Krzyczeli, żeby uciekać jak najdalej, bo zaraz może wybuchnąć następna bomba Danuta Szpila, 28-latka pracująca w Madrycie jako pomoc domowa, była jedną z zabitych w ubiegłotygodniowym zamachu terrorystycznym.
- Wraz z żoną namówiliśmy Dankę na przyjazd do Hiszpanii pięć lat temu. Szybko się tu odnalazła, bardzo się z nią zżyliśmy. Byliśmy jak rodzina. We wtorek przyjechała, aby zaprosić nas na urodziny swego narzeczonego, też Polaka. Nie wiedzieliśmy, że to nasze pożegnanie - mówi "Wprost" Robert Czarnecki, bliski przyjaciel zamordowanej. W tym samym zamachu terrorystycznym, w którym zginęło co najmniej 200 osób z 13 krajów, życie straciło w sumie co najmniej czworo Polaków (w chwili zamykania tego wydania "Wprost" 46 ofiar śmiertelnych nie było jeszcze zidentyfikowanych), w tym 7-miesięczna Patrycja i jej ojciec.
Tarcza z siedzeń
- Wielkie szczęście, że miałem miejsce siedzące, bo inaczej już bym z panem nie rozmawiał. Zginęli głównie ci, którzy wsiedli na ostatnim przystanku i stali. Nic ich nie chroniło przed odłamkami - opowiada "Wprost" 20-letni Mariusz Szulc, ranny podczas zamachu. Gdy rozległ się wybuch, Szulc spał z głową opartą o szybę, jak co dzień jadąc pociągiem z Alcalá de Henares do pracy w Madrycie. To właśnie z oddalonego o około 30 km od hiszpańskiej stolicy miasta Alcalá de Henares, w którym prawie od trzech lat mieszka Szulc, wyjechały trzy z czterech pociągów zaatakowanych przez terrorystów.
Szulc podróżował w pierwszym wagonie. - Musiałem stracić przytomność, bo gdy ją odzyskałem, kto mógł, już wydostał się z wagonu. Ofiary leżały jedne na drugich. Wszędzie było pełno krwi. Prawie nic nie było widać, tylko kłujący w gardło dym, kurz, jakieś fruwające papierki - opowiada. - Gdy wyszedłem, zobaczyłem, że okna, o które się opierałem, nie ma. W całym wagonie nie było ani jednej szyby - dodaje.
Z raną do pracy
Akcję ratunkową wszczęto błyskawicznie. Ocalałym polecono jak najszybciej się oddalić z miejsca zamachu. Szulc zdążył wrócić do zniszczonego wagonu po plecak z dokumentami, a potem biegł szybko wraz z innymi. - Krzyczeli, żeby uciekać jak najdalej, bo zaraz może wybuchnąć następna bomba - mówi. Dopiero po kilku minutach, gdy ochłonął, zorientował się, że jest ranny. Odłamek o średnicy 9 mm wbił mu się w prawe ramię i utkwił na głębokości 5 cm. Mimo rany Szulc zdecydował się pojechać do pracy na budowie, gdzie pracuje jako monter metalowych konstrukcji budynków. Szacunek dla legalnie uzyskanej pracy nakazał mu myśleć przede wszystkim o niej, a dopiero później o własnym zdrowiu. Szef natychmiast polecił zawieźć rannego pracownika do prywatnej kliniki Moncloa. Po przeprowadzeniu badań konsylium lekarskie zdecydowało, że jeśli nie wda się zakażenie, to odłamek lepiej będzie pozostawić w ramieniu poszkodowanego, by nie naruszać niepotrzebnie tkanki mięśniowej (odłamek wbił się w biceps). Jeśli jednak nie uda się zapobiec zakażeniu, konieczna będzie operacja.
Matka i brat Szulca, którzy również mieszkają w Alcalá, mówią, że miejscowość jest pogrążona w szoku i smutku po tragedii, jaka dotknęła jej mieszkańców. Prawie każdy z nich ma w rodzinie lub wśród znajomych kogoś, kto albo zginął, albo ucierpiał w tym zamachu. - Ludzie boją się wsiadać do pociągu - dodaje Mariusz Szulc.
Mielecka kolonia
Szulcowie przyjechali do Hiszpanii z mazurskiego Orzysza. Większość mieszkańców Alcalá de Henares - największej polskiej kolonii w Hiszpanii - przybyła tam jednak z rejonu dawnego Centralnego Okręgu Przemysłowego. - Co drugi zgłaszający się do naszej ambasady jest z Mielca - mówi nam Zbigniew Adamczyk, szef wydziału konsularnego ambasady Polski w Madrycie. Konsul ocenia, że w 180-tysięcznym Alcalá de Henares żyje około 6 tys. przybyszów z Polski, z czego połowa ma pozwolenie na pobyt, a niewielu mniej także pozwolenie na pracę. Mariusz Szulc twierdzi, że Polaków w tym mieście może być nawet o kilka tysięcy więcej.
Polacy zaczęli przyjeżdżać do Alcalá de Henares pod koniec lat 80. Do marca 1990 r. było im stosunkowo łatwo otrzymać pozwolenie na pobyt w Hiszpanii, bowiem traktowano ich jako uchodźców politycznych. Otrzymywali też pomoc z Czerwonego Krzyża. - Większość przyjeżdżających do Hiszpanii traktowała ten kraj jak przystanek przed wyjazdem do USA; tu łatwiej było otrzymać wizę amerykańską czy kanadyjską - opowiada Barbara Kurasz z organizacji polonijnej Orzeł Biały. W latach 90. do Alcalá przybywali masowo mieszkańcy dawnego Centralnego Okręgu Przemysłowego, gdy przedsiębiorstwa z tamtego rejonu: Rzeszowa, Mielca, Tarnobrzega, Dębicy, zaczęły bankrutować. Polacy osiedlali się też w innych okolicznych miejscowościach: Torrejón de Ardoz, Móstoles, Parla, Leganés.
Polacy wykonują głównie proste prace: mężczyźni zatrudniani są na budowach, kobiety przy sprzątaniu lub jako pomoce domowe. Zostali życzliwie przyjęci i zaakceptowani przez miejscową społeczność. Radzą sobie nieźle. Niektórzy pozakładali nawet firmy. - Mamy w Alcalá własny kościół, sklep, bar. Od 1995 r. w piątki ukazuje się polski dodatek do lokalnego dziennika "Diario de Alcalá". W 1994 r. otworzyliśmy szkołę dla polskich dzieci - wylicza z dumą Kurasz. - Uczą się one przez cały tydzień w szkołach hiszpańskich, a w sobotę - dzięki uprzejmości lokalnych władz - możemy w budynku szkoły prowadzić po polsku zajęcia z naszego języka, historii oraz geografii.
Podczas gdy na całym świecie, także w Polsce, odezwały się głosy solidarności z ofiarami zamachu, w tym deklaracje, że "wszyscy jechaliśmy tym pociągiem" i "wszyscy jesteśmy Hiszpanami", premier Hiszpanii José Maria Aznar nakazał Ministerstwu Spraw Wewnętrznych, by zajęło się sprawą pobytu w tym kraju zabitych i poszkodowanych w zamachu imigrantów oraz ich rodzin, zapewniając, że wszyscy otrzymają hiszpańskie obywatelstwo. - To piękny gest, ale i bez tego, choć czuję się Polakiem i polskie obywatelstwo jest dla mnie najważniejsze, zostałbym w Hiszpanii - mówi Mariusz Szulc. - Tylko do pracy będę już chyba dojeżdżał autobusem.
Tarcza z siedzeń
- Wielkie szczęście, że miałem miejsce siedzące, bo inaczej już bym z panem nie rozmawiał. Zginęli głównie ci, którzy wsiedli na ostatnim przystanku i stali. Nic ich nie chroniło przed odłamkami - opowiada "Wprost" 20-letni Mariusz Szulc, ranny podczas zamachu. Gdy rozległ się wybuch, Szulc spał z głową opartą o szybę, jak co dzień jadąc pociągiem z Alcalá de Henares do pracy w Madrycie. To właśnie z oddalonego o około 30 km od hiszpańskiej stolicy miasta Alcalá de Henares, w którym prawie od trzech lat mieszka Szulc, wyjechały trzy z czterech pociągów zaatakowanych przez terrorystów.
Szulc podróżował w pierwszym wagonie. - Musiałem stracić przytomność, bo gdy ją odzyskałem, kto mógł, już wydostał się z wagonu. Ofiary leżały jedne na drugich. Wszędzie było pełno krwi. Prawie nic nie było widać, tylko kłujący w gardło dym, kurz, jakieś fruwające papierki - opowiada. - Gdy wyszedłem, zobaczyłem, że okna, o które się opierałem, nie ma. W całym wagonie nie było ani jednej szyby - dodaje.
Z raną do pracy
Akcję ratunkową wszczęto błyskawicznie. Ocalałym polecono jak najszybciej się oddalić z miejsca zamachu. Szulc zdążył wrócić do zniszczonego wagonu po plecak z dokumentami, a potem biegł szybko wraz z innymi. - Krzyczeli, żeby uciekać jak najdalej, bo zaraz może wybuchnąć następna bomba - mówi. Dopiero po kilku minutach, gdy ochłonął, zorientował się, że jest ranny. Odłamek o średnicy 9 mm wbił mu się w prawe ramię i utkwił na głębokości 5 cm. Mimo rany Szulc zdecydował się pojechać do pracy na budowie, gdzie pracuje jako monter metalowych konstrukcji budynków. Szacunek dla legalnie uzyskanej pracy nakazał mu myśleć przede wszystkim o niej, a dopiero później o własnym zdrowiu. Szef natychmiast polecił zawieźć rannego pracownika do prywatnej kliniki Moncloa. Po przeprowadzeniu badań konsylium lekarskie zdecydowało, że jeśli nie wda się zakażenie, to odłamek lepiej będzie pozostawić w ramieniu poszkodowanego, by nie naruszać niepotrzebnie tkanki mięśniowej (odłamek wbił się w biceps). Jeśli jednak nie uda się zapobiec zakażeniu, konieczna będzie operacja.
Matka i brat Szulca, którzy również mieszkają w Alcalá, mówią, że miejscowość jest pogrążona w szoku i smutku po tragedii, jaka dotknęła jej mieszkańców. Prawie każdy z nich ma w rodzinie lub wśród znajomych kogoś, kto albo zginął, albo ucierpiał w tym zamachu. - Ludzie boją się wsiadać do pociągu - dodaje Mariusz Szulc.
Mielecka kolonia
Szulcowie przyjechali do Hiszpanii z mazurskiego Orzysza. Większość mieszkańców Alcalá de Henares - największej polskiej kolonii w Hiszpanii - przybyła tam jednak z rejonu dawnego Centralnego Okręgu Przemysłowego. - Co drugi zgłaszający się do naszej ambasady jest z Mielca - mówi nam Zbigniew Adamczyk, szef wydziału konsularnego ambasady Polski w Madrycie. Konsul ocenia, że w 180-tysięcznym Alcalá de Henares żyje około 6 tys. przybyszów z Polski, z czego połowa ma pozwolenie na pobyt, a niewielu mniej także pozwolenie na pracę. Mariusz Szulc twierdzi, że Polaków w tym mieście może być nawet o kilka tysięcy więcej.
Polacy zaczęli przyjeżdżać do Alcalá de Henares pod koniec lat 80. Do marca 1990 r. było im stosunkowo łatwo otrzymać pozwolenie na pobyt w Hiszpanii, bowiem traktowano ich jako uchodźców politycznych. Otrzymywali też pomoc z Czerwonego Krzyża. - Większość przyjeżdżających do Hiszpanii traktowała ten kraj jak przystanek przed wyjazdem do USA; tu łatwiej było otrzymać wizę amerykańską czy kanadyjską - opowiada Barbara Kurasz z organizacji polonijnej Orzeł Biały. W latach 90. do Alcalá przybywali masowo mieszkańcy dawnego Centralnego Okręgu Przemysłowego, gdy przedsiębiorstwa z tamtego rejonu: Rzeszowa, Mielca, Tarnobrzega, Dębicy, zaczęły bankrutować. Polacy osiedlali się też w innych okolicznych miejscowościach: Torrejón de Ardoz, Móstoles, Parla, Leganés.
Polacy wykonują głównie proste prace: mężczyźni zatrudniani są na budowach, kobiety przy sprzątaniu lub jako pomoce domowe. Zostali życzliwie przyjęci i zaakceptowani przez miejscową społeczność. Radzą sobie nieźle. Niektórzy pozakładali nawet firmy. - Mamy w Alcalá własny kościół, sklep, bar. Od 1995 r. w piątki ukazuje się polski dodatek do lokalnego dziennika "Diario de Alcalá". W 1994 r. otworzyliśmy szkołę dla polskich dzieci - wylicza z dumą Kurasz. - Uczą się one przez cały tydzień w szkołach hiszpańskich, a w sobotę - dzięki uprzejmości lokalnych władz - możemy w budynku szkoły prowadzić po polsku zajęcia z naszego języka, historii oraz geografii.
Podczas gdy na całym świecie, także w Polsce, odezwały się głosy solidarności z ofiarami zamachu, w tym deklaracje, że "wszyscy jechaliśmy tym pociągiem" i "wszyscy jesteśmy Hiszpanami", premier Hiszpanii José Maria Aznar nakazał Ministerstwu Spraw Wewnętrznych, by zajęło się sprawą pobytu w tym kraju zabitych i poszkodowanych w zamachu imigrantów oraz ich rodzin, zapewniając, że wszyscy otrzymają hiszpańskie obywatelstwo. - To piękny gest, ale i bez tego, choć czuję się Polakiem i polskie obywatelstwo jest dla mnie najważniejsze, zostałbym w Hiszpanii - mówi Mariusz Szulc. - Tylko do pracy będę już chyba dojeżdżał autobusem.
Więcej możesz przeczytać w 12/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.