Postkomunistyczna lewica straciła twarz na dobre
Widząc drzewa, nie dostrzegamy lasu. Patrząc, jak postkomunistyczne partie spadają w sondażach, jak na każdym kroku się kompromitują, przekraczając granice absurdu i groteski, nie widzimy, jak żałośnie upada ukuta piętnaście lat temu strategia polityczna lewicy. Była ona oparta na trzech dogmatach: organizacyjnej jedności, pozorowanego zróżnicowania i skupienia wokół Aleksandra Kwaśniewskiego. Wszystkie te dogmaty runęły. Lewica w Polsce zapewne przetrwa, ale nie będzie to już lewica postkomunistyczna.
Razem, starzy junacy
Pierwszy padł dogmat jedności lewicy. Piętnaście lat temu sieroty po PZPR, przerażone historyczną klęską komunizmu i widmem marginalizacji na lata, zjednoczyły się w SdRP. Owszem, były i inne grupy: swoje stronnictwo mieli twardogłowi komuniści, a politycy odcinający się od betonu przepoczwarzyli się po latach w Unię Pracy. Trzon PZPR był jednak tam, gdzie i pieniądze - w partii Aleksandra Kwaśniewskiego. Po latach postąpiono nawet krok dalej, bo Sojusz Lewicy Demokratycznej, który formalnie był tylko koalicją wyborczą, przekształcono w partię. Tak zwartym organizmem łatwiej było kierować, a w grupie łatwiej się bronić przed atakami prawicy.
Wraz z utworzeniem SdRP wydawało się, że powstała lewicowa formacja na pokolenia. I pewnie trwałaby, gdyby nie kompromitacja będąca skutkiem fali afer z eseldowcami w roli głównej. Pikujące poparcie sięgnęło dna - spadło poniżej 10 proc., a gdzieniegdzie postkomuniści w ogóle nie przekraczali progu wyborczego.
Grupa Marka Borowskiego pierwsza zakwestionowała dogmat o jedności postkomunistycznej lewicy. I nawet jeśli w końcu dla ratowania żywota uda się do Canossy, przeprosi z SLD i wystartuje z nim w koalicji, to mleko już się rozlało. Tym bardziej że borówki znalazły następców. Partia Demokratyczna to przecież nic innego jak zwodowana przez Unię Wolności szalupa dla postkomunistów. Skorzystali z niej nie tylko Jerzy Hausner i Marek Belka, ale przede wszystkim dziesiątki sfrustrowanych prowincjonalnych działaczy SLD, liczących na zachowanie w nowych barwach swoich powiatowych czy gminnych wpływów.
Lewicowy teatrzyk
W tym samym czasie, kiedy upadał mit o jedności lewicy, wyczerpały się także możliwości odgrywania przed wyborcami jej pozorowanego zróżnicowania. Przez lata SLD miał wiele twarzy - każdą na użytek innej części elektoratu. Prowincjonalni aparatczycy czcili swego ukochanego senatora Ryszarda Jarzembowskiego, ikoną miłośników wolnej aborcji i radykalnego antyklerykalizmu była senator Maria Szyszkowska, a zwolennicy "uczciwych, lewicowych zasad" kochali się we Włodzimierzu Cimoszewiczu.
Co ciekawe, niektórzy politycy kilkakrotnie zmieniali swój partyjny image i zupełnie im to nie przeszkadzało. Leszek Miller zaczynał jako pezetpeerowski beton, na widok którego Cimoszewicz zatykał nos z obrzydzeniem. Szybko jednak Miller przeistoczył się w obrońcę pułkownika Kuklińskiego, zwolennika kompromisu z Kościołem i orędownika podatku liniowego, by dziś wrócić do roli punktu odniesienia (czytaj: odcinania się) dla "uczciwej lewicy". Pasowany obecnie na beton Józef Oleksy zmieniał skórę kilkakrotnie: dziesięć lat temu był dobrodusznym socjaldemokratą, tuż po aferze Olina wstydliwie go chowano przed kamerami, potem się odkuł, wrócił do łask i licznych funkcji, by po wyroku sądu lustracyjnego na powrót stać się "chorym człowiekiem lewicy". Wreszcie Marek Borowski - przez dekadę był symbolem SLD-owskiego liberalizmu, by na starość zostać szczerym socjalistą. Szopka? Nie, starannie wyreżyserowane przedstawienie.
Obecnie przebieranki nic lewicy nie dają - nie tylko dlatego, że wyborcy odkryli, iż to teatr, zajrzeli za kulisy i zobaczyli strojących się w nowe szatki tych samych aktorów. Mniejsze znaczenie ma także to, że zniechęcone ciągłym odsuwaniem swoich postulatów feministki czy szermierze antyklerykalizmu mają swoją Unię Lewicy. To raczej siła wywołanych przez polityków SLD afer i skandali jest tak porażająca, że nikt przy zdrowych zmysłach nie szuka polityków uczciwych i wiarygodnych w szeregach lewicy. Wszyscy stracili twarz na dobre.
Mojżesz musi odejść
Trzecim dogmatem SLD było zjednoczenie wokół Aleksandra Kwaśniewskiego. Ojciec-założyciel, ba Mojżesz postkomunistycznej lewicy, który przeprowadził ich przez Morze Czerwone i pustynię do Ziemi Obiecanej (czytaj: na Wiejską i Krakowskie Przedmieście), był zawsze traktowany szczególnie. Ślepo wierzono w jego polityczny talent i szczęście, pamiętano zasługi i dlatego SLD nigdy nie ośmielił się go krytykować. Nawet Oleksy i Miller, którzy szczerze nienawidzili Kwaśniewskiego, nigdy nie poszli z nim na otwartą wojnę. Ogłaszano "szorstkie przyjaźnie", unikano wzajemnych kontaktów - jak podczas nocy po referendum europejskim - ale nie wytaczano przeciw sobie armat. To był dogmat.
Teraz wszystko się zmieniło. Oczywiście, mający coraz poważniejsze kłopoty z wytłumaczeniem swych interesów, atakujący histerycznie komisje śledcze i tracący poparcie Aleksander Kwaśniewski nie jest już tym samym Olkiem co kiedyś, ale nawet z 20-procentowym poparciem mógłby być dla lewicy pożądanym patronem. Nawet jeśli jego parasol ochronny nie jest tak szczelny jak niegdyś, to wciąż potrafiłby pomóc postkomunistom. Na lewicy stało się jednak coś niesłychanego. Oto prezydencka marionetka Marek Belka dowiódł nielojalności wobec własnego obozu! Zakładając nową partię z Unią Wolności, dał prztyczka nie tylko SLD-owskim oponentom Oleksego, ale i borówkom. Wszyscy oni mają teraz pretensje do Kwaśniewskiego. Mit o konieczności współpracy z prezydentem runął.
Organizmy budowane na wieki często giną zadziwiająco szybko. Trzecia Rzesza miała trwać tysiąc lat i już, już budowano dla niej nową, imponującą stolicę, ale wszystko runęło po dwunastu latach. Postkomunistyczna lewica - filar, a dziś główny obrońca III Rzeczypospolitej - przetrwała piętnaście lat, nim rozsypała się na dobre. Wiadomości o śmierci lewicy w Polsce są oczywiście mocno przesadzone. Postkomuniści pewnie wejdą do Sejmu, wraz z rządami prawicy będą zyskiwali w sondażach i niewykluczone, iż odzyskają władzę. Jedno jest pewne - to nie tylko nie będą ci sami ludzie, to będzie inna partia. Przemeblowanie będzie gruntowne, bo zmienić będą się musiały fundamenty polskiej lewicy.
Widząc drzewa, nie dostrzegamy lasu. Patrząc, jak postkomunistyczne partie spadają w sondażach, jak na każdym kroku się kompromitują, przekraczając granice absurdu i groteski, nie widzimy, jak żałośnie upada ukuta piętnaście lat temu strategia polityczna lewicy. Była ona oparta na trzech dogmatach: organizacyjnej jedności, pozorowanego zróżnicowania i skupienia wokół Aleksandra Kwaśniewskiego. Wszystkie te dogmaty runęły. Lewica w Polsce zapewne przetrwa, ale nie będzie to już lewica postkomunistyczna.
Razem, starzy junacy
Pierwszy padł dogmat jedności lewicy. Piętnaście lat temu sieroty po PZPR, przerażone historyczną klęską komunizmu i widmem marginalizacji na lata, zjednoczyły się w SdRP. Owszem, były i inne grupy: swoje stronnictwo mieli twardogłowi komuniści, a politycy odcinający się od betonu przepoczwarzyli się po latach w Unię Pracy. Trzon PZPR był jednak tam, gdzie i pieniądze - w partii Aleksandra Kwaśniewskiego. Po latach postąpiono nawet krok dalej, bo Sojusz Lewicy Demokratycznej, który formalnie był tylko koalicją wyborczą, przekształcono w partię. Tak zwartym organizmem łatwiej było kierować, a w grupie łatwiej się bronić przed atakami prawicy.
Wraz z utworzeniem SdRP wydawało się, że powstała lewicowa formacja na pokolenia. I pewnie trwałaby, gdyby nie kompromitacja będąca skutkiem fali afer z eseldowcami w roli głównej. Pikujące poparcie sięgnęło dna - spadło poniżej 10 proc., a gdzieniegdzie postkomuniści w ogóle nie przekraczali progu wyborczego.
Grupa Marka Borowskiego pierwsza zakwestionowała dogmat o jedności postkomunistycznej lewicy. I nawet jeśli w końcu dla ratowania żywota uda się do Canossy, przeprosi z SLD i wystartuje z nim w koalicji, to mleko już się rozlało. Tym bardziej że borówki znalazły następców. Partia Demokratyczna to przecież nic innego jak zwodowana przez Unię Wolności szalupa dla postkomunistów. Skorzystali z niej nie tylko Jerzy Hausner i Marek Belka, ale przede wszystkim dziesiątki sfrustrowanych prowincjonalnych działaczy SLD, liczących na zachowanie w nowych barwach swoich powiatowych czy gminnych wpływów.
Lewicowy teatrzyk
W tym samym czasie, kiedy upadał mit o jedności lewicy, wyczerpały się także możliwości odgrywania przed wyborcami jej pozorowanego zróżnicowania. Przez lata SLD miał wiele twarzy - każdą na użytek innej części elektoratu. Prowincjonalni aparatczycy czcili swego ukochanego senatora Ryszarda Jarzembowskiego, ikoną miłośników wolnej aborcji i radykalnego antyklerykalizmu była senator Maria Szyszkowska, a zwolennicy "uczciwych, lewicowych zasad" kochali się we Włodzimierzu Cimoszewiczu.
Co ciekawe, niektórzy politycy kilkakrotnie zmieniali swój partyjny image i zupełnie im to nie przeszkadzało. Leszek Miller zaczynał jako pezetpeerowski beton, na widok którego Cimoszewicz zatykał nos z obrzydzeniem. Szybko jednak Miller przeistoczył się w obrońcę pułkownika Kuklińskiego, zwolennika kompromisu z Kościołem i orędownika podatku liniowego, by dziś wrócić do roli punktu odniesienia (czytaj: odcinania się) dla "uczciwej lewicy". Pasowany obecnie na beton Józef Oleksy zmieniał skórę kilkakrotnie: dziesięć lat temu był dobrodusznym socjaldemokratą, tuż po aferze Olina wstydliwie go chowano przed kamerami, potem się odkuł, wrócił do łask i licznych funkcji, by po wyroku sądu lustracyjnego na powrót stać się "chorym człowiekiem lewicy". Wreszcie Marek Borowski - przez dekadę był symbolem SLD-owskiego liberalizmu, by na starość zostać szczerym socjalistą. Szopka? Nie, starannie wyreżyserowane przedstawienie.
Obecnie przebieranki nic lewicy nie dają - nie tylko dlatego, że wyborcy odkryli, iż to teatr, zajrzeli za kulisy i zobaczyli strojących się w nowe szatki tych samych aktorów. Mniejsze znaczenie ma także to, że zniechęcone ciągłym odsuwaniem swoich postulatów feministki czy szermierze antyklerykalizmu mają swoją Unię Lewicy. To raczej siła wywołanych przez polityków SLD afer i skandali jest tak porażająca, że nikt przy zdrowych zmysłach nie szuka polityków uczciwych i wiarygodnych w szeregach lewicy. Wszyscy stracili twarz na dobre.
Mojżesz musi odejść
Trzecim dogmatem SLD było zjednoczenie wokół Aleksandra Kwaśniewskiego. Ojciec-założyciel, ba Mojżesz postkomunistycznej lewicy, który przeprowadził ich przez Morze Czerwone i pustynię do Ziemi Obiecanej (czytaj: na Wiejską i Krakowskie Przedmieście), był zawsze traktowany szczególnie. Ślepo wierzono w jego polityczny talent i szczęście, pamiętano zasługi i dlatego SLD nigdy nie ośmielił się go krytykować. Nawet Oleksy i Miller, którzy szczerze nienawidzili Kwaśniewskiego, nigdy nie poszli z nim na otwartą wojnę. Ogłaszano "szorstkie przyjaźnie", unikano wzajemnych kontaktów - jak podczas nocy po referendum europejskim - ale nie wytaczano przeciw sobie armat. To był dogmat.
Teraz wszystko się zmieniło. Oczywiście, mający coraz poważniejsze kłopoty z wytłumaczeniem swych interesów, atakujący histerycznie komisje śledcze i tracący poparcie Aleksander Kwaśniewski nie jest już tym samym Olkiem co kiedyś, ale nawet z 20-procentowym poparciem mógłby być dla lewicy pożądanym patronem. Nawet jeśli jego parasol ochronny nie jest tak szczelny jak niegdyś, to wciąż potrafiłby pomóc postkomunistom. Na lewicy stało się jednak coś niesłychanego. Oto prezydencka marionetka Marek Belka dowiódł nielojalności wobec własnego obozu! Zakładając nową partię z Unią Wolności, dał prztyczka nie tylko SLD-owskim oponentom Oleksego, ale i borówkom. Wszyscy oni mają teraz pretensje do Kwaśniewskiego. Mit o konieczności współpracy z prezydentem runął.
Organizmy budowane na wieki często giną zadziwiająco szybko. Trzecia Rzesza miała trwać tysiąc lat i już, już budowano dla niej nową, imponującą stolicę, ale wszystko runęło po dwunastu latach. Postkomunistyczna lewica - filar, a dziś główny obrońca III Rzeczypospolitej - przetrwała piętnaście lat, nim rozsypała się na dobre. Wiadomości o śmierci lewicy w Polsce są oczywiście mocno przesadzone. Postkomuniści pewnie wejdą do Sejmu, wraz z rządami prawicy będą zyskiwali w sondażach i niewykluczone, iż odzyskają władzę. Jedno jest pewne - to nie tylko nie będą ci sami ludzie, to będzie inna partia. Przemeblowanie będzie gruntowne, bo zmienić będą się musiały fundamenty polskiej lewicy.
Więcej możesz przeczytać w 13/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.