W PRL fartuch był strojem narodowym Nieuważnemu obserwatorowi życia osobników człekokształtnych, które mimo wiosennych roztopów uparcie zamieszkują bogate w głębokie kałuże i płytkie myśli tereny w dorzeczu Wisły, wydawać by się mogło, że czasy, w których ważnym tematem prasowym były zagadnienia tej miary co brak rękawic roboczych czy przejściowe kłopoty z dostawą ciepłych kalesonów dla pierwszej zmiany, dawno minęły.
W latach siermiężnej komuny, kiedy brakowało wszystkiego, a zamiast mechanizmów gospodarczych działały jedynie mechanizmy podsłuchowe, każda najprostsza sprawa związana z produkcją czegokolwiek przedstawiana była w mediach niczym zryw narodowy. Toczyły się nieustanne batalie buraczane i kampanie wykopkowe. Prasa informowała o wykonaniu planów przez fabryki i spółdzielnie produkcyjne. Ludziom wmawiano, że mają być dumni z uszycia przez lud pracujący iluś tysięcy par gaci czy butów i z tego, że klej do drewna oraz guma do majtek trafią wreszcie na zakurzone półki sklepowe.
Z dzisiejszego punktu widzenia wydaje się to śmieszne, ale być może chodziło o to, że za komuny sukcesem był sam fakt wyprodukowania czegokolwiek i nierozkradzenia tego na pniu. Na marginesie radosnych informacji z frontu produkcyjnego pojawiały się czasem wzmianki o przejściowych kłopotach ze sznurkiem do snopowiązałki czy problemach z odzieżą roboczą. Wydarzeniami większymi niż premiery w Teatrze Wielkim były dostawy nowych gumofilców czy modnych wśród braci budowlanej beretów z antenką. O ile sam fakt wyprodukowania pralek czy rajstop w kapitalizmie nikogo już nie zachwyca, o tyle emocjonujący temat odzieży roboczej powrócił.
A wszystko to za sprawą salonu fryzjerskiego Paradise w Słupsku. Jest to salon przeznaczony dla panów, w którym obsługują klientów ładne panie fryzjerki odziane jedynie w zmysłową bieliznę. Gdy tylko o salonie zrobiło się głośno, szum podnieśli przeróżni inspektorzy pracy, agenci Sanepidu, działacze związkowi i inne gady znane z dostatniego życia kosztem ludzi przedsiębiorczych. Nic to, że panie dobrze czują się w stringach i strój taki nie przeszkadza im w strzyżeniu gości. Podniosły się głosy protestu, że bielizna to nie jest odzież robocza, a fryzjerki obowiązują fartuchy. W dawnych czasach fartuch był strojem niemalże narodowym. W fartuchu pokazywał się dozorca, panie sprzątaczki, sprzedawcy w sklepach. W fartuchach pracowali magazynierzy, mechanicy samochodowi i palacze kotłowi.
Świat nie jest jednak taki prosty, jak to się wydaje inspektorom pracy. Czasy się zmieniły, a fartuchy zgniły. Wmuszanie jednolitych, obowiązkowych strojów dla każdej branży to absurd. Odzież robocza może mieć przecież różne oblicza. Czy muzycy rockowi też powinni uzyskiwać zgodę od inspektorów pracy na swoje ekscentryczne stroje sceniczne? Przecież wszystkie te kurtki nabijane ćwiekami, obroże pełne szpikulców czy kolczaste kostiumy muzyków z kapel metalowych śmiało można uznać za odzież jak najbardziej roboczą. Amerykańska grupa metalowa Slipknot, która niebawem pojawi się na koncercie w Warszawie, używa szczególnie niebezpiecznych i szokujących kostiumów scenicznych pełnych gwoździ. Czy ich odzież robocza również zostanie poddana kontroli inspektorów pracy? Jeśli tak, to rozumiem, że żyjemy w krainie absurdu, czyli na Marsie, a jak nie, to wara od fryzjerek ze Słupska! Stringi i biustonosz nie przeszkadzają wszak w podcinaniu baków czy wyrównywaniu grzywki.
Jest pokerowe wyjście z tej studni debilizmu. Jeśli salon Paradise miałby kłopoty z nachalnymi inspektorami, to zawsze może zmienić nieco formę usług i zarejestrować się jako prywatny teatr. Przygotowanie odpowiedniego spektaklu nie byłoby trudnym zadaniem, a wielu wybitnych reżyserów teatralnych, takich jak Krystian Lupa czy Grzegorz Jarzyna, z pewnością przybyłoby z odsieczą. Z grubsza przedstawienie grane codziennie w salonie mogłoby wyglądać tak: jedna z fryzjerek tańczy w rytm muzyki, druga strzyże, a cały spektakl to luźny show na motywach słynnych "Postrzyżyn" mistrza lekkiej formy Bohumila Hrabala, który gdyby żył, pierwszy udałby się do salonu, choć był łysawy.
Rozumiem, że w biurokratycznym chaosie, który ciągle ma się u nas dobrze, inspektorzy pracy szukają sobie pracy i możliwości dorobienia. Tylko czekać, kiedy ta armia darmozjadów ruszy kontrolować odzież roboczą kelnerek w nocnych knajpach lub striptizerek w klubach go-go. Stara to prawda, że najmniejszy nawet przedsiębiorca musi w Polsce opłacać się przeróżnym urzędniczym pijawkom. A pijawki od lat wyznają złotą maksymę życiową polskich piłkarzy, która brzmi: nawet będąc patałachem, możesz nabić sobie kabzę!
Z dzisiejszego punktu widzenia wydaje się to śmieszne, ale być może chodziło o to, że za komuny sukcesem był sam fakt wyprodukowania czegokolwiek i nierozkradzenia tego na pniu. Na marginesie radosnych informacji z frontu produkcyjnego pojawiały się czasem wzmianki o przejściowych kłopotach ze sznurkiem do snopowiązałki czy problemach z odzieżą roboczą. Wydarzeniami większymi niż premiery w Teatrze Wielkim były dostawy nowych gumofilców czy modnych wśród braci budowlanej beretów z antenką. O ile sam fakt wyprodukowania pralek czy rajstop w kapitalizmie nikogo już nie zachwyca, o tyle emocjonujący temat odzieży roboczej powrócił.
A wszystko to za sprawą salonu fryzjerskiego Paradise w Słupsku. Jest to salon przeznaczony dla panów, w którym obsługują klientów ładne panie fryzjerki odziane jedynie w zmysłową bieliznę. Gdy tylko o salonie zrobiło się głośno, szum podnieśli przeróżni inspektorzy pracy, agenci Sanepidu, działacze związkowi i inne gady znane z dostatniego życia kosztem ludzi przedsiębiorczych. Nic to, że panie dobrze czują się w stringach i strój taki nie przeszkadza im w strzyżeniu gości. Podniosły się głosy protestu, że bielizna to nie jest odzież robocza, a fryzjerki obowiązują fartuchy. W dawnych czasach fartuch był strojem niemalże narodowym. W fartuchu pokazywał się dozorca, panie sprzątaczki, sprzedawcy w sklepach. W fartuchach pracowali magazynierzy, mechanicy samochodowi i palacze kotłowi.
Świat nie jest jednak taki prosty, jak to się wydaje inspektorom pracy. Czasy się zmieniły, a fartuchy zgniły. Wmuszanie jednolitych, obowiązkowych strojów dla każdej branży to absurd. Odzież robocza może mieć przecież różne oblicza. Czy muzycy rockowi też powinni uzyskiwać zgodę od inspektorów pracy na swoje ekscentryczne stroje sceniczne? Przecież wszystkie te kurtki nabijane ćwiekami, obroże pełne szpikulców czy kolczaste kostiumy muzyków z kapel metalowych śmiało można uznać za odzież jak najbardziej roboczą. Amerykańska grupa metalowa Slipknot, która niebawem pojawi się na koncercie w Warszawie, używa szczególnie niebezpiecznych i szokujących kostiumów scenicznych pełnych gwoździ. Czy ich odzież robocza również zostanie poddana kontroli inspektorów pracy? Jeśli tak, to rozumiem, że żyjemy w krainie absurdu, czyli na Marsie, a jak nie, to wara od fryzjerek ze Słupska! Stringi i biustonosz nie przeszkadzają wszak w podcinaniu baków czy wyrównywaniu grzywki.
Jest pokerowe wyjście z tej studni debilizmu. Jeśli salon Paradise miałby kłopoty z nachalnymi inspektorami, to zawsze może zmienić nieco formę usług i zarejestrować się jako prywatny teatr. Przygotowanie odpowiedniego spektaklu nie byłoby trudnym zadaniem, a wielu wybitnych reżyserów teatralnych, takich jak Krystian Lupa czy Grzegorz Jarzyna, z pewnością przybyłoby z odsieczą. Z grubsza przedstawienie grane codziennie w salonie mogłoby wyglądać tak: jedna z fryzjerek tańczy w rytm muzyki, druga strzyże, a cały spektakl to luźny show na motywach słynnych "Postrzyżyn" mistrza lekkiej formy Bohumila Hrabala, który gdyby żył, pierwszy udałby się do salonu, choć był łysawy.
Rozumiem, że w biurokratycznym chaosie, który ciągle ma się u nas dobrze, inspektorzy pracy szukają sobie pracy i możliwości dorobienia. Tylko czekać, kiedy ta armia darmozjadów ruszy kontrolować odzież roboczą kelnerek w nocnych knajpach lub striptizerek w klubach go-go. Stara to prawda, że najmniejszy nawet przedsiębiorca musi w Polsce opłacać się przeróżnym urzędniczym pijawkom. A pijawki od lat wyznają złotą maksymę życiową polskich piłkarzy, która brzmi: nawet będąc patałachem, możesz nabić sobie kabzę!
Więcej możesz przeczytać w 13/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.