Polskie Nagrody Filmowe Orły są takie jak nasza branża filmowa - wiele hałasu o nic W Polsce coraz trudniej być satyrykiem. Konkurencja jest wręcz nieprawdopodobna. Już nie tylko politycy, ale i artyści odbierają chleb satyrykom. A przodują w tym filmowcy, którzy na każdym kroku udowadniają, jak bardzo przejęli się leninowskim twierdzeniem, że kino jest najważniejszą ze sztuk. Jak to zwykle bywa, w oryginalnym wydaniu był to dramat, w wydaniu naszych filmowców mamy już tylko farsę. W tym roku kategorii, w których przyznawano Orły, było więcej niż kandydujących do nagród filmów (piętnaście kategorii - trzynaście filmów). Podczas gali Polskich Nagród Filmowych Orły po raz kolejny miało się poczucie, że uczestniczymy w zbiorowym samobójstwie polskiego kina.
Syndrom króla Ubu
Rozdaniu filmowych Orłów nie pomogła szeroko kolportowana w mediach wiadomość, że gości przywożono mercedesami, a liczeniem głosów zajmowała się największa na świecie firma doradcza PricewaterhouseCoopers - ta sama, która liczy głosy przy Oscarach. Zwłaszcza ta ostatnia informacja jest rozbrajająca: skoro kancelaria jest ta sama, to można mówić o imprezie o porównywalnej randze.
Co się kryje za fasadą Polskich Nagród Filmowych Orły? To po prostu część opowieści o polskiej kinematografii: o filmach, które nie interesują widzów, twórcach, którzy mimo to oczekują splendorów, zaszczytów i pieniędzy, środowisku, które działa na własną zagładę, wierząc, że chów wsobny jest formą rozwoju. Nic dziwnego, że zainteresowanie polskim kinem maleje, zwłaszcza kinem lansowanym przy takich nagrodach jak Orły. Podczas gdy największy sukces frekwencyjny polskiego kina 2004 r. - film "Nigdy w życiu" (1,6 mln widzów) - dostał jedną nominację, "Król Ubu" Piotra Szulkina (8 tys. widzów) miał cztery nominacje i zdobył jedną statuetkę.
W tym roku najlepszą recenzję wystawiła Orłom (pośrednio więc polskiemu kinu) telewizja publiczna, która nie transmitowała uroczystości, lecz ograniczyła się do dwudziestominutowej relacji następnego dnia. Jak mówi Iza Wójcik, dyrektor konkursu, "impreza była skromna, kosztowała niedużo, bo na tyle teraz stać polską kinematografię". Można z tego wywnioskować, że po przyjęciu nowej ustawy o kinematografii, gdy tych pieniędzy będzie w bród (120-150 mln rocznie), Orły wrócą do Teatru Wielkiego i swym rozmachem przebiją Oscary. Tylko po co?
Nagradzam, więc jestem
W tym roku organizatorzy Orłów wymyślili nową, piętnastą kategorię nagród - "najlepszy film europejski". Dariusz Jabłoński, prezes Polskich Nagród Filmowych Orły, liczy na wprowadzenie analogicznej kategorii w innych krajach, co ma oznaczać, że "kiedyś będzie to także promocja polskiego filmu na europejskich ekranach". Jeśli trafnie rozumiemy intencje Jabłońskiego, chodzi o to, by koledzy z branży rewanżowali się nagrodami dla polskich filmów, skoro my nagradzamy zagraniczne. Co to ma wspólnego z promocją polskiego kina? Najlepszą promocją nie są nagrody wdzięczności, lecz kręcenie dobrych filmów.
Polscy filmowcy oraz organizatorzy Orłów mylą skutek z przyczyną. To nie dlatego widzowie na świecie chodzą do kina na filmy, bo dostały one Oscara (nagroda tylko zwiększa zainteresowanie filmem). Film dostaje Oscara, bo jest dobry i chętnie oglądany przez widzów. Przyznawanie sobie filmowych nagród (a mamy ich w Polsce ponad dwadzieścia, więc każdy film może liczyć na kilka) nie spowoduje, że polskie produkcje staną się dobre albo że ktoś je będzie chciał zobaczyć. Lawina nagród tylko kompromituje środowisko: im ich więcej, tym mniej widzów chodzi na polskie filmy.
Przy mizernej liczbie filmów dopuszczonych do konkursu kończy się to tym, że trzy obrazy otrzymują po dziesięć nominacji, przez co powstaje wrażenie, że są to dzieła epokowe. Nic z tego. Nominowane w dziesięciu kategoriach "Pręgi" Magdaleny Piekorz, zgłoszone do Oscara, przeszły wśród członków akademii kompletnie niezauważone. "Wesele" Wojciecha Smarzowskiego to film zaledwie niezły, a "Mój Nikifor" Krzysztofa Krauzego - słuszny. Słuszność obrazu Krauzego wynika z trzech faktów: dobrze ocenianego reżysera, ważnego bohatera i ważnej aktorki (Krystyny Feldman) w głównej roli. Widzowie nie przejmują się jednak słusznością, więc film zignorowali, bo był mdły. Ale koledzy oczywiście Krauzego docenili - wedle zasady: jeśli nikt cię nie pochwali, pochwal się sam. Film Krauzego dostał pięć Orłów, czyli w opinii polskich filmowców był wielkim wydarzeniem.
Zabójcza łatwizna
Przykład "Pręg" pokazuje, jakimi hipokrytami są polscy filmowcy i duża część krytyków. Kiedy się okazało, że film Piekorz nie wzbudził cienia zainteresowania oscarowej akademii, środowisko natychmiast doszło do wniosku, że chyba nie było to wybitne dzieło. A przecież kilka miesięcy wcześniej na festiwalu w Gdyni to "Pręgi" uznano za epokowe osiągnięcie polskiego kina. Ten przykład dowodzi też, że nasi filmowcy nie mają pojęcia, jak robić dobre filmy, a nawet co to jest dobre kino. Wiedzą tylko, że należą się im nagrody (żeby widzowie nie pomyśleli, iż nie potrafią zrobić niczego dobrego) i należą się im pieniądze (żeby nie wyszli z rzekomo mistrzowskiej wprawy i nie dusili w szufladach genialnych scenariuszy). Wszystko to bajki opowiadane po to, by wreszcie został wprowadzony w naszym kraju podatek filmowy. Ostatnie Orły dowodzą, że filmowcom nie należy polepszać warunków, lecz przeciwnie - trzeba je pogorszyć. Bo tylko wtedy może uda się ich zmusić do jakiegoś wysiłku.
Jeśli uda się narzucić nam wszystkim haracz na filmowców, będzie więcej polskich filmów - czytaj: więcej złych filmów. No, ale wtedy będzie przynajmniej co nagradzać i w konkursie na przykład Orłów znajdzie się więcej filmów niż kategorii. W ten sposób będzie można wprowadzić kolejne nagrody i kategorie, na przykład "najlepszy film eskimoski" albo "najlepiej oświetlony rekwizyt w 13. minucie filmu".
Rozdaniu filmowych Orłów nie pomogła szeroko kolportowana w mediach wiadomość, że gości przywożono mercedesami, a liczeniem głosów zajmowała się największa na świecie firma doradcza PricewaterhouseCoopers - ta sama, która liczy głosy przy Oscarach. Zwłaszcza ta ostatnia informacja jest rozbrajająca: skoro kancelaria jest ta sama, to można mówić o imprezie o porównywalnej randze.
Co się kryje za fasadą Polskich Nagród Filmowych Orły? To po prostu część opowieści o polskiej kinematografii: o filmach, które nie interesują widzów, twórcach, którzy mimo to oczekują splendorów, zaszczytów i pieniędzy, środowisku, które działa na własną zagładę, wierząc, że chów wsobny jest formą rozwoju. Nic dziwnego, że zainteresowanie polskim kinem maleje, zwłaszcza kinem lansowanym przy takich nagrodach jak Orły. Podczas gdy największy sukces frekwencyjny polskiego kina 2004 r. - film "Nigdy w życiu" (1,6 mln widzów) - dostał jedną nominację, "Król Ubu" Piotra Szulkina (8 tys. widzów) miał cztery nominacje i zdobył jedną statuetkę.
W tym roku najlepszą recenzję wystawiła Orłom (pośrednio więc polskiemu kinu) telewizja publiczna, która nie transmitowała uroczystości, lecz ograniczyła się do dwudziestominutowej relacji następnego dnia. Jak mówi Iza Wójcik, dyrektor konkursu, "impreza była skromna, kosztowała niedużo, bo na tyle teraz stać polską kinematografię". Można z tego wywnioskować, że po przyjęciu nowej ustawy o kinematografii, gdy tych pieniędzy będzie w bród (120-150 mln rocznie), Orły wrócą do Teatru Wielkiego i swym rozmachem przebiją Oscary. Tylko po co?
Nagradzam, więc jestem
W tym roku organizatorzy Orłów wymyślili nową, piętnastą kategorię nagród - "najlepszy film europejski". Dariusz Jabłoński, prezes Polskich Nagród Filmowych Orły, liczy na wprowadzenie analogicznej kategorii w innych krajach, co ma oznaczać, że "kiedyś będzie to także promocja polskiego filmu na europejskich ekranach". Jeśli trafnie rozumiemy intencje Jabłońskiego, chodzi o to, by koledzy z branży rewanżowali się nagrodami dla polskich filmów, skoro my nagradzamy zagraniczne. Co to ma wspólnego z promocją polskiego kina? Najlepszą promocją nie są nagrody wdzięczności, lecz kręcenie dobrych filmów.
Polscy filmowcy oraz organizatorzy Orłów mylą skutek z przyczyną. To nie dlatego widzowie na świecie chodzą do kina na filmy, bo dostały one Oscara (nagroda tylko zwiększa zainteresowanie filmem). Film dostaje Oscara, bo jest dobry i chętnie oglądany przez widzów. Przyznawanie sobie filmowych nagród (a mamy ich w Polsce ponad dwadzieścia, więc każdy film może liczyć na kilka) nie spowoduje, że polskie produkcje staną się dobre albo że ktoś je będzie chciał zobaczyć. Lawina nagród tylko kompromituje środowisko: im ich więcej, tym mniej widzów chodzi na polskie filmy.
Przy mizernej liczbie filmów dopuszczonych do konkursu kończy się to tym, że trzy obrazy otrzymują po dziesięć nominacji, przez co powstaje wrażenie, że są to dzieła epokowe. Nic z tego. Nominowane w dziesięciu kategoriach "Pręgi" Magdaleny Piekorz, zgłoszone do Oscara, przeszły wśród członków akademii kompletnie niezauważone. "Wesele" Wojciecha Smarzowskiego to film zaledwie niezły, a "Mój Nikifor" Krzysztofa Krauzego - słuszny. Słuszność obrazu Krauzego wynika z trzech faktów: dobrze ocenianego reżysera, ważnego bohatera i ważnej aktorki (Krystyny Feldman) w głównej roli. Widzowie nie przejmują się jednak słusznością, więc film zignorowali, bo był mdły. Ale koledzy oczywiście Krauzego docenili - wedle zasady: jeśli nikt cię nie pochwali, pochwal się sam. Film Krauzego dostał pięć Orłów, czyli w opinii polskich filmowców był wielkim wydarzeniem.
Zabójcza łatwizna
Przykład "Pręg" pokazuje, jakimi hipokrytami są polscy filmowcy i duża część krytyków. Kiedy się okazało, że film Piekorz nie wzbudził cienia zainteresowania oscarowej akademii, środowisko natychmiast doszło do wniosku, że chyba nie było to wybitne dzieło. A przecież kilka miesięcy wcześniej na festiwalu w Gdyni to "Pręgi" uznano za epokowe osiągnięcie polskiego kina. Ten przykład dowodzi też, że nasi filmowcy nie mają pojęcia, jak robić dobre filmy, a nawet co to jest dobre kino. Wiedzą tylko, że należą się im nagrody (żeby widzowie nie pomyśleli, iż nie potrafią zrobić niczego dobrego) i należą się im pieniądze (żeby nie wyszli z rzekomo mistrzowskiej wprawy i nie dusili w szufladach genialnych scenariuszy). Wszystko to bajki opowiadane po to, by wreszcie został wprowadzony w naszym kraju podatek filmowy. Ostatnie Orły dowodzą, że filmowcom nie należy polepszać warunków, lecz przeciwnie - trzeba je pogorszyć. Bo tylko wtedy może uda się ich zmusić do jakiegoś wysiłku.
Jeśli uda się narzucić nam wszystkim haracz na filmowców, będzie więcej polskich filmów - czytaj: więcej złych filmów. No, ale wtedy będzie przynajmniej co nagradzać i w konkursie na przykład Orłów znajdzie się więcej filmów niż kategorii. W ten sposób będzie można wprowadzić kolejne nagrody i kategorie, na przykład "najlepszy film eskimoski" albo "najlepiej oświetlony rekwizyt w 13. minucie filmu".
Więcej możesz przeczytać w 11/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.