Dopiero trzeciemu pokoleniu powojennych Niemców dane było się zbliżyć do prawdy o III Rzeszy
Pisze popularne szlagiery, hit za hitem" - odpowiedziała jedna z uczennic na pytanie: "Kto to jest Hitler?". Postawiono je w badaniu sondażowym, przeprowadzonym w szkołach średnich zachodnich Niemiec w latach 70. Wyniki tej ankiety, wykazujące skrajną niewiedzę młodzieży na temat historii najnowszej własnego narodu, wprawiły oświeconych niemieckich obywateli w osłupienie. Dlaczego? - pytano w dyskusji, która wówczas rozgorzała. Przecież Adolf Hitler zostawił po sobie zniszczoną Europę oraz zrujnowane Niemcy, które z jego powodu były przez czterdzieści lat podzielone na dwa zwalczające się i wrogie pod względem ideologicznym państwa. Czyżby dlatego, że führer III Rzeszy zostawił też po sobie kraj obciążony piętnem hańby i dla psychicznego komfortu lepiej było nabrać wody w usta, zapaść na amnezję?
Fikcja denazyfikacji
Jednym z pierwszych działań aliantów po wojnie była reedukacja społeczeństwa, któremu chciano wybić z głów brunatną mentalność. Instrumenty stosowano różne - na wschodzie można było trafić do obozu, na zachodzie dostawało się kwestionariusze do wypełnienia. Alianci zaczęli już w trakcie wojny przygotowywać niemieckich jeńców do propagowania na nowo takich wartości jak sprawiedliwość, demokracja i ludzka godność.
W skuteczność wypełniania kwestionariuszy, które rozdawano na zachodzie w ramach "kampanii denazyfikacyjnej", powątpiewano już wtedy. Wystawiano wówczas masowo tzw. świadectwa Persila, które poświadczały "czystą przeszłość" zainteresowanego. Demokratyczne idee nie wniknęły w społeczeństwo zbyt głęboko - naród uchodźców, jeńców wojennych i bezdomnych, którym bombardowania zabrały dach nad głową, koncentrował się na przetrwaniu wśród gruzów. Dodatkowo zimna wojna w znacznym stopniu powstrzymała krytyczne rozliczenie się z przeszłością i pozwoliła wielu, niestety zbyt wielu, skompromitowanym postaciom nazistowskiego systemu bezgłośnie powrócić do struktur społeczeństwa republikańskiego. Krytyka zainicjowana pod koniec lat 40. przez film, literaturę i teatr, nie została podjęta przez instytucje. Niedawni sprawcy próbowali się chronić, przemilczać fakty i je tuszować. Podręczniki szkolne nie wspominały o nazistowskich zbrodniach, a duża część niemieckiego społeczeństwa nie otrząsnęła się jeszcze z koszmaru nalotów, ucieczki, wypędzenia i była nadto zajęta sobą, by wykształcić w sobie postulowaną już wtedy "zdolność do etyki zewnętrznej" oraz zdobyć się na współczucie dla ofiar narodowego socjalizmu.
Dzieci i wnuki pytają i oskarżają
Dopiero pokolenie '68 zaczęło zadawać swoim rodzicom pytania, które należało zadać wiele lat wcześniej. Ojcom i dziadkom zaczęto stawiać ciężkie zarzuty moralne - od braku odwagi cywilnej po ślepotę i oportunizm.
Ten ruch sprawił, że zaczęto, jak nigdy wcześniej, dyskutować o przeszłości - o łagodnych (w przeświadczeniu młodych) wyrokach dla zbrodniarzy wojennych, o powojennych karierach ministerialnych byłych nazistów, o nie pociągniętych do odpowiedzialności sędziach splamionych krwią niewinnie skazanych. Oczywiście, tej dyskusji towarzyszyły spory ideologiczne między wschodem i zachodem, co stało się przyczyną jej wypaczania i błędnego interpretowania.
Niemieckie spojrzenie na przeszłość zmieniło się ponownie pod wpływem kolejnego wielkiego wydarzenia historycznego - zjednoczenia Niemiec i końca zimnej wojny. Nadto pokolenie sprawców i ofiar zeszło stopniowo ze sceny, osłabiając w ten sposób konflikt międzypokoleniowy. Tak naprawdę dopiero trzeciej generacji powojennych Niemców - generacji wnuków - dane było się zbliżyć do prawdy o III Rzeszy. Podeszli oni do tematu bardziej otwarcie i ze znacznie mniejszymi zahamowaniami niż ich rodzice, wskazując jednocześnie na luki w świadomości i tożsamości narodowej. Jako źródło poczucia tożsamości politycy oferowali tzw. patriotyzm konstytucyjny, który, choć politycznie poprawny, nie zaspokajał pragnienia normalności ani zdrowej potrzeby przekonania o własnej wartości.
Młodzi ludzie zdążyli już zebrać doświadczenia, poruszając się swobodnie po Europie, i zaczęli reagować na złośliwość brytyjskiej prasy bulwarowej, na ogólną podejrzliwość wobec wszystkich Niemców, na historyczne miejsca Holocaustu, na zagadnienia oporu i posłuszeństwa. Dołączyli do nich młodzi z byłej NRD, którzy doświadczenia zachodnich rówieśników wzbogacili o przeżycia z okresu wschodnioniemieckiej dyktatury.
Niemieckość jako zarzut
Dzisiejsze społeczeństwo niemieckie w przeważającej części popiera prawa człowieka, jak również podstawowe zasady demokracji oraz politycznej i społecznej odpowiedzialności. Nie chce być ani antysemickie, ani rasistowskie, ani wrogie wobec cudzoziemców, ani też wojownicze.
Panuje ogólna zgoda, że przekazywana młodym przez szkołę wiedza o III Rzeszy pozwala zapobiec rodzeniu się tego, co przybrało tak katastrofalny obrót po roku 1933. Wiedza ma być pigułką uodparniającą na pokusy brunatnej ideologii. Cynicy zaraz pytają jednak, czy europejscy sąsiedzi Niemiec poczują się uspokojeni tym, że miliony Niemców dowiadują się w szkole, jak się prowadzi obóz koncentracyjny?
Zdano sobie wreszcie w mojej ojczyźnie sprawę z konieczności rozrachunku z przeszłością, z konieczności konfrontacji z szokującym doświadczeniem narodu cywilizowanego, który dał się zwabić na cienki lód narodowego socjalizmu, a ten lód się pod nim załamał.
Jakie jest więc nastawienie niemieckiej młodzieży do pamięci historycznej? Czy jest ona gotowa przyjąć swoją historię wraz z jej ciemnymi stronami oraz wypływającą z niej polityczną odpowiedzialność? I jak sobie radzić z tą potworną spuścizną, w której wszystko tchnie zniszczeniem?
Problem w tym, że każda niemiecka rodzina ma historię do opowiedzenia. Nieliczne pozwalają odetchnąć z ulgą, część ciężaru spada zawsze na wnuków - na tego, którego dziadek był w SS, na tego, którego dziadek został przez SS zamordowany, na tego, którego dziadek nie zrobił nic, a jedynie się zbrodniom przyglądał. W żadnym innym kraju nie można tak łatwo obrazić Niemca, zarzucając mu jego "niemieckość", jak we własnym kraju. Niemieckość to zarzut, wobec którego jest się bezsilnym. Niektórzy więc zadają sobie pytanie - jak długo jeszcze? Biblia mówi, że grzechy ojców przechodzą aż na siódme pokolenie, ale następne pokolenia Niemców nie chcą już brać na barki tego potwornego balastu, co jest w jakimś sensie zrozumiałe i normalne. W owej normalności tkwi jednak niebezpieczeństwo: elity społeczne powinny się wystrzegać hipokryzji, próżnej i taniej rytualizacji oraz instrumentalizacji Holocaustu w codziennym dążeniu do osiągnięcia celów politycznych. Adresaci takich działań czują się urażeni i szybko je demaskują, co szkodzi wszelkim zamierzeniom. Również pokazowe "rozliczenie" jako swego rodzaju alibi społeczeństwa wobec zagranicy, sugerujące, że z historii wyciągnięto wnioski i konsekwencje, może się stać pustym frazesem i wrócić do nas jak bumerang.
W klatce dla winnych
Teza o winie zbiorowej oraz pojęcie narodu sprawców są dziś w Niemczech zdecydowanie odrzucane. Odrzucane są tezy intelektualistów, którzy życzyli i życzą Niemcom najcięższej pokuty i których przesadzone - choć uznane za politycznie poprawne - działania przyniosły skutek odwrotny od zamierzonego. Ważne, żeby młodych ludzi uświadamiać, uczyć odpowiedzialności, a nie tłamsić, tak jak to czyni choćby Raul Hilberg, historyk Holocaustu, dowodzący, że "Niemcy byli genetycznie predestynowani do popełnienia zbrodni ludobójstwa na Żydach". Zamykanie ludzi w niewidzialnej klatce dla winnych, przypisywanie im wręcz genetycznych skłonności do zbrodni może wzbudzić jedynie odruch buntu. Inna rzecz, że nasze podręczniki pozostawiają jeszcze wiele do życzenia: zawierają rażące przemilczenia lub błędne interpretacje dziejów Niemiec, Europy i świata. Próby wpajania poczucia odpowiedzialności za narodowy los bez przedstawienia rzetelnego źródła historycznego są skazane na niepowodzenie.
Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, jeśli jedno z rodziców nastoletniego obywatela RFN pochodzi z kraju dawnej koalicji antyhitlerowskiej. Jak relacjonuje nauczyciel z gimnazjum w Bonn, szczególnie dobrze widać to przed telewizorem - gdy w fabularnym filmie wojennym życiu pilota alianckiego bombowca zagraża niebezpieczeństwo, nastolatki boją się o niego i mają nadzieję, że nic mu się nie stanie. Jednocześnie wiedzą jednak, że bomby, które on zrzuci, mogą zabić niewinnych ludzi. Ich rodaków. Jak więc dzielić swoje sympatie, czyją stronę trzymać? Powstaje konflikt lojalności - jeszcze jeden ciężar.
Knebel politycznej poprawności
Ci, którzy wierzą, że wiwisekcja tego rozdziału historii została dokonana i można go już zamknąć, przeżywają kolejne rozczarowania. Stale pojawiają się nowe tezy i wypowiedzi wywołujące żarliwe dyskusje w społeczeństwie - amerykański film "Holocaust", książka Daniela Goldhagena, demaskatorska wystawa o Wehrmachcie, odszkodowania dla robotników przymusowych, wypowiedzi polityków, jak choćby posła CDU Martina Hohmanna. Krytycy i społeczeństwo chcą słyszeć zróżnicowane opinie zamiast dyktatu poglądów wynikających z koncepcji politycznych. Dlatego właśnie w wielu kręgach mogło się zrodzić przekonanie (regularnie potwierdzane), że swoboda wyrażania myśli w Niemczech jest ograniczana. Knebel politycznej poprawności czyni niekiedy wiele złego, każe opacznie postrzegać Niemców. Przemówienie Hohmanna z 3 października 2003 r. - uznane za antysemickie -
wywołało falę oburzenia i - jak to podkreślił Norman Finkelstein - "zbiorową histerię w mediach". Ów syn człowieka, który przeżył Holocaust, zwraca uwagę, że nauczanie o tej tragedii nie jest obowiązkiem wobec państwa, lecz wobec ofiar. Debata wywołana na marginesie wypowiedzi Hohmanna wyraźnie pokazuje, że nadal niemożliwy jest u nas niezależny rozrachunek z przeszłością. Ku własnemu zaskoczeniu przekonała się o tym dwunasta klasa Gimnazjum im. Ottona Kühnego w Bad Godesbergu, której postawiono zadanie porównania relacji mediów na temat wystąpienia Hohmanna z oryginalnym tekstem jego przemowy. Uczniowie spodziewali się karygodnego pamfletu, zawierającego typowe treści prawicowej proweniencji, podżegające do nienawiści. Tymczasem wyczytali m.in., że Hohmann uważa neonazistów za "tłumoków", a zbrodnie narodowego socjalizmu za niewybaczalne.
Niemcy pragną poczucia narodowej wartości, chcą móc postępować swobodnie, jak Duńczycy, Francuzi, Grecy czy Polacy. Eugene K. Bird, były pułkownik armii amerykańskiej i komendant więzienia dla zbrodniarzy wojennych w Spandau, stara się podnieść Niemców na duchu. Podczas wykładów i odczytów w różnych miejscach świata głosi, że na naszą historię składają się nie tylko zbrodnie i że moi rodacy dali światu wiele dobrego. Brunatna przeszłość wciąż kładzie się jednak na współczesności przytłaczającym cieniem. Gdy pewna maturzystka zdecydowała się studiować historię i powiedziała swoim nauczycielom, że chce pisać o I wojnie światowej, wszyscy byli zdumieni - faktycznie, przecież wcześniej była jeszcze jedna katastrofa...
Fikcja denazyfikacji
Jednym z pierwszych działań aliantów po wojnie była reedukacja społeczeństwa, któremu chciano wybić z głów brunatną mentalność. Instrumenty stosowano różne - na wschodzie można było trafić do obozu, na zachodzie dostawało się kwestionariusze do wypełnienia. Alianci zaczęli już w trakcie wojny przygotowywać niemieckich jeńców do propagowania na nowo takich wartości jak sprawiedliwość, demokracja i ludzka godność.
W skuteczność wypełniania kwestionariuszy, które rozdawano na zachodzie w ramach "kampanii denazyfikacyjnej", powątpiewano już wtedy. Wystawiano wówczas masowo tzw. świadectwa Persila, które poświadczały "czystą przeszłość" zainteresowanego. Demokratyczne idee nie wniknęły w społeczeństwo zbyt głęboko - naród uchodźców, jeńców wojennych i bezdomnych, którym bombardowania zabrały dach nad głową, koncentrował się na przetrwaniu wśród gruzów. Dodatkowo zimna wojna w znacznym stopniu powstrzymała krytyczne rozliczenie się z przeszłością i pozwoliła wielu, niestety zbyt wielu, skompromitowanym postaciom nazistowskiego systemu bezgłośnie powrócić do struktur społeczeństwa republikańskiego. Krytyka zainicjowana pod koniec lat 40. przez film, literaturę i teatr, nie została podjęta przez instytucje. Niedawni sprawcy próbowali się chronić, przemilczać fakty i je tuszować. Podręczniki szkolne nie wspominały o nazistowskich zbrodniach, a duża część niemieckiego społeczeństwa nie otrząsnęła się jeszcze z koszmaru nalotów, ucieczki, wypędzenia i była nadto zajęta sobą, by wykształcić w sobie postulowaną już wtedy "zdolność do etyki zewnętrznej" oraz zdobyć się na współczucie dla ofiar narodowego socjalizmu.
Dzieci i wnuki pytają i oskarżają
Dopiero pokolenie '68 zaczęło zadawać swoim rodzicom pytania, które należało zadać wiele lat wcześniej. Ojcom i dziadkom zaczęto stawiać ciężkie zarzuty moralne - od braku odwagi cywilnej po ślepotę i oportunizm.
Ten ruch sprawił, że zaczęto, jak nigdy wcześniej, dyskutować o przeszłości - o łagodnych (w przeświadczeniu młodych) wyrokach dla zbrodniarzy wojennych, o powojennych karierach ministerialnych byłych nazistów, o nie pociągniętych do odpowiedzialności sędziach splamionych krwią niewinnie skazanych. Oczywiście, tej dyskusji towarzyszyły spory ideologiczne między wschodem i zachodem, co stało się przyczyną jej wypaczania i błędnego interpretowania.
Niemieckie spojrzenie na przeszłość zmieniło się ponownie pod wpływem kolejnego wielkiego wydarzenia historycznego - zjednoczenia Niemiec i końca zimnej wojny. Nadto pokolenie sprawców i ofiar zeszło stopniowo ze sceny, osłabiając w ten sposób konflikt międzypokoleniowy. Tak naprawdę dopiero trzeciej generacji powojennych Niemców - generacji wnuków - dane było się zbliżyć do prawdy o III Rzeszy. Podeszli oni do tematu bardziej otwarcie i ze znacznie mniejszymi zahamowaniami niż ich rodzice, wskazując jednocześnie na luki w świadomości i tożsamości narodowej. Jako źródło poczucia tożsamości politycy oferowali tzw. patriotyzm konstytucyjny, który, choć politycznie poprawny, nie zaspokajał pragnienia normalności ani zdrowej potrzeby przekonania o własnej wartości.
Młodzi ludzie zdążyli już zebrać doświadczenia, poruszając się swobodnie po Europie, i zaczęli reagować na złośliwość brytyjskiej prasy bulwarowej, na ogólną podejrzliwość wobec wszystkich Niemców, na historyczne miejsca Holocaustu, na zagadnienia oporu i posłuszeństwa. Dołączyli do nich młodzi z byłej NRD, którzy doświadczenia zachodnich rówieśników wzbogacili o przeżycia z okresu wschodnioniemieckiej dyktatury.
Niemieckość jako zarzut
Dzisiejsze społeczeństwo niemieckie w przeważającej części popiera prawa człowieka, jak również podstawowe zasady demokracji oraz politycznej i społecznej odpowiedzialności. Nie chce być ani antysemickie, ani rasistowskie, ani wrogie wobec cudzoziemców, ani też wojownicze.
Panuje ogólna zgoda, że przekazywana młodym przez szkołę wiedza o III Rzeszy pozwala zapobiec rodzeniu się tego, co przybrało tak katastrofalny obrót po roku 1933. Wiedza ma być pigułką uodparniającą na pokusy brunatnej ideologii. Cynicy zaraz pytają jednak, czy europejscy sąsiedzi Niemiec poczują się uspokojeni tym, że miliony Niemców dowiadują się w szkole, jak się prowadzi obóz koncentracyjny?
Zdano sobie wreszcie w mojej ojczyźnie sprawę z konieczności rozrachunku z przeszłością, z konieczności konfrontacji z szokującym doświadczeniem narodu cywilizowanego, który dał się zwabić na cienki lód narodowego socjalizmu, a ten lód się pod nim załamał.
Jakie jest więc nastawienie niemieckiej młodzieży do pamięci historycznej? Czy jest ona gotowa przyjąć swoją historię wraz z jej ciemnymi stronami oraz wypływającą z niej polityczną odpowiedzialność? I jak sobie radzić z tą potworną spuścizną, w której wszystko tchnie zniszczeniem?
Problem w tym, że każda niemiecka rodzina ma historię do opowiedzenia. Nieliczne pozwalają odetchnąć z ulgą, część ciężaru spada zawsze na wnuków - na tego, którego dziadek był w SS, na tego, którego dziadek został przez SS zamordowany, na tego, którego dziadek nie zrobił nic, a jedynie się zbrodniom przyglądał. W żadnym innym kraju nie można tak łatwo obrazić Niemca, zarzucając mu jego "niemieckość", jak we własnym kraju. Niemieckość to zarzut, wobec którego jest się bezsilnym. Niektórzy więc zadają sobie pytanie - jak długo jeszcze? Biblia mówi, że grzechy ojców przechodzą aż na siódme pokolenie, ale następne pokolenia Niemców nie chcą już brać na barki tego potwornego balastu, co jest w jakimś sensie zrozumiałe i normalne. W owej normalności tkwi jednak niebezpieczeństwo: elity społeczne powinny się wystrzegać hipokryzji, próżnej i taniej rytualizacji oraz instrumentalizacji Holocaustu w codziennym dążeniu do osiągnięcia celów politycznych. Adresaci takich działań czują się urażeni i szybko je demaskują, co szkodzi wszelkim zamierzeniom. Również pokazowe "rozliczenie" jako swego rodzaju alibi społeczeństwa wobec zagranicy, sugerujące, że z historii wyciągnięto wnioski i konsekwencje, może się stać pustym frazesem i wrócić do nas jak bumerang.
W klatce dla winnych
Teza o winie zbiorowej oraz pojęcie narodu sprawców są dziś w Niemczech zdecydowanie odrzucane. Odrzucane są tezy intelektualistów, którzy życzyli i życzą Niemcom najcięższej pokuty i których przesadzone - choć uznane za politycznie poprawne - działania przyniosły skutek odwrotny od zamierzonego. Ważne, żeby młodych ludzi uświadamiać, uczyć odpowiedzialności, a nie tłamsić, tak jak to czyni choćby Raul Hilberg, historyk Holocaustu, dowodzący, że "Niemcy byli genetycznie predestynowani do popełnienia zbrodni ludobójstwa na Żydach". Zamykanie ludzi w niewidzialnej klatce dla winnych, przypisywanie im wręcz genetycznych skłonności do zbrodni może wzbudzić jedynie odruch buntu. Inna rzecz, że nasze podręczniki pozostawiają jeszcze wiele do życzenia: zawierają rażące przemilczenia lub błędne interpretacje dziejów Niemiec, Europy i świata. Próby wpajania poczucia odpowiedzialności za narodowy los bez przedstawienia rzetelnego źródła historycznego są skazane na niepowodzenie.
Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, jeśli jedno z rodziców nastoletniego obywatela RFN pochodzi z kraju dawnej koalicji antyhitlerowskiej. Jak relacjonuje nauczyciel z gimnazjum w Bonn, szczególnie dobrze widać to przed telewizorem - gdy w fabularnym filmie wojennym życiu pilota alianckiego bombowca zagraża niebezpieczeństwo, nastolatki boją się o niego i mają nadzieję, że nic mu się nie stanie. Jednocześnie wiedzą jednak, że bomby, które on zrzuci, mogą zabić niewinnych ludzi. Ich rodaków. Jak więc dzielić swoje sympatie, czyją stronę trzymać? Powstaje konflikt lojalności - jeszcze jeden ciężar.
Knebel politycznej poprawności
Ci, którzy wierzą, że wiwisekcja tego rozdziału historii została dokonana i można go już zamknąć, przeżywają kolejne rozczarowania. Stale pojawiają się nowe tezy i wypowiedzi wywołujące żarliwe dyskusje w społeczeństwie - amerykański film "Holocaust", książka Daniela Goldhagena, demaskatorska wystawa o Wehrmachcie, odszkodowania dla robotników przymusowych, wypowiedzi polityków, jak choćby posła CDU Martina Hohmanna. Krytycy i społeczeństwo chcą słyszeć zróżnicowane opinie zamiast dyktatu poglądów wynikających z koncepcji politycznych. Dlatego właśnie w wielu kręgach mogło się zrodzić przekonanie (regularnie potwierdzane), że swoboda wyrażania myśli w Niemczech jest ograniczana. Knebel politycznej poprawności czyni niekiedy wiele złego, każe opacznie postrzegać Niemców. Przemówienie Hohmanna z 3 października 2003 r. - uznane za antysemickie -
wywołało falę oburzenia i - jak to podkreślił Norman Finkelstein - "zbiorową histerię w mediach". Ów syn człowieka, który przeżył Holocaust, zwraca uwagę, że nauczanie o tej tragedii nie jest obowiązkiem wobec państwa, lecz wobec ofiar. Debata wywołana na marginesie wypowiedzi Hohmanna wyraźnie pokazuje, że nadal niemożliwy jest u nas niezależny rozrachunek z przeszłością. Ku własnemu zaskoczeniu przekonała się o tym dwunasta klasa Gimnazjum im. Ottona Kühnego w Bad Godesbergu, której postawiono zadanie porównania relacji mediów na temat wystąpienia Hohmanna z oryginalnym tekstem jego przemowy. Uczniowie spodziewali się karygodnego pamfletu, zawierającego typowe treści prawicowej proweniencji, podżegające do nienawiści. Tymczasem wyczytali m.in., że Hohmann uważa neonazistów za "tłumoków", a zbrodnie narodowego socjalizmu za niewybaczalne.
Niemcy pragną poczucia narodowej wartości, chcą móc postępować swobodnie, jak Duńczycy, Francuzi, Grecy czy Polacy. Eugene K. Bird, były pułkownik armii amerykańskiej i komendant więzienia dla zbrodniarzy wojennych w Spandau, stara się podnieść Niemców na duchu. Podczas wykładów i odczytów w różnych miejscach świata głosi, że na naszą historię składają się nie tylko zbrodnie i że moi rodacy dali światu wiele dobrego. Brunatna przeszłość wciąż kładzie się jednak na współczesności przytłaczającym cieniem. Gdy pewna maturzystka zdecydowała się studiować historię i powiedziała swoim nauczycielom, że chce pisać o I wojnie światowej, wszyscy byli zdumieni - faktycznie, przecież wcześniej była jeszcze jedna katastrofa...
Więcej możesz przeczytać w 1/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.