Miłość trwa najwyżej cztery lata. Potem do istoty funkcjonowania związku można już tylko dopisywać ideologię Mężczyzna i kobieta byli kiedyś jednością, ale potem zostali rozdzieleni i odtąd poszukiwanie i pragnienie tej jedności jest nazywane miłością" - napisał Platon. Jak przekonują amerykańscy badacze od damsko-męskich relacji, to miłość, a nie najgorętszy nawet seks stanowi napęd naszych życiowych poczynań. Pada tym samym kolejny mit, że mężczyzna porzuca rodzinę, bo lubi być z inną kobietą w łóżku. Odchodzi, bo przy okazji ją pokochał. To także miłość skłania ludzi do czynów haniebnych. To z powodu jej odtrącenia mnożą się zabójstwa.
Dla przykładu, co trzecia zamordowana Amerykanka ginie z rąk swojego ekspartnera. Zazwyczaj porzuconego. Tak kochał, że w imię miłości gotów był resztę życia spędzić za kratkami? Nie. Tak zachować, według uczonych, kazały mu się hormony, odpowiedzialne za nasze stany emocjonalne związane z miłością, ale i za nasze emocje, gdy zostajemy porzuceni. Testosteron i adrenalina w stanie zakochania wprowadzają nasz organizm na wysokie obroty. Antropolog kultury Helen Fisher w najnowszej książce "Dlaczego kochamy" nie ma wątpliwości, że stan zakochania to w najczystszej postaci emocjonalna i w pewnym sensie biochemiczna obsesja. Wspomagają ją dopamina, adrenalina i serotonina. Dla zakochanych niestety, a dla odkochanych na całe szczęście obsesja ta nie trwa wiecznie. Jak wyliczyła naukowo Fisher, miłość trwa od osiemnastu miesięcy do czterech lat. Tyle i koniec. Potem do istoty funkcjonowania związku można już tylko dopisywać ideologię. Na przykład taką, że małżeństwo to zwycięstwo nadziei nad rozsądkiem.
Oczywiście można starać się podsycać gasnące uczucie, ale to przedsięwzięcie rzadko zakończone jest sukcesem. Z badań przeprowadzonych przez Fisher wynika, że połowa rozwodników to ci, którzy rozstają się w ciągu czterech pierwszych lat od zawarcia małżeństwa. Miotają więc nami biochemiczne programy, a cel tych hormonalnych burz jest jeden - jak najlepiej przekazać nasze własne geny następnym pokoleniom. Można by całą sprawę zbagatelizować i po rozstaniu ponownie ruszyć na "łowy", gdyby poszukiwaniom odpowiedniego partnera nie weszła w paradę monogamia. Można by trafić na lepszego tatusia czy bardziej płodną mamusię, gdyby nie mocno kulturowo umocowane przeświadczenie, że jabłko miłości składa się z dwóch połówek. Co robić, gdy już je zjemy i w dłoni zostanie nam tylko ogryzek? Są niepodważalne dowody na to, że my, ludzie, nie jesteśmy z natury monogamiczni - piszą David Barash i Judith Lipton w książce "Mit monogamii", rozgrzeszając i usprawiedliwiając na kolejnych stronach tych, którym nie udało się wytrwać w tym stanie. Monogamiczni przez całe życie to ci z nas - twierdzą badacze - którzy nie mieli w życiu okazji do niewierności, albo ci, którzy zainwestowali w związek ciężką codzienną pracę. W imię wierności.
Jesteśmy monogamiczni, bo tego wymagają od nas normy obyczajowe, chociaż i te się zmieniają. Coraz rzadziej mężczyzna jest usatysfakcjonowany tym, że żona siedzi w domu i nie ma zawodowych aspiracji. Kobiety zmieniają bez lęku partnerów, bo nie są już od nich uzależnione. Nie tyle uczuciowo, ile finansowo. Społeczny gorset, który zmuszał kobietę i mężczyznę do bycia z sobą do końca życia, powoli się rozluźnia. Amerykański psycholog ewolucji David Buss pisze, że kobieta spotykając mężczyznę, zastanawia się, czy byłby dobrym kandydatem na ojca jej dzieci. W przeciwieństwie do mężczyzny, który przy pierwszym spotkaniu z kobietą nie widzi w niej ewentualnej matki dla swoich dzieci, ale kochankę. Jak to z sobą pogodzić? Monogamią? Aż 44 proc. mężczyzn i 58 proc. kobiet zapytanych przez niemiecki miesięcznik "Elle" o to, czy wierzą w związki na całe życie, odpowiedziało, że nie. Co więcej, są przekonani co do tego, że czas ich trwania będzie się stale skracał. Kiedyś, gdy ludzie dożywali czterdziestki, ich wspólne życie nie przekraczało siedmiu lat.
Obecnie rozpada się ponad połowa małżeństw, zanim małżonków rozłączy śmierć. Według socjologów, dzisiejsze pokolenia wyraźnie poszukują definicji, która pozwoliłaby na umiejscowienie siebie w ściśle rozgraniczonym świecie hetero-homoseksualnym. Według niektórych, antidotum ma być biseksualizm. W nim upatrują nadziei na pokonanie animozji i agresji między płciami. Okazuje się bowiem, że w wielu sytuacjach w osiągnięciu równowagi ducha najbardziej przeszkadza nam to, co postrzegamy jako typowo męskie albo typowo kobiece.
Oczywiście można starać się podsycać gasnące uczucie, ale to przedsięwzięcie rzadko zakończone jest sukcesem. Z badań przeprowadzonych przez Fisher wynika, że połowa rozwodników to ci, którzy rozstają się w ciągu czterech pierwszych lat od zawarcia małżeństwa. Miotają więc nami biochemiczne programy, a cel tych hormonalnych burz jest jeden - jak najlepiej przekazać nasze własne geny następnym pokoleniom. Można by całą sprawę zbagatelizować i po rozstaniu ponownie ruszyć na "łowy", gdyby poszukiwaniom odpowiedniego partnera nie weszła w paradę monogamia. Można by trafić na lepszego tatusia czy bardziej płodną mamusię, gdyby nie mocno kulturowo umocowane przeświadczenie, że jabłko miłości składa się z dwóch połówek. Co robić, gdy już je zjemy i w dłoni zostanie nam tylko ogryzek? Są niepodważalne dowody na to, że my, ludzie, nie jesteśmy z natury monogamiczni - piszą David Barash i Judith Lipton w książce "Mit monogamii", rozgrzeszając i usprawiedliwiając na kolejnych stronach tych, którym nie udało się wytrwać w tym stanie. Monogamiczni przez całe życie to ci z nas - twierdzą badacze - którzy nie mieli w życiu okazji do niewierności, albo ci, którzy zainwestowali w związek ciężką codzienną pracę. W imię wierności.
Jesteśmy monogamiczni, bo tego wymagają od nas normy obyczajowe, chociaż i te się zmieniają. Coraz rzadziej mężczyzna jest usatysfakcjonowany tym, że żona siedzi w domu i nie ma zawodowych aspiracji. Kobiety zmieniają bez lęku partnerów, bo nie są już od nich uzależnione. Nie tyle uczuciowo, ile finansowo. Społeczny gorset, który zmuszał kobietę i mężczyznę do bycia z sobą do końca życia, powoli się rozluźnia. Amerykański psycholog ewolucji David Buss pisze, że kobieta spotykając mężczyznę, zastanawia się, czy byłby dobrym kandydatem na ojca jej dzieci. W przeciwieństwie do mężczyzny, który przy pierwszym spotkaniu z kobietą nie widzi w niej ewentualnej matki dla swoich dzieci, ale kochankę. Jak to z sobą pogodzić? Monogamią? Aż 44 proc. mężczyzn i 58 proc. kobiet zapytanych przez niemiecki miesięcznik "Elle" o to, czy wierzą w związki na całe życie, odpowiedziało, że nie. Co więcej, są przekonani co do tego, że czas ich trwania będzie się stale skracał. Kiedyś, gdy ludzie dożywali czterdziestki, ich wspólne życie nie przekraczało siedmiu lat.
Obecnie rozpada się ponad połowa małżeństw, zanim małżonków rozłączy śmierć. Według socjologów, dzisiejsze pokolenia wyraźnie poszukują definicji, która pozwoliłaby na umiejscowienie siebie w ściśle rozgraniczonym świecie hetero-homoseksualnym. Według niektórych, antidotum ma być biseksualizm. W nim upatrują nadziei na pokonanie animozji i agresji między płciami. Okazuje się bowiem, że w wielu sytuacjach w osiągnięciu równowagi ducha najbardziej przeszkadza nam to, co postrzegamy jako typowo męskie albo typowo kobiece.
Więcej możesz przeczytać w 11/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.