Po zwycięstwie Lecha Kaczyńskiego Platforma Obywatelska nie powinna wchodzić do rządu
Lech Kaczyński wygrał, ale przegrał. Przegrał, bo rząd PO-PiS może nie powstać. Chyba że platforma chce popełnić spektakularne samobójstwo. Politycy PiS i sam Lech Kaczyński naobiecywali wyborcom złotych gór i teraz - na co zwrócili uwagę m.in. Hanna Gronkiewicz-Waltz i Bronisław Komorowski - będą się chcieli podzielić z platformą odpowiedzialnością. Jeśli platforma wejdzie do koalicji, straci wiarygodność. Jan Rokita łudzi się, że - jak mówił po ogłoszeniu sondażowych wyników wyborów - "platforma zadba o większy realizm gospodarczy gabinetu Marcinkiewicza". Nie zadba, bo nie da się wymieszać jej programu z programem PiS. A kłótnie w przyszłym rządzie byłyby powtórką z AWS do sześcianu. I byłyby to kłótnie o wszystko. Platforma na koalicji może tylko stracić. Za cztery lata PO może już nie istnieć. Realizacja programu PiS to przecież wypięcie się na elektorat PO z wielkich miast, na młodych, dynamicznych i dobrze wykształconych, na otwartą na świat zachodnią Polskę. Oni zdrady platformie nie wybaczą. Poza tym platforma poza rządem jest alternatywą dla PiS. Jeśli wejdzie do rządu, alternatywą będzie Samoobrona oraz LPR. A przy okazji odbuduje się SLD, i to niekoniecznie w wersji jego obecnych liderów.
Jarosław Kaczyński po ogłoszeniu sondażowych wyników nieprzypadkowo dziękował Radiu Maryja i ojcu Tadeuszowi Rydzykowi, "Solidarności", Ryszardowi Bugajowi oraz... Adamowi Gierkowi. Zabrakło Andrzeja Leppera, ale tylko w wersji transmitowanej przez telewizje. Bo to Andrzej Lepper był w wielkim stopniu odpowiedzialny za zwycięstwo Lecha Kaczyńskiego. Na jego wezwanie duża część mieszkańców wsi i małych miasteczek przeniosła głosy z Leppera na Kaczyńskiego (około 80 proc.). To wystarczyło. I tak zamiast pierwszego prezydenta IV Rzeczypospolitej mamy po prostu IV prezydenta pospolitej.
Przedwczesny triumfalizm
Przedwczesny był triumfalizm Michała Kamińskiego, jednego z najważniejszych polityków PiS. Tuż przed 20.00 w niedzielę powiedział on: "Gdyby nie trwająca cisza wyborcza, tobym państwu powiedział, żebyście poszli do bufetu i zjedli ostatnie kanapki w III RP. Za pół godziny na tej sali wystąpi prezydent IV RP". Owszem, Lech Kaczyński wygrał, ale IV RP może po prostu nie być, co oznacza, że jednak przegrał. Ani Lech Kaczyński, ani samo Prawo i Sprawiedliwość nie stworzą IV RP, jeśli ma się ona czymkolwiek - poza powołaniem wielkiej Komisji Prawdy i Sprawiedliwości - różnić na korzyść od III RP. Nie stworzą też państwa opiekuńczego, tak jak nie spełnią wyborczych obietnic, bo nie da się ich spełnić, nie wysadzając w powietrze budżetu państwa.
Donald Tusk popełnił błąd, gdy po ogłoszeniu wyników mówił: "Dziś mogę sobie powiedzieć: nie dałem rady". Prawdziwy lider powinien powiedzieć: "Dziś nie dałem rady, ale platforma da radę za cztery lata, a ja za pięć lat. Wtedy zwyciężymy". To realne, bo wbrew pozorom antyliberalna retoryka i filozofia Lecha Kaczyńskiego oraz PiS to pułapka. Kaczyński straszył państwem liberalnym, które ma być zbudowane na ekonomicznym apartheidzie: luksusowe oazy dla bogatych i fawele dla reszty społeczeństwa. Podczas kampanii i Lech Kaczyński, i PiS słowo "liberalny" tłumaczyli tak, jakby znaczyło ono wręcz "libertyński". Epitet "liberalny eksperyment" rzucany w twarz Tuskowi i Platformie Obywatelskiej ewidentnie nawiązywał do marksistowskiego "eksperymentu socjalistycznego", z tym że miał to być eksperyment w sztafażu dzikiego kapitalizmu. Tymczasem nie ma liberalnych eksperymentów, bo to socjalizm jest eksperymentem. Liberalna gospodarka jest stanem normalnym.
Istnieje jakaś szansa, że projekt IV RP nie okaże się kompletną katastrofą. Przecież rządy muszą się kierować, i w III RP dotychczasowe się kierowały, logiką konieczności, takich jak poziom dochodów państwa, poziom deficytu, inflacji czy wysokość podatków. Wbrew pozorom w kraju na dorobku podatków nie da się windować, bo hamuje to wzrost, czyli zmniejsza dochody budżetu, a poziomu deficytu strzeże konstytucja. Ryzyko popsucia państwa zgodnie ze scenariuszem powszechnej szczęśliwości z kampanii jest jednak całkiem realne i poważne.
Państwo opiekuńcze kontra liberalne
Niezależnie od tego, jak się potoczą losy koalicji PO-PiS oraz jakim prezydentem będzie Lech Kaczyński, obie kampanie pokazały, że polska demokracja dojrzała. - Mało istotny jest już w Polsce spór o dziedzictwo komunizmu. Mało ważny jest również spór o Kościół katolicki i tożsamość narodową. Pozostaje kwestia podziału na rzeczników aktywnej polityki redystrybucyjnej i tych, którzy nie tak chętnie występują za zwiększaniem podatków. Opowiadają się natomiast za większą konkurencyjnością gospodarki i wzmocnieniem pozycji przedsiębiorców.
Włodzimierz Cimoszewicz, wycofując się z walki o prezydenturę, zrobił polskiej demokracji wielką przysługę. Pierwszy raz w kampanii, czyli wielkiej publicznej debacie o Polsce, wznieśliśmy się ponad postkomunistyczny paradygmat. Gdy zabrakło Cimoszewicza, okazało się, że obowiązujące przez ostatnie 15 lat podziały trafiły na śmietnik historii. Pozostał typowy dla przeważającej części współczesnej Europy podział na zwolenników państwa opiekuńczego i samoograniczającego się państwa liberalnego. Ostatnia kampania wyborcza w Hiszpanii, niedawna kampania w Niemczech oraz toczące się już kampanie we Francji czy Włoszech ogniskują się wokół tego samego problemu. Lewica socjaldemokratyczna i chrześcijańscy socjaliści (typowym przykładem takiego socjalisty był Helmut Kohl, a dziś jest Edmund Stoiber, przyszły minister gospodarki Niemiec, przewodniczący CSU) chcą jak najwięcej z państwa opiekuńczego zostawić. Prorynkowi socjaldemokraci (jak Tony Blair) czy konserwatywni liberałowie (jak premier Holandii Jan Peter Balkenende) chcą zaś jak najwięcej z państwa opiekuńczego zlikwidować. Polskie kampanie wyborcze (zarówno prezydencka, jak i parlamentarna) dotyczyły więc samej istoty problemów współczesnej Europy.
Pieniądze, pieniądze, pieniądze
Starcie Donalda Tuska z Lechem Kaczyńskim pod wieloma względami przypominało ostatnią kampanię prezydencką w USA. W Polsce po raz pierwszy od 1989 r. przede wszystkim debatowano o pieniądzach. Wyborcy na poważnie usłyszeli o systemie podatkowym, sposobach finansowania służby zdrowia czy edukacji bądź o ubezpieczeniach. Dzięki umieszczanym na stronach internetowych sztabów partyjnych kalkulatorom wyborczym (program komputerowy umożliwiający łatwe obliczanie wysokości podatku dochodowego) Polacy zaczęli liczyć, ile pieniędzy stracą lub zyskają w wypadku zwycięstwa poszczególnych ugrupowań i kandydatów na prezydenta.
Jeszcze w ubiegły piątek, podczas ostatniej w kampanii debacie telewizyjnej, Lech Kaczyński kłócił się z Donaldem Tuskiem, czy ubezpieczenia emerytalne powinny być obowiązkowe. Nawet, przyznajmy, nieco nieuczciwa, ale marketingowo świetna reklamówka wyborcza PiS przedstawiająca znikające z lodówki jedzenie i padające na twarz pluszowe zwierzątka przyniosła pozytywny efekt w postaci uświadomienia milionom wyborców, że ich głos będzie miał wpływ nie tylko na to, czy w Sejmie będzie kaplica, ale także na ich realne dochody.
Ideologia do kosza
Dokonując tegorocznych wyborów, Polacy - podobnie jak obywatele w państwach Europy Zachodniej - odpowiadali na zasadnicze pytanie: na ile państwo powinno ingerować w życie obywateli. Pierwszy raz sprawy ideologiczne stanowiły margines - być może dlatego, że w ostatnim czasie zapanował wokół nich konsensus. Od początku było to nie po myśli postkomunistów, którzy pod koniec poprzedniej kadencji uruchomili swój stały arsenał w postaci pomysłów liberalizacji ustawy antyaborcyjnej, dopuszczenia eutanazji, legalizacji związków homoseksualnych czy dobrania się do finansów Kościoła. Hasła te praktycznie nie zaistniały w niedawnych kampaniach wyborczych, co tylko pokazało, że sprawy ideologiczne większość Polaków ma w nosie. Polacy, w przeciwieństwie do poprzednich kampanii, nie dali się lewicy nastraszyć wizją prawicowych oszołomów, którzy z wypiekami na twarzach i pianą na ustach będą lustrować, dekomunizować i prześladować wszystkich, którzy kiedyś wzięli udział choćby w pierwszomajowej manifestacji. Przeciwnie: nawet dotychczasowi wrogowie lustracji w rodzaju "Gazety Wyborczej" czy środowiska Partii Demokratycznej włączyli się do dyskusji - "jak lustrować". Bo pytanie "czy lustrować" w obliczu ujawnionych nastrojów społecznych nie miało już sensu.
Polacy nie dali się też nastraszyć absurdalną wizją państwa wyznaniowego, który to straszak regularnie powracał w kolejnych kampaniach wyborczych. - Zamiast tradycyjnego sporu o biografie i przeszłość Polacy zaczęli się zastanawiać, jakiego chcą państwa: liberalnego z ograniczoną rolą państwa czy opiekuńczego. I podobnie jest w innych dojrzałych demokracjach europejskich - ocenia Antoni Dudek, politolog.
Europejski standard
Pod względem jakości kampanii wyborczej polska demokracja dorównała amerykańskiej, brytyjskiej czy niemieckiej. W tych krajach podobnie jak w tym roku w Polsce decydującą rolę odgrywają sprawy gospodarcze, a głównie podatki. Ekscesy sztabowców w rodzaju wyczynów Jacka Kurskiego są egzotyką. Inna sprawa, czy podniesienie kwestii służby dziadka Tuska w Wehrmachcie nie wpłynęło na zachowanie wyborców. Zagranie nie fair Kurskiego chyba jednak okazało się bardzo opłacalne.
W Wielkiej Brytanii tuż przed wyborami Partia Pracy ogłosiła "Manifest wyborczy" - ponadstustronicowy dokument, w którym zadeklarowała, że nie będzie podwyższać podatków, ani najniższych, ani najwyższych progów. W programie znalazły się także elementy socjalne, m.in. chęć podniesienia płacy minimalnej czy deklaracja wybudowania do 2010 r. stu nowych szpitali. Ten program w dużej mierze zdecydował o zwycięstwie Blaira. W Szwecji, gdzie sektor świadczeń socjalnych jest najbardziej rozwinięty w krajach europejskich, podczas ostatnich wyborów rozgorzał spór o wysokość podatków. Opozycyjna centroprawica dążyła do ich obniżenia, z kolei rządzący socjaldemokraci premiera Gorana Perssona opowiadali się za utrzymaniem bardzo wysokich progów. Socjaldemokraci zapewniali, że państwo opiekuńcze, mimo że jest bardzo drogie, ma więcej zalet niż wad. "Jestem dziś silny i zdrowy. Moja rodzina ma się dobrze. Ale przecież się zestarzeję. Bezpieczeństwa nie zapewni konto w banku ani pieniądze pod materacem, ani najlepszy nawet system powierniczy na świecie. Bezpiecznym można być wtedy, gdy jest ktoś, kto się tobą zaopiekuje, gdy będziesz stary i słaby" - mówił Persson podczas jednego z ostatnich wieców wyborczych. W tegorocznych wyborach w Niemczech jedna z głównych linii sporu między lewicą a prawicą także dotyczyła roli państwa. SPD chciała utrzymania obszernego katalogu świadczeń socjalnych, a CDU/CSU - pewnego zmniejszenia podatków i ograniczenia biurokracji, chociaż obie partie nie są wcale liberalne.
Strzał w kolano
To początek nowego etapu w polskim życiu publicznym. Partie zdają się nie tylko wyraziste jak nigdy, ale także silniej niż do tej pory związane ze społecznym podziałem Polski. Tegoroczne wybory miały jeszcze jeden walor. Oprócz wyrazistych partii doczekaliśmy się wreszcie wyrazistych polityków. O ile Andrzej Lepper już od dawna uchodził za polskiego Jeana-Marie Le Pena, o tyle teraz Lech Kaczyński ma szanse stać się polskim Helmutem Kohlem. Bo Kohl, może nawet bardziej niż socjaldemokratyczni politycy, był zwolennikiem państwa opiekuńczego i społecznego solidaryzmu. Teraz w Niemczech kimś takim jest Edmund Stoiber z CSU.
Polskim problemem jest to, że Kaczyńskiemu nie uda się być Kohlem, a PiS - CDU. Kiedy niemieccy chadecy mówią o utrzymaniu podstaw państwa opiekuńczego (pod bliskim Lechowi Kaczyńskiemu i PiS hasłem "społecznej gospodarki rynkowej"), to jednak to państwo istnieje, mimo że trzeszczy w szwach. Było budowane przez ponad 40 lat. W zglobalizowanym świecie nikt już nie jest w stanie stworzyć takiego państwa, zwłaszcza wychodząc z poziomu polskiego PKB (nieco ponad 12 tys. USD na mieszkańca). I nie pomogłyby w tym nawet wielkie zasoby ropy czy gazu. Do dobrobytu dochodzą dziś wyłącznie państwa idące drogą liberalną, o czym najlepiej świadczy przykład Nowej Zelandii, Korei Południowej czy Chile. Robiąc z liberalizmu wroga numer jeden, Lech Kaczyński oraz PiS strzelili sobie w kolano.
GŁOSOWALI NA LECHA KACZYŃSKIEGO
Jadwiga Staniszkis, socjolog
Według mnie, jest dużo lepiej przygotowany od Donalda Tuska do bycia prezydentem. I to zarówno merytorycznie, jak i ze względu na osobowość.
Elżbieta Penderecka, mecenas sztuki
Lech Kaczyński jako prezydent Warszawy podwoił inwestycje w kulturę. To, co działo się w Warszawie przez ostatni rok, pokazuje, że dużą wagę przywiązuje do kultury, która przecież jest elementem promocji miasta.
Roman Kluska, przedsiębiorca
Głosowałem na niego z dwóch powodów: tak samo jak ja jest przeciwny podatkowi katastralnemu. I tak samo jak ja nie zgadza się na podatek dochodowy w rolnictwie.
Tomasz Adamek, mistrz świata w boksie
W wyborach parlamentarnych poparłem LPR, więc teraz zagłosowałem oczywiście na Lecha Kaczyńskiego. Ma silną osobowość, jest zdecydowany i gwarantuje przestrzeganie surowego prawa.
Wojciech Kilar, kompozytor
Po pierwsze dlatego, że mam do niego pełne zaufanie. Po drugie, mam do niego pełne zaufanie. Po trzecie, mam do niego pełne zaufanie.
Andrzej Supron, były zapaśnik
Platforma była przeciwko wydzieleniu Ministerstwa Sportu jako oddzielnego resortu, a PiS - za. Zatem jako człowiek sportu poparłem Kaczyńskiego.
Marcin Wolski, satyryk
Uważam, że obaj kandydaci byli godni fotela prezydenckiego, ale to Lech Kaczyński gwarantuje, że powstanie IV Rzeczpospolita, a odnowa państwa nie rozejdzie się po kościach.
WPROWADZIMY PEŁNĄ JAWNOŚĆ
Rozmowa z Lechem Kaczyńskim, prezydentem elektem
"Wprost": Jak będzie zorganizowana Kancelaria Prezydenta Lecha Kaczyńskiego?
Lech Kaczyński: Na pewno będzie mniej ministrów niż obecnie. A do kancelarii trafi wielu moich towarzyszy broni, osób z solidarnościowego podziemia. Będzie to najbardziej "solidarnościowy" urząd, jaki działał do tej pory w Polsce.
- Donald Tusk chciał skromniejszej prezydentury. A pan?
- Pewnych wydatków uniknąć się nie da, ale na pewno ograniczymy liczbę prezydenckich ośrodków wypoczynkowych. Oddamy choćby pałacyk w Wiśle, który jedynie będziemy wynajmować 3-4 razy do roku.
- Prezydent Aleksander Kwaśniewski ukrywał przed opinią publiczną wiele swoich decyzji, dotyczących choćby nadawania orderów czy ułaskawiania skazanych. A pan?
- Wprowadzimy pełną jawność odznaczeń państwowych. Na początku można się spodziewać, że będę miał hojną rękę dla tych, którzy dotychczas na ordery liczyć nie mogli. Jeśli chodzi u ułaskawienia, to wszystkie te, które można ujawnić, zostaną ujawnione.
Rozmawiał Robert Mazurek
MUSZĘ POSPRZĄTAĆ
Rozmowa z Marią Kaczyńską, żoną prezydenta elekta
"Wprost": Boi się pani utraty prywatności?
Maria Kaczyńska: Już ją utraciłam. Moje życie zmieniło się w trakcie kampanii. Ale liczę, że uda mi się jeszcze od czasu do czasu pójść na zakupy.
- Czego się pani najbardziej obawia po wyborze męża na prezydenta?
- Izolacji. Mam nadzieję, że uda mi się jednak zostać sobą, że nie stracę kontaktu z przyjaciółmi.
- Czy wzorem Jolanty Kwaśniewskiej będzie pani prowadzić działalność charytatywną i założy pani fundację?
- Już teraz biorę udział w działalności charytatywnej i to się nie zmieni. Ale fundacji nie założę, to zbyt ryzykowne.
- Co teraz pani zrobi?
- Najpierw muszę posprzątać, bo całe mieszkanie jest zawalone stertami gazet, książek. Przez ostatnich kilka miesięcy nie miałam czasu zrobić porządku.
Rozmawiał Robert Mazurek
Jarosław Kaczyński po ogłoszeniu sondażowych wyników nieprzypadkowo dziękował Radiu Maryja i ojcu Tadeuszowi Rydzykowi, "Solidarności", Ryszardowi Bugajowi oraz... Adamowi Gierkowi. Zabrakło Andrzeja Leppera, ale tylko w wersji transmitowanej przez telewizje. Bo to Andrzej Lepper był w wielkim stopniu odpowiedzialny za zwycięstwo Lecha Kaczyńskiego. Na jego wezwanie duża część mieszkańców wsi i małych miasteczek przeniosła głosy z Leppera na Kaczyńskiego (około 80 proc.). To wystarczyło. I tak zamiast pierwszego prezydenta IV Rzeczypospolitej mamy po prostu IV prezydenta pospolitej.
Przedwczesny triumfalizm
Przedwczesny był triumfalizm Michała Kamińskiego, jednego z najważniejszych polityków PiS. Tuż przed 20.00 w niedzielę powiedział on: "Gdyby nie trwająca cisza wyborcza, tobym państwu powiedział, żebyście poszli do bufetu i zjedli ostatnie kanapki w III RP. Za pół godziny na tej sali wystąpi prezydent IV RP". Owszem, Lech Kaczyński wygrał, ale IV RP może po prostu nie być, co oznacza, że jednak przegrał. Ani Lech Kaczyński, ani samo Prawo i Sprawiedliwość nie stworzą IV RP, jeśli ma się ona czymkolwiek - poza powołaniem wielkiej Komisji Prawdy i Sprawiedliwości - różnić na korzyść od III RP. Nie stworzą też państwa opiekuńczego, tak jak nie spełnią wyborczych obietnic, bo nie da się ich spełnić, nie wysadzając w powietrze budżetu państwa.
Donald Tusk popełnił błąd, gdy po ogłoszeniu wyników mówił: "Dziś mogę sobie powiedzieć: nie dałem rady". Prawdziwy lider powinien powiedzieć: "Dziś nie dałem rady, ale platforma da radę za cztery lata, a ja za pięć lat. Wtedy zwyciężymy". To realne, bo wbrew pozorom antyliberalna retoryka i filozofia Lecha Kaczyńskiego oraz PiS to pułapka. Kaczyński straszył państwem liberalnym, które ma być zbudowane na ekonomicznym apartheidzie: luksusowe oazy dla bogatych i fawele dla reszty społeczeństwa. Podczas kampanii i Lech Kaczyński, i PiS słowo "liberalny" tłumaczyli tak, jakby znaczyło ono wręcz "libertyński". Epitet "liberalny eksperyment" rzucany w twarz Tuskowi i Platformie Obywatelskiej ewidentnie nawiązywał do marksistowskiego "eksperymentu socjalistycznego", z tym że miał to być eksperyment w sztafażu dzikiego kapitalizmu. Tymczasem nie ma liberalnych eksperymentów, bo to socjalizm jest eksperymentem. Liberalna gospodarka jest stanem normalnym.
Istnieje jakaś szansa, że projekt IV RP nie okaże się kompletną katastrofą. Przecież rządy muszą się kierować, i w III RP dotychczasowe się kierowały, logiką konieczności, takich jak poziom dochodów państwa, poziom deficytu, inflacji czy wysokość podatków. Wbrew pozorom w kraju na dorobku podatków nie da się windować, bo hamuje to wzrost, czyli zmniejsza dochody budżetu, a poziomu deficytu strzeże konstytucja. Ryzyko popsucia państwa zgodnie ze scenariuszem powszechnej szczęśliwości z kampanii jest jednak całkiem realne i poważne.
Państwo opiekuńcze kontra liberalne
Niezależnie od tego, jak się potoczą losy koalicji PO-PiS oraz jakim prezydentem będzie Lech Kaczyński, obie kampanie pokazały, że polska demokracja dojrzała. - Mało istotny jest już w Polsce spór o dziedzictwo komunizmu. Mało ważny jest również spór o Kościół katolicki i tożsamość narodową. Pozostaje kwestia podziału na rzeczników aktywnej polityki redystrybucyjnej i tych, którzy nie tak chętnie występują za zwiększaniem podatków. Opowiadają się natomiast za większą konkurencyjnością gospodarki i wzmocnieniem pozycji przedsiębiorców.
Włodzimierz Cimoszewicz, wycofując się z walki o prezydenturę, zrobił polskiej demokracji wielką przysługę. Pierwszy raz w kampanii, czyli wielkiej publicznej debacie o Polsce, wznieśliśmy się ponad postkomunistyczny paradygmat. Gdy zabrakło Cimoszewicza, okazało się, że obowiązujące przez ostatnie 15 lat podziały trafiły na śmietnik historii. Pozostał typowy dla przeważającej części współczesnej Europy podział na zwolenników państwa opiekuńczego i samoograniczającego się państwa liberalnego. Ostatnia kampania wyborcza w Hiszpanii, niedawna kampania w Niemczech oraz toczące się już kampanie we Francji czy Włoszech ogniskują się wokół tego samego problemu. Lewica socjaldemokratyczna i chrześcijańscy socjaliści (typowym przykładem takiego socjalisty był Helmut Kohl, a dziś jest Edmund Stoiber, przyszły minister gospodarki Niemiec, przewodniczący CSU) chcą jak najwięcej z państwa opiekuńczego zostawić. Prorynkowi socjaldemokraci (jak Tony Blair) czy konserwatywni liberałowie (jak premier Holandii Jan Peter Balkenende) chcą zaś jak najwięcej z państwa opiekuńczego zlikwidować. Polskie kampanie wyborcze (zarówno prezydencka, jak i parlamentarna) dotyczyły więc samej istoty problemów współczesnej Europy.
Pieniądze, pieniądze, pieniądze
Starcie Donalda Tuska z Lechem Kaczyńskim pod wieloma względami przypominało ostatnią kampanię prezydencką w USA. W Polsce po raz pierwszy od 1989 r. przede wszystkim debatowano o pieniądzach. Wyborcy na poważnie usłyszeli o systemie podatkowym, sposobach finansowania służby zdrowia czy edukacji bądź o ubezpieczeniach. Dzięki umieszczanym na stronach internetowych sztabów partyjnych kalkulatorom wyborczym (program komputerowy umożliwiający łatwe obliczanie wysokości podatku dochodowego) Polacy zaczęli liczyć, ile pieniędzy stracą lub zyskają w wypadku zwycięstwa poszczególnych ugrupowań i kandydatów na prezydenta.
Jeszcze w ubiegły piątek, podczas ostatniej w kampanii debacie telewizyjnej, Lech Kaczyński kłócił się z Donaldem Tuskiem, czy ubezpieczenia emerytalne powinny być obowiązkowe. Nawet, przyznajmy, nieco nieuczciwa, ale marketingowo świetna reklamówka wyborcza PiS przedstawiająca znikające z lodówki jedzenie i padające na twarz pluszowe zwierzątka przyniosła pozytywny efekt w postaci uświadomienia milionom wyborców, że ich głos będzie miał wpływ nie tylko na to, czy w Sejmie będzie kaplica, ale także na ich realne dochody.
Ideologia do kosza
Dokonując tegorocznych wyborów, Polacy - podobnie jak obywatele w państwach Europy Zachodniej - odpowiadali na zasadnicze pytanie: na ile państwo powinno ingerować w życie obywateli. Pierwszy raz sprawy ideologiczne stanowiły margines - być może dlatego, że w ostatnim czasie zapanował wokół nich konsensus. Od początku było to nie po myśli postkomunistów, którzy pod koniec poprzedniej kadencji uruchomili swój stały arsenał w postaci pomysłów liberalizacji ustawy antyaborcyjnej, dopuszczenia eutanazji, legalizacji związków homoseksualnych czy dobrania się do finansów Kościoła. Hasła te praktycznie nie zaistniały w niedawnych kampaniach wyborczych, co tylko pokazało, że sprawy ideologiczne większość Polaków ma w nosie. Polacy, w przeciwieństwie do poprzednich kampanii, nie dali się lewicy nastraszyć wizją prawicowych oszołomów, którzy z wypiekami na twarzach i pianą na ustach będą lustrować, dekomunizować i prześladować wszystkich, którzy kiedyś wzięli udział choćby w pierwszomajowej manifestacji. Przeciwnie: nawet dotychczasowi wrogowie lustracji w rodzaju "Gazety Wyborczej" czy środowiska Partii Demokratycznej włączyli się do dyskusji - "jak lustrować". Bo pytanie "czy lustrować" w obliczu ujawnionych nastrojów społecznych nie miało już sensu.
Polacy nie dali się też nastraszyć absurdalną wizją państwa wyznaniowego, który to straszak regularnie powracał w kolejnych kampaniach wyborczych. - Zamiast tradycyjnego sporu o biografie i przeszłość Polacy zaczęli się zastanawiać, jakiego chcą państwa: liberalnego z ograniczoną rolą państwa czy opiekuńczego. I podobnie jest w innych dojrzałych demokracjach europejskich - ocenia Antoni Dudek, politolog.
Europejski standard
Pod względem jakości kampanii wyborczej polska demokracja dorównała amerykańskiej, brytyjskiej czy niemieckiej. W tych krajach podobnie jak w tym roku w Polsce decydującą rolę odgrywają sprawy gospodarcze, a głównie podatki. Ekscesy sztabowców w rodzaju wyczynów Jacka Kurskiego są egzotyką. Inna sprawa, czy podniesienie kwestii służby dziadka Tuska w Wehrmachcie nie wpłynęło na zachowanie wyborców. Zagranie nie fair Kurskiego chyba jednak okazało się bardzo opłacalne.
W Wielkiej Brytanii tuż przed wyborami Partia Pracy ogłosiła "Manifest wyborczy" - ponadstustronicowy dokument, w którym zadeklarowała, że nie będzie podwyższać podatków, ani najniższych, ani najwyższych progów. W programie znalazły się także elementy socjalne, m.in. chęć podniesienia płacy minimalnej czy deklaracja wybudowania do 2010 r. stu nowych szpitali. Ten program w dużej mierze zdecydował o zwycięstwie Blaira. W Szwecji, gdzie sektor świadczeń socjalnych jest najbardziej rozwinięty w krajach europejskich, podczas ostatnich wyborów rozgorzał spór o wysokość podatków. Opozycyjna centroprawica dążyła do ich obniżenia, z kolei rządzący socjaldemokraci premiera Gorana Perssona opowiadali się za utrzymaniem bardzo wysokich progów. Socjaldemokraci zapewniali, że państwo opiekuńcze, mimo że jest bardzo drogie, ma więcej zalet niż wad. "Jestem dziś silny i zdrowy. Moja rodzina ma się dobrze. Ale przecież się zestarzeję. Bezpieczeństwa nie zapewni konto w banku ani pieniądze pod materacem, ani najlepszy nawet system powierniczy na świecie. Bezpiecznym można być wtedy, gdy jest ktoś, kto się tobą zaopiekuje, gdy będziesz stary i słaby" - mówił Persson podczas jednego z ostatnich wieców wyborczych. W tegorocznych wyborach w Niemczech jedna z głównych linii sporu między lewicą a prawicą także dotyczyła roli państwa. SPD chciała utrzymania obszernego katalogu świadczeń socjalnych, a CDU/CSU - pewnego zmniejszenia podatków i ograniczenia biurokracji, chociaż obie partie nie są wcale liberalne.
Strzał w kolano
To początek nowego etapu w polskim życiu publicznym. Partie zdają się nie tylko wyraziste jak nigdy, ale także silniej niż do tej pory związane ze społecznym podziałem Polski. Tegoroczne wybory miały jeszcze jeden walor. Oprócz wyrazistych partii doczekaliśmy się wreszcie wyrazistych polityków. O ile Andrzej Lepper już od dawna uchodził za polskiego Jeana-Marie Le Pena, o tyle teraz Lech Kaczyński ma szanse stać się polskim Helmutem Kohlem. Bo Kohl, może nawet bardziej niż socjaldemokratyczni politycy, był zwolennikiem państwa opiekuńczego i społecznego solidaryzmu. Teraz w Niemczech kimś takim jest Edmund Stoiber z CSU.
Polskim problemem jest to, że Kaczyńskiemu nie uda się być Kohlem, a PiS - CDU. Kiedy niemieccy chadecy mówią o utrzymaniu podstaw państwa opiekuńczego (pod bliskim Lechowi Kaczyńskiemu i PiS hasłem "społecznej gospodarki rynkowej"), to jednak to państwo istnieje, mimo że trzeszczy w szwach. Było budowane przez ponad 40 lat. W zglobalizowanym świecie nikt już nie jest w stanie stworzyć takiego państwa, zwłaszcza wychodząc z poziomu polskiego PKB (nieco ponad 12 tys. USD na mieszkańca). I nie pomogłyby w tym nawet wielkie zasoby ropy czy gazu. Do dobrobytu dochodzą dziś wyłącznie państwa idące drogą liberalną, o czym najlepiej świadczy przykład Nowej Zelandii, Korei Południowej czy Chile. Robiąc z liberalizmu wroga numer jeden, Lech Kaczyński oraz PiS strzelili sobie w kolano.
GŁOSOWALI NA LECHA KACZYŃSKIEGO
Jadwiga Staniszkis, socjolog
Według mnie, jest dużo lepiej przygotowany od Donalda Tuska do bycia prezydentem. I to zarówno merytorycznie, jak i ze względu na osobowość.
Elżbieta Penderecka, mecenas sztuki
Lech Kaczyński jako prezydent Warszawy podwoił inwestycje w kulturę. To, co działo się w Warszawie przez ostatni rok, pokazuje, że dużą wagę przywiązuje do kultury, która przecież jest elementem promocji miasta.
Roman Kluska, przedsiębiorca
Głosowałem na niego z dwóch powodów: tak samo jak ja jest przeciwny podatkowi katastralnemu. I tak samo jak ja nie zgadza się na podatek dochodowy w rolnictwie.
Tomasz Adamek, mistrz świata w boksie
W wyborach parlamentarnych poparłem LPR, więc teraz zagłosowałem oczywiście na Lecha Kaczyńskiego. Ma silną osobowość, jest zdecydowany i gwarantuje przestrzeganie surowego prawa.
Wojciech Kilar, kompozytor
Po pierwsze dlatego, że mam do niego pełne zaufanie. Po drugie, mam do niego pełne zaufanie. Po trzecie, mam do niego pełne zaufanie.
Andrzej Supron, były zapaśnik
Platforma była przeciwko wydzieleniu Ministerstwa Sportu jako oddzielnego resortu, a PiS - za. Zatem jako człowiek sportu poparłem Kaczyńskiego.
Marcin Wolski, satyryk
Uważam, że obaj kandydaci byli godni fotela prezydenckiego, ale to Lech Kaczyński gwarantuje, że powstanie IV Rzeczpospolita, a odnowa państwa nie rozejdzie się po kościach.
WPROWADZIMY PEŁNĄ JAWNOŚĆ
Rozmowa z Lechem Kaczyńskim, prezydentem elektem
"Wprost": Jak będzie zorganizowana Kancelaria Prezydenta Lecha Kaczyńskiego?
Lech Kaczyński: Na pewno będzie mniej ministrów niż obecnie. A do kancelarii trafi wielu moich towarzyszy broni, osób z solidarnościowego podziemia. Będzie to najbardziej "solidarnościowy" urząd, jaki działał do tej pory w Polsce.
- Donald Tusk chciał skromniejszej prezydentury. A pan?
- Pewnych wydatków uniknąć się nie da, ale na pewno ograniczymy liczbę prezydenckich ośrodków wypoczynkowych. Oddamy choćby pałacyk w Wiśle, który jedynie będziemy wynajmować 3-4 razy do roku.
- Prezydent Aleksander Kwaśniewski ukrywał przed opinią publiczną wiele swoich decyzji, dotyczących choćby nadawania orderów czy ułaskawiania skazanych. A pan?
- Wprowadzimy pełną jawność odznaczeń państwowych. Na początku można się spodziewać, że będę miał hojną rękę dla tych, którzy dotychczas na ordery liczyć nie mogli. Jeśli chodzi u ułaskawienia, to wszystkie te, które można ujawnić, zostaną ujawnione.
Rozmawiał Robert Mazurek
MUSZĘ POSPRZĄTAĆ
Rozmowa z Marią Kaczyńską, żoną prezydenta elekta
"Wprost": Boi się pani utraty prywatności?
Maria Kaczyńska: Już ją utraciłam. Moje życie zmieniło się w trakcie kampanii. Ale liczę, że uda mi się jeszcze od czasu do czasu pójść na zakupy.
- Czego się pani najbardziej obawia po wyborze męża na prezydenta?
- Izolacji. Mam nadzieję, że uda mi się jednak zostać sobą, że nie stracę kontaktu z przyjaciółmi.
- Czy wzorem Jolanty Kwaśniewskiej będzie pani prowadzić działalność charytatywną i założy pani fundację?
- Już teraz biorę udział w działalności charytatywnej i to się nie zmieni. Ale fundacji nie założę, to zbyt ryzykowne.
- Co teraz pani zrobi?
- Najpierw muszę posprzątać, bo całe mieszkanie jest zawalone stertami gazet, książek. Przez ostatnich kilka miesięcy nie miałam czasu zrobić porządku.
Rozmawiał Robert Mazurek
Więcej możesz przeczytać w 43/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.