Gdyby Wyspiański pisał "Wesele" w roku 2003, musiałby umieścić postać polityka.
Bez wątpienia należałoby wprowadzić polityka będącego nie tylko kwintesencją krakowskości, ale zarazem reprezentanta odtwarzającej się polskiej klasy średniej, czyli Jana Rokitę. Co prawda, ta najsilniejsza, najbardziej wyrazista osobowość polskiej sceny politycznej mogłaby utrudnić Stanisławowi Wyspiańskiemu konstruowanie dramatu. A już defetystyczne zakończenie "Wesela" byłoby na razie niemożliwe, choć chór starców politycznych i dziennikarskich oraz innych, którym "ostał się ino sznur", nuci smętne "miałeś, chamie, złoty róg".
Defetyzm i malkontenctwo noszone od rana do wieczora przez tzw. autorytety moralne i osoby publiczne to nie jest dobra kreacja dla polskiego polityka, a tak naprawdę dla żadnego polityka w żadnym kraju. Polityk jak nikt inny musi umieć reagować na społeczne potrzeby. Musi umieć powiedzieć "dość", kiedy wyborcy zaczynają mieć czegoś dość, a nie kiedy mają już wszystkiego dość owładnięci defetyzmem. Jan Rokita jest takim politykiem, a więc osobą obdarzoną słuchem społecznym, wrażliwą na potrzeby, niepokoje i frustracje, które płyną od społeczeństwa do świata polityki. I dlatego zapewne Rokita zajmuje drugie miejsce - za Aleksandrem Kwaśniewskim - w rankingu popularności. Niestety to, co instynktownie wyczuwają wyborcy, jest niezrozumiałe dla tych, dla których komunikacja ze społeczeństwem stanowi istotę życia i pracy. Dlatego Jan Rokita powinien mieć tłumacza, który ułatwiłby komunikowanie się z częścią tzw. elit, jako żywo przypominających te opisane przez Ludwiga von Misesa w "Mentalności antykapitalistycznej". Gdyby Winston Churchill wypowiedział w Polsce słowa: "Nie mam nic do zaoferowania prócz krwi, znoju, łez i potu", bez tłumaczy nie zrozumiałaby go większość krajowych dziennikarzy i polityków. Należałoby im wytłumaczyć, że premierowi Wielkiej Brytanii nie chodziło o to, by iść do sauny, kroić cebulę i batożyć się po plecach, bo to wywołuje pot, łzy i krew. Mogę również zapewnić niektórych publicystów, byłych ambasadorów i Marka Dąbrowskiego, że po zobaczeniu Neapolu nie muszą umierać. Także hasło "w górę serca" oznacza tylko tyle, że należy wstać z klęczek i odważnie stawić czoło problemom, nie ma zaś nic wspólnego z hasłem "ręce do góry".
"Nicea albo śmierć" nie oznacza, że 38-milionowy naród ma umierać, zwłaszcza że nie zobaczył Neapolu. Kto tego hasła nie rozumie, powinien umrzeć, bo jego umysł od dawna już jest martwy. Nigdy nie słyszałem, by Jan Rokita określił, komu śmierć jest pisana, jeśli nie przejdzie Nicea. Wszystko wskazuje na to, że śmierć kliniczna grozi idei jedności europejskiej, gdy zostanie zdominowana przez dyktat niemiecko-francuski.
Pełzanie nie chroni przed upadkiem - ostrzegał Cyceron. Dotyczy to zarówno pełzania w polityce wewnętrznej, jak i zagranicznej. Jan Rokita stoi na czele mniejszej większości, która doskonale rozumie ostrzeżenie Cycerona, wie, dokąd zmierza i po co. A ci, których drażni hasło "Nicea albo śmierć", niech je zamienią na "Nicea albo Neapol", po którego zobaczeniu można umrzeć, choć w późniejszym terminie.
Więcej możesz przeczytać w 2/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.