Najważniejszym konfliktem w Polsce - wbrew powszechnemu przeświadczeniu - nie jest konflikt ekonomiczny między biednymi a bogatymi (choć 60 proc. badanych uznaje go za istotny). Na pierwsze miejsce na polskiej mapie konfliktów wysuwa się antagonizm między władzą polityczną a społeczeństwem. Społeczna niechęć nie jest kierowana głównie przeciwko ludziom, którzy odnieśli sukces finansowy. Doceniamy ich odwagę, gotowość do ryzyka, chociaż wciąż jesteśmy skłonni uznawać, że ów sukces w dużej mierze zależy od układów i dojść. Tylko 30 proc. z nas deklaruje zaufanie do grupy przedsiębiorców.
Aż 76 proc. ankietowanych w tym roku przez CBOS twierdzi, że jest to konflikt wyjątkowo ważny. I stale narasta. W 1994 r. 67 proc. badanych uważało go za bardzo duży lub duży: przyrost negatywnych ocen rozpoczął się pod koniec rządów Jerzego Buzka i ciągle trwa. Dychotomiczny obraz świata: "my"- społeczeństwo - przeciwko "onym"- władzy - wydaje się powtórką PRL. Wtedy "oni" również mieli niedostępne "nam" przywileje, działali z nieczystych, przeciwnych "nam" pobudek. Dziś można się nawet spotkać ze stwierdzeniem, że tamte apanaże były śmieszne w porównaniu z dzisiejszymi.
Podejrzani politycy
Udział we władzy nie kojarzy się nam z troską o wspólne dobro, lecz o ekonomiczne i prestiżowe apanaże. Pogarsza się ocena uczciwości polityków. Wedle ostatnich badań, 74 proc. Polaków uważa ich za niegodnych zaufania, 82 proc. jest przekonanych, że myślą jedynie o swoich sprawach, 45 proc. sądzi, że kierują się wyłącznie własnymi interesami finansowymi, 36 proc. za motor ich postępowania uznaje żądzę władzy. W badaniach dotyczących prestiżu zawodów polityk znajduje się na szarym końcu. Mało kto chciałaby, by jego dziecko zajmowało się polityką. Osoby mające jakiekolwiek związki z polityką - bez względu na orientację - uważamy co najmniej za podejrzane.
Jak silna jest niechęć do polityków, świadczą choćby internetowe dyskusje toczone przy okazji wypadku rządowego helikoptera. Tylko z rzadka któryś z internautów wzywał do okazania szacunku dla ludzkiego nieszczęścia. Większość potraktowała katastrofę jako pretekst do wyrażenia swojej niechęci wobec premiera, rządu oraz polityków w ogóle. Najwięcej wypowiedzi dotyczyło niejasnych okoliczności wypadku ("gdyby to była prawdziwa katastrofa, nikt by nie przeżył", "wymyślili to, by móc się wytłumaczyć z klęski w Brukseli") oraz procesu leczenia ("to niemożliwe, by ktoś po urazie kręgosłupa po czterech dniach wstawał z łóżka"). Najwięcej i najbardziej emocjonalnych wypowiedzi wiązało się jednak z opieką lekarską nad ofiarami ("już trzy lata nie mogę się doczekać na operację, a oni mają taką opiekę", "oni mieli od razu zrobiony rezonans, a mój mąż czeka na to pół roku", "trzeba ich było położyć w naszym szpitalu powiatowym"). Opisywana dyskusja (jak jedna z tysięcy, które odbywają się w Internecie, domach, sklepach czy na naukowych forach) jest kolejnym dowodem na to, że Polacy są skłonni dzielić świat na "nasz" (zwykłych ludzi) i "onych" (elit). Te dwie rzeczywistości są przeciwstawne, by nie powiedzieć - wrogie. "Oni" mają przywileje i apanaże, "my" możemy liczyć jedynie na siebie.
Bezpartyjne partie
Niechęć do polityków widoczna była od początku transformacji. Jesienią 1990 r. w wyborach prezydenckich wziął udział nikomu nie znany przybysz z Kanady Stan Tymiński. Kiepsko mówiący po polsku Tymiński zwracał się do tych, którzy boleśnie odczuli skutki transformacji. Retoryka była prosta: elity zdradziły zwykłych ludzi, po ich karkach wspięły się do władzy. Prostackie argumenty Tymińskiego okazały się nad wyraz skuteczne. W pierwszej turze wyborów pokonał on premiera Tadeusza Mazowieckiego, uzyskując 23 proc. głosów. Lech Wałęsa nie bez trudu wygrał z nim w II turze. Elektoratowi Tymińskiego nie przeszkadzało, że polityczny czy gospodarczy program kandydata był stekiem bredni. Tymiński przedstawiał się jako zachodni biznesmen i milioner, co - zdaniem jego wyborców - gwarantowało polityczne powodzenie.
Do podobnych, by nie rzec identycznych, argumentów odwołuje się dziś Andrzej Lepper. Dla niego również wszyscy politycy to "złodzieje" i "przestępcy", cynicznie wykorzystujący "zwykłego człowieka". Lepper przedstawia świat polityki jako jeden wielki spisek i szachrajstwo, co jednocześnie nie przeszkadza mu w tym świecie egzystować, ba, nawet sięgać po zaszczyty. Jak każdy demagog, szef Samoobrony potrafi wyjaśnić swoją obecność na salonach władzy: dostał się na nie z woli ludu i jego zadaniem jest "od środka" pilnować ludowych interesów. Choć nie sprawdzają się dramatyczne przewidywania, że Lepper może powtórzyć wynik Tymińskiego, cieszy się on niesłabnącym poparciem 10-12 proc. wyborców.
Tymiński i Lepper to najbardziej jaskrawe przykłady populizmu na polskiej scenie politycznej. Ale nie jedyne. Od populizmu w zasadzie nie jest wolna żadna grupa polityczna. A to Prawo i Sprawiedliwość zgłosi pomysł przywrócenia kary śmierci (najlepsze wrażenie robi to po ujawnieniu szczególnie okrutnej zbrodni), a to posłowie SLD, szukając pieniędzy na służbę zdrowia czy biedne dzieci, zaproponują obcięcie budżetu dla Instytutu Pamięci Narodowej (w ten sposób pieką dwie pieczenie przy jednym ogniu: troszczą się o potrzeby biednych dzieci i wysyłają czytelny sygnał do części swego elektoratu, że pamiętają o obietnicy zwalczania znienawidzonej w niektórych kręgach instytucji). Populistyczne odwołania w wystąpieniach Ligi Polskich Rodzin, Unii Pracy czy Polskiego Stronnictwa Ludowego są normą.
Jeśli jest prawdą, jak twierdzi Jerzy Szacki, że populizm jak ognia unika słowa "partia", to polska scena polityczna jawi się bardzo interesująco: mamy sojusz, platformę, stronnictwa, unie i ligę, mamy prawo, a nawet sprawiedliwość, partie natomiast ograniczają się tylko do emerytów i rencistów. Ten mniej lub bardziej świadomy zabieg językowy polityków świadczy o dobrym wyczuciu społecznych nastrojów. Politycy uciekają przed słowem "partia" zapewne dlatego, że na ogół wyobrażamy sobie, iż demokracja parlamentarna jakimś cudem może istnieć bez partii. Te ostatnie uważamy bowiem za siedliska egoizmu, pieniactwa i kłótni oraz miejsca walki o stołki.
Jolanta Kwaśniewska, czyli królik z kapelusza
Niechęć do polityki skłania nas do szukania swoich przedstawicieli w świecie pozapolitycznym lub quasi-politycznym. Takie próby (można je określić mianem "królik z kapelusza") czynione są z różnym skutkiem od początku transformacji. Ich efekty, z nielicznymi wyjątkami, są nieudane. Na przykład wylansowany przez program "Big Brother", a poparty przez SLD młodzieniec z Olsztyna Sebastian Florek okazał się najbardziej leniwym i nieskutecznym posłem w Sejmie IV kadencji. Podobnie kiepsko jako politycy sprawdzają się biznesmeni, którym jesteśmy skłonni udzielić poparcia na zasadzie "skoro jest bogaty, to może nie będzie kradł". Przykłady senatora Gawronika, posła Bondy i innych zadają kłam takiemu założeniu.
Najnowszym przykładem "królika z kapelusza" jest wciąż nieoficjalna, ale - jak się zdaje - bardzo poważnie traktowana kandydatura Jolanty Kwaśniewskiej na stanowisko prezydenta RP. Prezydentowa, która w pierwszym, nieprofesjonalnym sondażu zdobyła 74 proc. poparcia, daleko w tyle pozostawiła innych konkurentów. Choć w kolejnych badaniach ubywa jej punktów, dystans dzielący ją od reszty wciąż jest ogromny. Wywodząca się ze świata polityki i elit Kwaśniewska jest jednocześnie jakoś poza nim. Nie uczestniczy w politycznych sporach i bojach, zadowalając się (przynajmniej oficjalnie) trwaniem przy boku pierwszego i popularnego polityka oraz działalnością charytatywną. Większości z nas kojarzy się z dobrą panią z błyszczącej okładki. I tylko niewielu przeszkadza fakt, że nie są znane poglądy pani Jolanty na kwestie odpłatności za leczenie czy wieku emerytalnego kobiet. Na razie wystarczy nam wizerunek osoby ciepłej, wrażliwej na cierpienie innych, a przy tym eleganckiej i odnoszącej sukcesy. W rankingach politycznej popularności prezydenckie małżeństwo wygrywa między innymi dlatego, że dobrze pasuje do naszego obrazu demokracji. Jak wynika z badań, nie chcemy w demokracji kłótni i sporów politycznych. Drażni nas agresja i zacietrzewienie. A właśnie Kwaśniewscy od tych codziennych sporów są bardzo odlegli i prezentują się tak godnie.
Mit silnych ludzi
Równie chętnie jak populistom czy osobom spoza polityki skłonni jesteśmy ulegać "silnym ludziom". Takim właśnie silnym człowiekiem był przed wyborami w 2001 r. Leszek Miller. Szef SLD nie pozostawiał wątpliwości, że rozumie, na czym polega rządzenie państwem, i zna rozwiązania większości ludzkich problemów. Na tle osłabłego i z natury swej mniej przebojowego premiera Jerzego Buzka jawił się jako ten, który "zrobi porządek". Miller pozornie nie uciekał się do populizmu. Postrzeganie go jako polityka technokraty umacniało przekonanie o silnej ekipie, jaka za nim stoi. Leszek Miller zamierzał naprawić, a popsuł, zamierzał rozliczyć aferzystów, a dopuścił do jeszcze gorszych afer, miał być silny, a okazał się słaby. A słabości ludzie nie wybaczają i w tym tkwi przestroga dla kolejnego "silnego" na polskiej scenie politycznej - Jana Rokity.
Niechęć do polityki nie jest cechą specyficzną określonej kategorii osób. O ile można powiedzieć, że politycznie bardziej zaangażowani są absolwenci wyższych uczelni mieszkający w dużych miastach, o tyle absencja wyborcza obejmuje już ludzi różnych orientacji i pozycji społecznych. Z analiz Generalnego Studium Wyborczego wynika również, "że osoby nie głosujące nie różnią się w swych poglądach zasadniczo od głosujących i lokują się raczej wśród grup umiarkowanych niż na krańcach skali". Oznacza to, że częściej reprezentują one "odepchnięte centrum" niż "zmarginalizowanych radykałów", a ich odmowa uczestnictwa w wyborach w wielu wypadkach może być nie tyle wynikiem politycznej "niekompetencji", ile "świadomym politycznym wyborem" (EU-Monitoring VII). Zapewne większość z nas uważa, że nie ma partii, która reprezentuje nasze poglądy i interesy.
Tęsknota za zdrowym rozsądkiem
Polacy, jak wynika z badań, doceniają wagę polityki, choć coraz mniej się nią interesują i z rosnącą niechęcią w niej uczestniczą. Czasem wydaje się, że nie rozumieją istoty porządku demokratycznego z partyjną rywalizacją. Szukają jakiegoś sposobu oswojenia jej - a to słuchając haseł populistów, a to poszukując silnego człowieka lub osoby o przyjemnym obliczu. Często deklarują, że demokracja powinna zostać uzupełniona technokratycznymi rozwiązaniami. Wierzymy w rządy tzw. fachowców.
Mimo wielu niepokojących danych twierdzę, że nie ma u nas licznych a ukrytych klientów partii radykalnych czy partii nienawiści. Mimo tęsknoty za PRL mało kto chciałby powrócić do tamtych czasów. Niewielu ludzi byłoby skłonnych wybrać rządy silnej ręki. Tęsknimy nie za światem ideologii, lecz za ładem, przejrzystością rzeczy, jasnym rozkładem odpowiedzialności. Najbliższe wybory wygra nie ten, kto będzie bardziej niż inni oburzony rządami Millera, lecz ten, kto przekona do swojej wizji racjonalnego porządku. Bo to, za czym teraz zapewne tęsknimy, to nie tyle proste poczucie bezpieczeństwa socjalnego czy większy zakres swobód obywatelskich bądź rynkowych, ale racjonalność, ład, przewidywalność i skuteczność działań państwa, przestrzeganie reguł. Boli nas wszechobecny chaos, korupcja, nieudolność. I te odczucia nie muszą być zaproszeniem do dyktatury, rządów twardej ręki, ale do niezbędnej dawki porządku, dyscypliny i zwykłego rozsądku.
Paweł Śpiewak
Więcej możesz przeczytać w 1/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.