KRÓTKO PO WOLSKU Plan lotu |
---|
Krytyka nie zostawiła suchej nitki na filmie "Plan lotu". Mnie, mimo pewnych fabularnych nieprawdopodobieństw, trzymał on w napięciu, a gra Jody Foster była koncertowa. Jednak o czym innym chciałem mówić - od dawna fascynują mnie różnice między Europą a Ameryką, a film ten pokazuje je jak w soczewce. W Europie pewnie by nie powstał, bo tu kochamy się w dewiacjach, marginaliach, problemach mniejszości, a jeśli mówimy o sprawach najważniejszych, to po to, by je zohydzić. W Europie możliwy jest Nobel dla pani Jelinek z jej obrzydliwą feministyczną pornografią (kto czytał lub widział "Pianistkę", wie, o co chodzi) lub dla Harolda Pintera, który wprawdzie umie pisać sztuki, ale nagrodę dostał przede wszystkim za antyamerykanizm czy jakże zapładniającą intelektualnie obronę Milosevicia - "rzeźnika Bałkanów". Przesłanie "Planu lotu" jest proste jak drzewce flag przed amerykańskimi domami - miłość matki to najpotężniejsze uczucie, które poradzi sobie i ze spiskiem porywaczy, i z ludzką nieufnością. Ba, jeśli nawet po drodze zostanie złamane prawo, będziemy z Foster i jej córką na dobre i na złe. Oczywiście, świat proponowany przez takie kino jest często nieprawdziwy, ale ma jedną dobrą cechę - budzi pozytywne emocje. W takim świecie chce się żyć, a nie natychmiast po wyjściu z kina skoczyć z mostu. Gdy relatywistyczna Europa grzęźnie w beznadziei, Ameryka mówi o wartościach. Nawet kiedy trudno żyć według zasad, dobrze jest wiedzieć, że są. Amerykanie, przynajmniej za pośrednictwem kultury masowej, uważają, że "musi się" udać. Jako optymista wolę ten drugi wariant. Marcin Wolski |
WYDARZENIE TYGODNIA
Cybulski dla początkujących
W 1969 r. Daniel Olbrychski był początkującym dwudziestoczteroletnim aktorem. Właśnie skończył zdjęcia do filmu "Wszystko na sprzedaż" i dostał pierwszą w historii nagrodę dla młodych talentów im. Zbyszka Cybulskiego. Dzisiaj jego następcami mają szansę zostać m.in. Agnieszka Grochowska ("Pręgi"), Maja Ostaszewska ("Przemiany") lub Borys Szyc ("Symetria"). "Młodzi aktorzy wyróżniający się wybitną indywidualnością" - tak określiła ich komisja konkursowa. Niegdyś ten prestiżowy laur przyznawany debiutantom przez nie istniejące już pismo "Ekran" był niemal gwarantem przyszłego sukcesu. Do laureatów należeli m.in. Krystyna Janda, Marek Kondrat i Marian Opania. Dziś reaktywowane po dziesięcioletniej przerwie wyróżnienie jest przyznawane przez magazyn "Kino", a z poprzednim łączy je tylko nazwa. Czy tegoroczni młodzi wybitni są rzeczywiście tak wybitni jak ich starsi poprzednicy, a nagroda będzie nobilitować? Podczas uroczystego ogłoszenia zwycięzcy (14 listopada w stołecznym Multikinie - patronat "Wprost") tego się nie dowiemy. O tym, czy wybór komisji będzie trafny, a początkujący aktorzy przerodzą się w gwiazdy, przekonamy się za kilka lat. (IN)
FILM
Trójkąt miłosny w stylu gotyckim * * * * *
"Ludzie oddają życie, by do nas trafić" - mówi uczony szkielet znachora z Krainy Umarłych. Dziwi się, że nowo poślubiona para - Victor (o głosie i jakby też aparycji Johnny`ego Deppa) i Emily (Helena Bonham-Carter) chcą wyjść na powierzchnię, do Krainy Żywych. No, bo faktycznie, pod ziemią jest ciepło, wesoło i barwnie, kapela umrzyków radośnie rżnie wodewilowo-musicalowe kawałki, a na górze... brrr. Zimno, sinoszaro, cynicznie i obłudnie - jak w najczarniejszym koszmarze Dickensa. Drugi w tym roku firmowany przez Tima Burtona film (po "Charliem i fabryce czekolady") jest - w domyśle - kontynuacją wzruszającego "Miasteczka Halloween" z 1993 r. To także film o niemożliwych do spełnienia marzeniach - tym razem o miłości. W końcu to opowieść o trójkącie. Sęk w tym, że jedna z postaci owego trójkąta to nieboszczka - trochę napoczęta rozkładem, ale wciąż atrakcyjna i jakby o wiele bardziej żywotna niż jej żywa rywalka Victoria (Emily Watson).
Jerzy A. Rzewuski
"Gnijąca panna młoda Tima Burtona" ("Tim Burton`s Corpse Bride"), reż. Tim Burton i Mike Johnson, Wielka Brytania 2005 r. (Warner)
MUZYKA
Pod murem Bastylii * * *
Był wielki wspólny koncert reaktywowanego Pink Floyd na Live 8 w Hyde Parku. Była wiara, że Roger Waters i David Gilmour zakopią topór wojenny. Jednak wypowiedzi obu skłóconych od ponad 20 lat muzyków nie pozostawiły cienia wątpliwości, że ze starą nienawiścią jest tak jak z miłością - nie rdzewieje. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. A ma się najprawdziwszą operę Watersa. Jej fragment zatytułowany "Ca Ira" ("Wszystko będzie dobrze") miał prawykonanie przy okazji poszerzenia Unii Europejskiej w ubiegłym roku. "Ca Ira" to opowieść o upadku starego reżimu i budzeniu się Nowej Europy - pełna dramatów i przemocy, ale też nadziei na nowe jutro. Czy "Ca Ira" wejdzie do operowego kanonu po przewidzianej na 17 listopada prapremierze w Rzymie, trudno wyrokować. Natomiast płytowe wykonanie, z gwiazdorskim udziałem m.in Bryna Terfela i Ying Huang oraz trzema chórami (London Voices, The London Oratory Choir i chórem dziecięcym Italia Conti), jest bardzo melodyjne oraz przyjemne w słuchaniu. Łatwo sobie wyobrazić znakomitą część nagranych tu arii, duetów czy scen zbiorowych w aranżacji rockowej. Ale wtedy byłaby to rock-opera, a Watersowi przecież nie o to chodziło.
Jerzy A. Rzewuski
Roger Waters: "Ca Ira", Sony / BMG
Więcej możesz przeczytać w 43/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.