Cudzoziemiec odnoszący sukces na wsi wywołuje agresję, bo burzy rytuał nieróbstwa
Czym byłoby rolnictwo Wielkopolski, gdyby nie holenderscy farmerzy, którzy osiedlali się tam pod koniec XVI i w XVII wieku? Polscy rolnicy nie mieliby szans z niemiecką konkurencją w wieku XVIII i XIX, gdyby nie standardy i umiejętności, które przejęli od Holendrów. Podobnie było na Żuławach, Zamojszczyznie, Dolnym Śląsku, gdzie osiedlali się także Niemcy, Duńczycy, Szkoci, Anglicy. Gdy przybywali do Polski, byli często traktowani nieufnie, podpalano ich gospodarstwa. Tak jest i obecnie - niektórzy polscy chłopi podpalają gospodarstwa swoich cudzoziemskich sąsiadów, zanim zdążą ich poznać.
Od agresji do kohabitacji
Wedle badań prof. Ewy Nowickiej z Uniwersytetu Warszawskiego, agresja i niechęć sąsiadów dotknęła 82 proc. cudzoziemców gospodarujących na terenach popegeerowskich, a tylko 3,5 proc. tych, którzy kupili ziemię w regionach, gdzie dominowały gospodarstwa rodzinne. Kiedy Ewa Żakiewicz przygotowywała pracę magisterską z socjologii "Holendrzy na Dolnym Śląsku. Procesy przystosowywania się do życia w społeczeństwie polskim", ośmiu z dziesięciu jej rozmówców dotknęła agresja sąsiadów (spalenie stodoły, czasem plonów).
Podpalenia i przejawy agresji są problemem nie tyle wsi polskiej, ile wsi popegeerowskiej, gdzie patologie występują częściej niż gdzie indziej. Ofiarami agresji są także Polacy, którzy w popegeerowskich wsiach próbują zakładać nowoczesne farmy. Polscy rolnicy nie są zresztą jedynymi, którzy nie tolerują obcych. Podobne prześladowania spotykały w ostatnich latach Holendrów czy Duńczyków, którzy próbowali gospodarować w Niemczech, a także belgijskich farmerów osiedlających się we Francji. Gospodarstwa cudzoziemskich rolników płonęły w ostatnich latach również w Czechach, na Słowacji czy Węgrzech.
Przykład Bambrów (rolników z okolic Bambergu w południowej Frankonii) - sprowadzonych w latach 1719-1753 przez władze Poznania do podpoznańskich wsi Luboń, Bonin, Jeżyce, Winiary, Rataje, Wilda czy Górczyn - pokazuje, że procesy asymilacji trwają czasem kilkadziesiąt lat. Bambrów spotykały akty agresji, mimo że osiedlili się we wsiach opuszczonych przez Polaków, spustoszonych przez wojnę północną i zarazy. Dopiero w drugim pokoleniu, gdy zaczęło dochodzić do małżeństw mieszanych, potomkowie osadników z Bambergu przestali być traktowani jako obcy. Wtedy docenionio ich solidność, gospodarność, pracowitość i uczciwość.
RytuaŁ nieróbstwa
Pięć lat temu Holender Freddy Beltman wraz z żoną przyjechał do Cetynia, małej wioski koło Słupska. Od Agencji Rolnej Skarbu Państwa wydzierżawili gospodarstwo o powierzchni 273 hektarów. Na początku mieszkali w oborze. Z czasem zbudowali dom, rozwinęli hodowlę krów. W Cetyniu przyszły na świat ich trzy córki. Freddy zatrudnił kilka osób ze wsi. W czerwcu 2000 r. spłonęła stodoła Beltmanów, a kilka tygodni później - obora. Cudem uratowano 76 krów, 20 jałówek i 23 cielęta. Kilka miesięcy temu Holendrzy sprzedali cały dobytek, spakowali walizki i wrócili do rodzinnego kraju. - Łudziłem się, że mimo dwóch pożarów dogadam się z sąsiadami. Niestety, nie udało się. Okazali się dla mnie psychologiczną zagadką: gdy im się coś nie podobało, nie mówili tego prosto w oczy, tylko walili w łeb od tyłu - opowiada "Wprost" Freddy Beltman.
Beltmana znienawidzono, bo odnosił sukcesy, zarabiał, stworzył w swoim gospodarstwie miejsca pracy dla innych. W ten sposób udowadniał polskim sąsiadom, że ich bieda nie jest ani karą boską, ani winą państwa, lecz wynika z tego, że za mało pracują, wolą narzekać i obnosić się ze swoim ubóstwem, zamiast zakasać rękawy. Beltman naruszył ukształtowany w czasach pegeerowskich rytuał nieróbstwa i nieodpowiedzialności. Sąsiadów zraził tym, że zbierał z hektara dwa razy więcej ziemniaków niż oni, że zbierał ponad 70 kwintali zboża z hektara, podczas gdy innym nie udawało się zebrać nawet 50 kwintali. Ale największą złość wywoływało to, że całe swoje mleko sprzedawał firmie Nestlé.
Wypalanie sukcesu
Holender Hans Goense cztery lata temu kupił gospodarstwo w Pieszycach koło Zielonej Góry. Szybko wyremontował budynki, kupił maszyny i nawozy. Kredyt zaciągnął w Holandii. Kiedy zaczął odnosić sukcesy, spłonęła należąca do niego stodoła (w środku znajdowały się maszyny rolnicze, 15 ton słomy i kilkanaście ton nawozów). Śledztwo umorzono z powodu niewykrycia sprawców. - Kiedy mówiłam, że sąsiedzi otwarcie nam grozili, miejscowi policjanci ostrzegli, bym bez dowodów nie oskarżała niewinnych ludzi - opowiada Małgorzata Goense. Tuż przed podpaleniem Hans Goense został obrzucony kamieniami, gdy pracował w polu. - Widziałem tych ludzi i dam sobie rękę uciąć, że to byli moi sąsiedzi - opowiada "Wprost" Goense. Przed Wielkanocą 2003 r. sąsiad wyciął drzewa w należącym do Goensego lesie (straty oszacowano na 30 tys. zł). Holender przyłapał go na gorącym uczynku. Policja zdążyła zabezpieczyć ślady, ale dochodzenie w sprawie umorzono z powodu niewykrycia sprawców! Po tym zdarzeniu Goense'owie długo bali się wychodzić z domu, bo słyszeli wyzwiska i okrzyki: "Won do Holandii!", "Wynocha, parszywcy!", "Nie wykupicie nas!". Kilka tygodni temu holenderska rodzina wyniosła się z Pieszyc. O pomoc prosili polskich urzędników oraz holenderską ambasadę. Na razie bezskutecznie. - To sprawa między sąsiadami. Gminie nic do tego - mówi Norbert Twardy, zastępca burmistrza Pieszyc.
- Gdybym nie miała zobowiązań i kredytów, natychmiast wyjechałabym z rodziną do Holandii - mówi Maria Hellenberg, Polka, która wraz z mężem dzierżawi były PGR w Jachcicach koło Bydgoszczy. Przyjechali do Polski siedem lat temu. Marię irytuje to, że sąsiedzi są przekonani, iż przybyli tu z Holandii z ogromnymi pieniędzmi. Nie przyjmują do wiadomości, chociaż to widzą, że na sukces trzeba pracować od świtu do nocy. Hellenbergowie nie potrafią już zliczyć włamań do ich zabudowań czy zniszczonych zasiewów. Z podwórza ukradziono im dwa samochody.
Kilka lat temu spłonęły zabudowania i maszyny Holendrów gospodarujących w Łupawie i Karżnicy. Jan Druff mieszka w Łupawie dziesięć lat. Większość ziemi obsadza ziemniakami, które odbiera lęborska firma produkująca frytki. Pięć lat temu z dymem poszły należące do niego trzy ciągniki oraz dwa opryskiwacze. Tuż przed wykopkami spaliły się dwa kombajny. Podpalono także kombajny należące do Jespera Stelwagena, który mieszkał w Karżnicy. Anglik Arend Hendriks przyjechał do Kawęcina niedaleko Świecia pięć lat temu. Jego gospodarstwa nikt wprawdzie nie spalił, ale za to sąsiedzi niszczyli mu uprawy, folię w tunelach, a ostatnio nękają go procesami w sądzie. Kilka osób oskarżyło go, że swoimi ciągnikami zniszczył drogę.
Ofiary ksenofobii
- W zasiedziałych od dziesiątek lat społecznościach obcy, który odnosi sukces, nie staje się przykładem do naśladowania. Staje się prowokatorem, bo burzy przekonanie, że sukces na polskiej wsi nie ma prawa zaistnieć, nie jest normalny. Lokalna społeczność, dotychczas niesolidarna i zawistna, jednoczy się wtedy przeciwko obcemu - mówi prof. Józef Styk z Zakładu Socjologii Wsi i Miasta UMCS w Lublinie.
Etnologowie podkreślają, że podpalani przez sąsiadów Holendrzy stali się ofiarami ksenofobii, czyli światopoglądu, według którego kryterium oceny otaczającego świata jest podział na "swoich" i "obcych". Swoi są grupą wyidealizowaną, zaś obcy to uosobienie wszelkiego zła i zagrożenie. Ksenofobia zakłada agresywność wobec obcych, nakazuje walkę z nimi. Jeżeli obcy wykazują się większą od miejscowych zapobiegliwością, przedsiębiorczością, większymi umiejętnościami, uprzedzenia przekształcają się w otwartą wrogość.
Jak pisał Mircea Eliade, we wszystkich kulturach "obcy to święty i przeklęty, boski i diabelski, czysty i nieczysty, odrażający i piękny". Na początku obcy są postrzegani prawie wyłącznie negatywnie, z czasem tzw. miejscowi nie wyobrażają sobie bez nich życia.
Więcej możesz przeczytać w 1/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.