Linie lotnicze dzielą się teraz na tradycyjne i drogie Wyobraźmy sobie, że do miast na całym świecie latamy za grosze, nawet za darmo, linie lotnicze zarabiają natomiast tylko na dodatkowych usługach: serwowaniu posiłków, restauracjach lotniskowych, parkingach, transporcie przesyłek, reklamach. Nonsens? W połowie marca w wywiadzie dla "Wall Street Journal" Irlandczyk Michael O'Leary, szef największych w Europie tanich linii lotniczych Ryanair, tak właśnie opisał rozwój rynku w najbliższych latach.
O'Leary wie, co mówi, bo sam wywołał podniebną wojnę cenową, która może się zakończyć całkowitą zmianą reguł prowadzenia lotniczego biznesu (i zarabiania na nim). Ryanair tylko w 2004 r. rozdał klientom 3 mln biletów za darmo, słowackie SkyEurope zaoferowały w Europie milion biletów gratis. W Polsce brytyjski EasyJet, wchodząc na rynek, podarował pasażerom 13 tys. bezpłatnych biletów, 30 tys. biletów rozdał u nas środkowoeuropejski WizzAir. Pasażerowie zacierają ręce, patrząc, jak konkurencja na niebie doprowadziła do tego, że niektórzy przewoźnicy obniżyli ceny biletów przeciętnie do 160-240 zł. Ofiary tej rywalizacji nikogo nie obchodzą - zbankrutowały m.in. polska Air Polonia, włoskie Volareweb, niemiecki V-bird i irlandzki JetGreen. - Wojny cenowej i konsolidacji na rynku nic nie zatrzyma - mówi "Wprost" Piotr Kociołek, prezes należących do PLL LOT tanich linii Centralwings.
Wprawdzie tanim przewoźnikom od dawna wróżono karierę, ale raczej na marginesie podstawowego biznesu lotniczego. Teraz niszowi przewoźnicy stają się de facto liniami "tradycyjnymi", a ci spośród dużych narodowych przewoźników (jak Lufthansa, British Airways, Air France lub LOT), którzy nie chcą iść śladami taniej konkurencji, sami lądują w rynkowej niszy - segmencie "drogich linii".
Wracają skórzane fotele
Wojna w powietrzu nie toczy się już między narodowymi i tanimi liniami lotniczymi, lecz między tymi ostatnimi. Przeciętna cena biletów easyJet wynosi dziś około 62 euro, czyli jest mniej więcej o jedną trzecią niższa niż biletów linii low cost Air Berlin (i aż czterokrotnie niższa niż w "tradycyjnych" Air France). Ryanair sprzedaje jeszcze tańsze bilety, których średnia cena wynosi 40 euro, czyli dwukrotnie mniej niż przeciętna cena biletów innych linii - Aer Lingus, też zaliczanych do tanich. Z polskich miast do Londynu można dziś polecieć nawet za 45 zł w jedną stronę (cenę niestety podbijają horrendalne opłaty lotniskowe, które naliczają właściciele portów lotniczych).
W Polsce narodził się nawet zalążek pierwszego sojuszu tanich przewoźników (na razie Centralwings i niemieckich Germanwings), którzy chcą się bronić przed ekspansją Ryanair i EasyJet. Rynek tanich przewozów coraz częściej upodabnia się tego "tradycyjnego" (gdzie działają takie sojusze, jak Star Alliance lub Oneworld). Także dlatego, że walcząc o pasażerów, tani przewoźnicy nie tylko obniżają ceny, ale zapowiadają też poprawę jakości usług.
- Nie jesteśmy tanią linią jak Ryanair, tylko linią o niskich kosztach - low cost - deklaruje Birgit Nakielski, rzecznik niemieckiego przewoźnika Air Berlin. - Dzisiejsze tanie linie oprócz niskich cen biletów nie mają nic wspólnego z tymi sprzed lat, latającymi bez obsługi bagażowej, posiłków, niezbyt punktualnie i z lotnisk odległych o 50-100 km od ostatecznego celu podróży - dodaje Joachim Schöttes z centrali Germanwings, tanich linii utworzonych przez Lufthansę. Norwegian Air, które wystartują w Polsce w połowie kwietnia 2005 r., będą latały z głównych lotnisk w Warszawie i Krakowie. Air Berlin, austriackie linie Niki (należą do słynnego kierowcy Formuły 1 Niki Laudy) lub Sky Europe serwują darmowe napoje i posiłki na pokładzie, rozdają pasażerom gazety. - Centralwings mają nowoczesne samoloty z miłą i profesjonalną obsługą, wyposażone w wygodne skórzane fotele - zachwala Kociołek.
Giganci tanich przewozów też nadal walczą o klientów. Ryanair chwali się, że w ubiegłym roku odwołał zaledwie 0,9 proc. wszystkich lotów, a ponad 90 proc. jego samolotów dotarło na czas do celu albo z opóźnieniem nie większym niż 15 minut. - Nie interesuje nas współpraca z lotniskami, które nie są w stanie przeprowadzić odprawy pasażerów najwyżej w 25 minut - mówi "Wprost" Caroline Baldwin, dyrektor w Ryanair.
Skrzydlata Polska
Jednymi z największych beneficjentów cenowej wojny mogą się okazać Polacy. "Po co jechać do Gdańska?" - rzucił O'Leary, gdy latem 2004 r. dziennikarze zapytali go, czy Ryanair uruchomi połączenia z Polską. Ale już w lutym 2005 r. zachwalał we Wrocławiu ofertę swoich linii, które w marcu rozpoczęły loty z tego miasta do Londynu. Trudno było nadal bagatelizować Polskę, skoro w ubiegłym roku polski rynek tanich przewozów był pod względem tempa wzrostu najszybciej rozwijającym się po chińskim (liczba pasażerów wzrosła do 1,2 mln, czyli o 60 proc.). O polskich pasażerów zabiegają coraz to nowi przewoźnicy: w 2004 r. pojawiły się u nas drugie co do wielkości tanie linie EasyJet, a także kilka mniejszych, jak Air Lithuania.
Dzięki obniżkom cen biletów coraz więcej Polaków przedkłada podróż samolotem nad jazdę pociągiem i autokarem. W 2005 r. liczba pasażerów tanich linii na trasach z i do Polski może się nawet podwoić!
Rywalizacja o zapewnienie pasażerom większego komfortu nie powstrzyma wojny cenowej, bo przecież to z powodu niskich cen 80 mln pasażerów na całym świecie wybiera dziś ofertę tanich linii. Ma być jak dawniej w "tradycyjnych" liniach, tyle że za darmo albo co najmniej z możliwością wyboru cenowego standardu. Duzi przewoźnicy mogą tylko ciąć koszty albo spaść na ziemię, skoro tanie linie odbierają im nawet najcenniejszych klientów (na przykład 40 proc. pasażerów Germanwings stanowią obecnie biznesmeni).
Więcej możesz przeczytać w 13/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.