Obserwacja życia duchowego w Polsce doprowadziła mnie do przekonania, że jedną z najpilniejszych potrzeb społecznych jest powołanie Korpusu Byłych Ambasadorów (w skrócie KBA).
Korpus powinien być wzorowany na ochotniczych hufcach pracy z czasów PRL, do których zaciągano młodzież pozbawioną perspektyw, wałęsającą się bezcelowo i podatną na deprawację. Teraz mamy podobny problem z byłymi ambasadorami. Też wałęsają się bez celu, nie mają perspektyw, pamięć o chlubnej przeszłości nie pozwala im zająć się czymś pożytecznym, handlem guzikami albo smażeniem placków kartoflanych. Może zresztą nie potrafią. Uważają natomiast (ponieważ kiedyś zawieźli list uwierzytelniający do obcej stolicy, dostali tam kieliszek wina i parę orzeszków oraz poklepał ich po plecach obcy mąż stanu), że wiedzą najlepiej, jaka polityka zagraniczna byłaby dla Polski najlepsza. Coraz częściej można się natknąć w prasie na przewodniki i zalecenia nie tylko dla rządu, ale i dla narodu oraz społeczeństwa, podpisane przez byłych ambasadorów. Jedyny tytuł, jedyne zajęcie, cały światopogląd - były ambasador.
To staje się niebezpieczne. Taki sfrustrowany były ambasador, który w głębi ducha uważa, że największym błędem całej polskiej polityki i ciosem w rację stanu było odwołanie go z placówki i odesłanie w stan spoczynku, odreagowuje, wołając wielkim głosem o klęskach, jakie spadną na ojczyznę, gdy nie będzie realizować celów i zamierzeń stolicy, w której on sam bywał na bankietach. Sakramentalne zaklęcie - jajakobyły - nadaje tym wołaniom charakter powagi.
Oczywiście, to nie wina byłych ambasadorów, tylko epoki, w jakiej przyszło im przemknąć przez salony dyplomatyczne. Mamy za sobą okres burzliwych przemian, ciągłych zmian ekip rządowych, czystek w MSZ. W ustatkowanych demokracjach dyplomata jest zawodowcem. Posiedzi jako ambasador najwyżej dwie kadencje w Australii i przenoszą go do Kazachstanu, a potem do Paragwaju. Wszystko po to, by się nie przyzwyczaił. Ale ciągle jest ambasadorem. A u nas po kilku latach ambasadorowania przychodzi nowa ekipa rządowa i odwołuje go, bo ma własnego, zasłużonego na innym polu kandydata. I ambasador zostaje byłym ambasadorem. Straszne. Facet, który przedtem za granicą był tylko na urlopie w Złotych Piaskach, a potem otarł się nagle o salony, nie może znieść degradacji, a wdzięczność wobec gospodarzy kraju, w którym ambasadorował, za to, że podawali mu rękę i nie wpuszczali wejściem dla służby, sprawia, iż zaczyna się czuć ich ambasadorem w Polsce.
A jeszcze trzeba pamiętać, że wśród byłych ambasadorów najwięcej mamy filologów. Posyłano filologów, ponieważ znali nie tylko polski. Romanistów do krajów romańskich, germanistów do germańskich. Takie są kwalifikacje polityczne większości parających się publicystyką kompensacyjną byłych ambasadorów. Toteż pomysł z korpusem, w którym poddawano by kwiat naszej dyplomacji reedukacji przez pracę w systemie makarenkowskim, jest chyba godny rozważenia. Ja się jednak nie upieram przy kopaniu rowów. Niewykluczone, że wystarczyłaby organizacja Anonimowych Ambasadorów, psychoanaliza i terapia zbiorowa.
Na Nowy Rok jeden z byłych - Jerzy Łukaszewski (ambasador we Francji w latach 1990-1996) - opublikował na łamach "Rzeczpospolitej" tekst będący wspaniałym przykładem wszystkich tych zjawisk, o których była mowa powyżej. Pan były o polskiej kontestacji projektu traktatu konstytucyjnego UE napisał traktat równie gwałtowny jak święty Augustyn o demonach. Garść cytatów: "Powinniśmy się pozbyć bolszewickich i darwinistycznych koncepcji życia międzynarodowego". "Nieokrzesany nacjonalizm i zapiekła fobia antyeuropejska". "Odżyły najgorsze stereotypy Polaków". "Czarna owca zachodnich mediów". To wszystko o polskiej polityce bez udziału Łukaszewskiego. Tak nas podobno widzą w Paryżu i okolicach. Ale czy kiedyś nas widzieli lepiej? W 1920 r., kiedy nie chcieliśmy oddać Niemcom Śląska i napadliśmy podstępnie na miłującą pokój Rosję? W 1939 r., gdy kazaliśmy Francuzom umierać za Gdańsk? W 1942 r., gdy oskarżyliśmy wielkiego Stalina o Katyń? W 1944 r., kiedy wywołaliśmy awanturnicze powstanie? A może w 1980 r., kiedy zagroziliśmy stabilizacji w Europie, albo w 1989 r., kiedy zawiedliśmy jej nadzieję i nie zbudowaliśmy lepszego socjalizmu? Nie, proszę panów byłych ambasadorów. Nic się nie zmieniło. My robimy swoje, oni piszą i mówią swoje. I niekoniecznie trzeba po nich powtarzać. Warto się wybić na samodzielność myślenia, choć Paryż jest piękny, a kuchnia francuska znakomita.
Pan Łukaszewski napisał, że powinniśmy uważać, bo miecz ma dwa ostrza. Ale ma też rękojeść i nie powinno nam być wszystko jedno, kto ją trzyma.
Więcej możesz przeczytać w 2/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.