. Ów mit Polski zasobnej i sprawiedliwej odegrał przed 1918 r. bardzo ważną rolę. Podtrzymywały go wszystkie obozy polityczne. Dzięki niemu łatwiej było zmobilizować społeczeństwo do przeciwstawiania się zaborcom. Zgodnie z tym stereotypem winę za wszelkie zło ponosiły obce rządy, przyszła Polska natomiast jawiła się jako ziemia mlekiem i miodem płynąca. Taka wizja zachęcała do walki o własne państwo, ale jednocześnie rodziła oczekiwanie, że dla wszystkich obywateli będzie ono czułą i sprawiedliwą matką.
Niespełnienie owych nadziei wywoływało rosnącą niechęć do rządzących. Stąd coraz szybsze zmiany gabinetów i spadek zaufania do osób kojarzonych z władzą. Owa spirala niechęci kierowała się również przeciwko parlamentaryzmowi, coraz częściej zwanemu sejmokracją, a nawet przeciwko demokratycznym regułom rządzenia, postrzeganym jako swoista gwarancja bezkarności ludzi sprawujących władzę. Nad Polską zaczęły się unosić opary autorytaryzmu, w którym coraz więcej osób upatrywało antidotum na partyjne "rozwydrzenie" i demokratyczne "bezhołowie".
Rzecz jasna, dzisiejsza Polska bardzo się różni od tej sprzed lat osiemdziesięciu. Podobny jest jednak klimat rozczarowania biorącego się z niespełnienia nadziei wiązanych przez miliony Polaków z wielką przebudową ustrojową. Zadziwiająco podobnie odżywają też nastroje antyparlamentarne, dodatkowo podsycane przez mało chwalebne zachowania niektórych posłów.
Na szczęście, przynajmniej na razie, nie ma fascynacji autorytaryzmem. Trudno jednak nie dostrzec, że niektórzy politycy usiłują obudzić tęsknotę za przywódcą potrafiącym posprzątać sejmową stajnię Augiasza. Pretendentów do roli Herkulesa jest co najmniej kilku. Jest też parę recept sprzątania: od radykalno-plebejskiej po rygorystyczne państwo stanu wyjątkowej uczciwości. Miej nas, panie Boże, w opiece przed każdą z tych ofert, bo przy wszystkich utyskiwaniach na demokrację parlamentarną zastąpić jej czymś doskonalszym i bardziej praktycznym niepodobna.
Więcej możesz przeczytać w 16/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.