Davis był dla jazzu tym, kim przewodnik w dżungli - szedł przodem i przecierał szlaki Choć muzyka jazzowa ma kilku równorzędnych bogów - Louisa Armstronga, Duke'a Ellingtona, Charlie Parkera czy Johna Coltrane'a - to Miles Davis jest w tym panteonie Zeusem. Bo tylko on miał niepowtarzalny styl - styl Milesa. Miles Davis miał 22 lata, kiedy po raz pierwszy został liderem zespołu. Między styczniem 1949 r. a marcem 1950 r. jego grupa dokonała serii nagrań, które przeszły do historii jako "Birth of Cool". Nie jest istotne, czy to właśnie te sesje nagraniowe zapoczątkowały nowy kierunek w historii jazzu, ale to Miles rozpropagował w świecie pojęcie "be cool man", które ze sporym opóźnieniem trafiło również do języka polskiego. To Miles był zawsze i wszędzie najbardziej "cool". Cztery lata wcześniej (w 1945 r.) Charlie Parker zaprosił nastolatka do zespołu i już sam ten fakt świadczy, że nawet jako smarkacz Davis był kimś.
Gwiazdor bijący po pysku
W latach 40. i 50., gdy Murzyni nie mieli w Stanach Zjednoczonych lekkiego życia, Miles nie bawił się w polityczne wiecowanie, nie przechodził religijnych wtajemniczeń, nie brał udziału w walce czarnych mieszkańców o swoje prawa. Miles zawsze się cenił, a jeszcze fascynował się boksem, więc oponentów po prostu bił po pysku. Gwiazdorstwo było częścią jego sztuki: już w latach 50. mieszkał wyłącznie w najdroższych hotelach, nosił najdroższe garnitury i żądał za swoje koncerty wygórowane stawek. W następnej dekadzie jeździł samochodami marki Ferrari i Lamborghini. Bo Milesowi, synowi dentysty z Alton, zależało, by jego bogactwo kłuło białych w oczy.
Styl życia Davisa wcale nie sprawił, że postrzegano go jako kabotyna. Wręcz przeciwnie - dzięki temu stylowi zyskał szacunek w oczach białej inteligenckiej publiczności. Jego pierwszy kwintet, z saksofonistą tenorowym Johnem Coltranem, był kwintesencją nowoczesnego jazzu i odniósł w drugiej połowie lat 50. niebywały sukces. Po raz pierwszy w historii jazzu najlepiej opłacanym muzykiem był nie biały, lecz czarny.
Bożyszcze skazane na niszę
We wrześniu 1959 r. ukazał się album Davisa "Kind of Blue". Jak żadnemu innemu muzykowi w historii jazzu, Milesowi udało się osiągnąć prostotę w sposób wytworny i wymyślny. Jest to jedna z tych nielicznych płyt, które oparły się upływowi czasu, a jej piękno wciąż odkrywają nowe generacje. Wprawdzie wydany czternaście lat później album Herbiego Hancocka "Head-hunters" był pierwszą płytą jazzową, która osiągnęła milionową sprzedaż, ale obecnie to "Kind of Blue" jest najpopularniejszą płytą jazzową na świecie. Tylko w Stanach Zjednoczonych rozeszła się w trzymilionowym nakładzie. Zauroczony tym albumem pianista Chick Corea przerwał studia w konserwatorium i poświęcił się jazzowi. James Brown wykorzystał w przeboju "Cold Sweat" melodię zaczerpniętą z kompozycji "So What", a potem stał się królem muzyki funk. Nie było też trębacza, który by gruntownie nie studiował solówek Milesa z tego albumu. Quincy Jones uznał "Kind of Blue" za najwybitniejsze muzyczne osiągnięcie XX wieku.
W pierwszej połowie lat 60. Miles nagrywał wspaniałe płyty (m.in. "E.S.P.", "Miles Smiles"), lecz po raz pierwszy to nie on wytyczał nowe kierunki. Narodził się wtedy free jazz, zdejmujący z muzyków obowiązek podporządkowywania się jakimkolwiek kanonom. John Coltrane stał się wówczas guru nowego myślenia: do swobodnej improwizacji dodał element duchowy. Dla Milesa, od dawna uzależnionego od narkotyków i seksu, nowa muzyka była czymś niezrozumiałym, a jej koryfeuszy, przede wszystkim Ornetta Colemana, publicznie wyśmiewał. Davis, dotychczas jedyna jazzowa supergwiazda i najbardziej cool postać na planecie, stawał się osobnikiem z przeszłości. Dla wielu wciąż był królem jazzu, lecz sam jazz zaczął być postrzegany jako staromodna muzyka, adresowana do palących fajki snobów. Davis wkroczył w lata 60. jako jeden z najbardziej dochodowych artystów wytwórni Columbia, by w 1967 r. okazać się muzykiem niszowym.
Gitarą i trąbką
W 1968 r. Miles Davis zaczął po raz pierwszy uważnie się wsłuchiwać w puls muzyki rockowej. Namówiła go do tego jego druga żona - 22-letnia modelka Betty Mabry. Pod jej wpływem 41-letni Miles porzucił eleganckie garnitury na rzecz kolorowych hipisowskich ciuchów, oczywiście pochodzących z najdroższych butików. Znowu był cool, a jego image był hip. To Betty przedstawiła Milesowi Jimiego Hendrixa. Gitara w rękach Hendrixa przemówiła do niego w sposób bezpośredni. Zaplanowane były nawet ich wspólne sesje nagraniowe. Niestety, trębacz, który wówczas sprzedawał płyty w 75-tysięcznych nakładach, zażądał od menedżera Jimiego 50 tys. dolarów za samo wejście do studia. Hendrix był wtedy niekwestionowanym gitarowym bogiem, a jego albumy osiągały milionową sprzedaż. "To chciwość" - oświadczył biały menedżer i do nagrań nie doszło. "Gówno prawda. To był typowy przykład eksploatowania czarnych" - skomentował po latach to zdarzenie Miles.
Tak czy owak, pod wpływem Hendrixa i muzyki funk Davis zelektryfikował swój zespół i nagrał albumy "In a Silent Way" i "Bitches Brew", które zmieniły bieg muzycznej historii. Pierwszy uchodzi za prekursora muzyki New Age, drugi zapoczątkował fuzję jazzu i rocka, która stała się wyznacznikiem brzmienia muzyki lat 70. O dziwo trzon jego elektrycznego zespołu stanowili biali muzycy - pianista Chick Corea oraz trzej Europejczycy: basista Dave Holland, organista Joe Zawinul i gitarzysta John McLaughlin.
Tyłem do publiczności
Elektryczny album "Bitches Brew" stał się przebojem, osiągając 400-tysięczną sprzedaż, co było wówczas rekordem w kategorii muzyki jazzowej. Miles znów był supergwiazdą, zdobył poklask młodej rockowej publiczności. Ukoronowaniem tego okresu twórczości był nagrany w 1975 r. podczas koncertów w Japonii album "Agharta". Po jego wydaniu trębacz zamilkł na sześć lat. Na scenę powrócił w 1981 r. serią koncertów pod tytułem "We Want Miles!". Dwa lata później po raz pierwszy odwiedził Polskę. Mimo że nie zaprezentował nowatorskiej muzyki, wszyscy ci, którzy byli wówczas w Sali Kongresowej, oceniają ten występ jako niezwykły. Bo Miles po prostu roztaczał niepowtarzalną aurę.
Na koncertach odwracał się do publiczności plecami, co wielu uważało za zachowanie nieprzyzwoite. "Nikt nie pyta dyrygenta orkiestry symfonicznej, dlaczego oglądamy jego tyłek" - odpowiadał na takie zarzuty. W latach 80. na scenie przypominał obcą istotę: mocno ucharakteryzowany, w olbrzymich ciemnych okularach, ubrany w błyszczące stroje. W dłoniach dzierżył czerwoną trąbkę, którą częściej wymachiwał, niż na niej grał.
Nieokrzesany pozer kontra klasyczny elegant
W tym samym czasie, gdy Davis odgrywał jazzowy teatr, na światową estradę wkroczył Wynton Marsalis. Wprost zaatakował on Milesa. Zarzucił mu, że jest pozerem, który nie tylko dawno utracił talent, ale coraz częściej gra fałszywe nuty. Wynton był wykształconym, doskonale obeznanym z muzyką klasyczną dwudziestoparoletnim trębaczem. Publicznie pojawiał się wręcz przesadnie elegancko ubrany. Grając wyłącznie czyste, piękne nuty, natychmiast stał się idolem yuppies. Dziś słuchanie Marsalisa mało kogo kręci, natomiast płyty Milesa są wciąż cool. Prawdą jest natomiast, że żaden z jego albumów wydanych po powrocie na scenę nie dorównuje wcześniejszym nagraniom.
Na płycie "You're Under Arrest" Davis przerobił przeboje Michaela Jacksona i Cyndi Lauper, a na wydanej pośmiertnie płycie "Doo Bop" flirtował z hip-hopem. Niezależnie od artystycznej oceny wszystkie te płyty miały wyraźne piętno brzmienia Davisa. Parafrazując Adama Mickiewicza z "Pana Tadeusza", można powiedzieć: "Było jazzmanów wielu, lecz żaden z nich nie śmiał zagrać przy Milesie".
W latach 40. i 50., gdy Murzyni nie mieli w Stanach Zjednoczonych lekkiego życia, Miles nie bawił się w polityczne wiecowanie, nie przechodził religijnych wtajemniczeń, nie brał udziału w walce czarnych mieszkańców o swoje prawa. Miles zawsze się cenił, a jeszcze fascynował się boksem, więc oponentów po prostu bił po pysku. Gwiazdorstwo było częścią jego sztuki: już w latach 50. mieszkał wyłącznie w najdroższych hotelach, nosił najdroższe garnitury i żądał za swoje koncerty wygórowane stawek. W następnej dekadzie jeździł samochodami marki Ferrari i Lamborghini. Bo Milesowi, synowi dentysty z Alton, zależało, by jego bogactwo kłuło białych w oczy.
Styl życia Davisa wcale nie sprawił, że postrzegano go jako kabotyna. Wręcz przeciwnie - dzięki temu stylowi zyskał szacunek w oczach białej inteligenckiej publiczności. Jego pierwszy kwintet, z saksofonistą tenorowym Johnem Coltranem, był kwintesencją nowoczesnego jazzu i odniósł w drugiej połowie lat 50. niebywały sukces. Po raz pierwszy w historii jazzu najlepiej opłacanym muzykiem był nie biały, lecz czarny.
Bożyszcze skazane na niszę
We wrześniu 1959 r. ukazał się album Davisa "Kind of Blue". Jak żadnemu innemu muzykowi w historii jazzu, Milesowi udało się osiągnąć prostotę w sposób wytworny i wymyślny. Jest to jedna z tych nielicznych płyt, które oparły się upływowi czasu, a jej piękno wciąż odkrywają nowe generacje. Wprawdzie wydany czternaście lat później album Herbiego Hancocka "Head-hunters" był pierwszą płytą jazzową, która osiągnęła milionową sprzedaż, ale obecnie to "Kind of Blue" jest najpopularniejszą płytą jazzową na świecie. Tylko w Stanach Zjednoczonych rozeszła się w trzymilionowym nakładzie. Zauroczony tym albumem pianista Chick Corea przerwał studia w konserwatorium i poświęcił się jazzowi. James Brown wykorzystał w przeboju "Cold Sweat" melodię zaczerpniętą z kompozycji "So What", a potem stał się królem muzyki funk. Nie było też trębacza, który by gruntownie nie studiował solówek Milesa z tego albumu. Quincy Jones uznał "Kind of Blue" za najwybitniejsze muzyczne osiągnięcie XX wieku.
W pierwszej połowie lat 60. Miles nagrywał wspaniałe płyty (m.in. "E.S.P.", "Miles Smiles"), lecz po raz pierwszy to nie on wytyczał nowe kierunki. Narodził się wtedy free jazz, zdejmujący z muzyków obowiązek podporządkowywania się jakimkolwiek kanonom. John Coltrane stał się wówczas guru nowego myślenia: do swobodnej improwizacji dodał element duchowy. Dla Milesa, od dawna uzależnionego od narkotyków i seksu, nowa muzyka była czymś niezrozumiałym, a jej koryfeuszy, przede wszystkim Ornetta Colemana, publicznie wyśmiewał. Davis, dotychczas jedyna jazzowa supergwiazda i najbardziej cool postać na planecie, stawał się osobnikiem z przeszłości. Dla wielu wciąż był królem jazzu, lecz sam jazz zaczął być postrzegany jako staromodna muzyka, adresowana do palących fajki snobów. Davis wkroczył w lata 60. jako jeden z najbardziej dochodowych artystów wytwórni Columbia, by w 1967 r. okazać się muzykiem niszowym.
Gitarą i trąbką
W 1968 r. Miles Davis zaczął po raz pierwszy uważnie się wsłuchiwać w puls muzyki rockowej. Namówiła go do tego jego druga żona - 22-letnia modelka Betty Mabry. Pod jej wpływem 41-letni Miles porzucił eleganckie garnitury na rzecz kolorowych hipisowskich ciuchów, oczywiście pochodzących z najdroższych butików. Znowu był cool, a jego image był hip. To Betty przedstawiła Milesowi Jimiego Hendrixa. Gitara w rękach Hendrixa przemówiła do niego w sposób bezpośredni. Zaplanowane były nawet ich wspólne sesje nagraniowe. Niestety, trębacz, który wówczas sprzedawał płyty w 75-tysięcznych nakładach, zażądał od menedżera Jimiego 50 tys. dolarów za samo wejście do studia. Hendrix był wtedy niekwestionowanym gitarowym bogiem, a jego albumy osiągały milionową sprzedaż. "To chciwość" - oświadczył biały menedżer i do nagrań nie doszło. "Gówno prawda. To był typowy przykład eksploatowania czarnych" - skomentował po latach to zdarzenie Miles.
Tak czy owak, pod wpływem Hendrixa i muzyki funk Davis zelektryfikował swój zespół i nagrał albumy "In a Silent Way" i "Bitches Brew", które zmieniły bieg muzycznej historii. Pierwszy uchodzi za prekursora muzyki New Age, drugi zapoczątkował fuzję jazzu i rocka, która stała się wyznacznikiem brzmienia muzyki lat 70. O dziwo trzon jego elektrycznego zespołu stanowili biali muzycy - pianista Chick Corea oraz trzej Europejczycy: basista Dave Holland, organista Joe Zawinul i gitarzysta John McLaughlin.
Tyłem do publiczności
Elektryczny album "Bitches Brew" stał się przebojem, osiągając 400-tysięczną sprzedaż, co było wówczas rekordem w kategorii muzyki jazzowej. Miles znów był supergwiazdą, zdobył poklask młodej rockowej publiczności. Ukoronowaniem tego okresu twórczości był nagrany w 1975 r. podczas koncertów w Japonii album "Agharta". Po jego wydaniu trębacz zamilkł na sześć lat. Na scenę powrócił w 1981 r. serią koncertów pod tytułem "We Want Miles!". Dwa lata później po raz pierwszy odwiedził Polskę. Mimo że nie zaprezentował nowatorskiej muzyki, wszyscy ci, którzy byli wówczas w Sali Kongresowej, oceniają ten występ jako niezwykły. Bo Miles po prostu roztaczał niepowtarzalną aurę.
Na koncertach odwracał się do publiczności plecami, co wielu uważało za zachowanie nieprzyzwoite. "Nikt nie pyta dyrygenta orkiestry symfonicznej, dlaczego oglądamy jego tyłek" - odpowiadał na takie zarzuty. W latach 80. na scenie przypominał obcą istotę: mocno ucharakteryzowany, w olbrzymich ciemnych okularach, ubrany w błyszczące stroje. W dłoniach dzierżył czerwoną trąbkę, którą częściej wymachiwał, niż na niej grał.
Nieokrzesany pozer kontra klasyczny elegant
W tym samym czasie, gdy Davis odgrywał jazzowy teatr, na światową estradę wkroczył Wynton Marsalis. Wprost zaatakował on Milesa. Zarzucił mu, że jest pozerem, który nie tylko dawno utracił talent, ale coraz częściej gra fałszywe nuty. Wynton był wykształconym, doskonale obeznanym z muzyką klasyczną dwudziestoparoletnim trębaczem. Publicznie pojawiał się wręcz przesadnie elegancko ubrany. Grając wyłącznie czyste, piękne nuty, natychmiast stał się idolem yuppies. Dziś słuchanie Marsalisa mało kogo kręci, natomiast płyty Milesa są wciąż cool. Prawdą jest natomiast, że żaden z jego albumów wydanych po powrocie na scenę nie dorównuje wcześniejszym nagraniom.
Na płycie "You're Under Arrest" Davis przerobił przeboje Michaela Jacksona i Cyndi Lauper, a na wydanej pośmiertnie płycie "Doo Bop" flirtował z hip-hopem. Niezależnie od artystycznej oceny wszystkie te płyty miały wyraźne piętno brzmienia Davisa. Parafrazując Adama Mickiewicza z "Pana Tadeusza", można powiedzieć: "Było jazzmanów wielu, lecz żaden z nich nie śmiał zagrać przy Milesie".
Więcej możesz przeczytać w 13/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.