Po raz pierwszy ci, których wybieraliśmy, walczyli o władzę w Polsce, a nie władzę nad Polską
Pierwsze symptomy są prawie niedostrzegalne. Nieco się zmienia barwa głosu, jakby przechodził w dolne, głębsze rejestry, albo wręcz przeciwnie, zdawał się majestatycznie unosić. I to bez względu na wzrost dotkniętego chorobą. Zdania stają się krótsze, zupełnie inaczej akcentowane. Powoli, acz wyraźnie nabierają szczególnego rytmu. Początkowo jeszcze nie zdajemy sobie sprawy z faktu, że to już choroba. Lecz z czasem okazuje się, że mówimy tak, jakbyśmy z każdym słowem bili sobie brawo. Zrazu są to jeszcze pojedyncze oklaski, lecz po kilku tygodniach jesteśmy już jedną wielką feerią słów zachwytu pod własnym adresem. Jednocześnie niepostrzeżenie zmieniają się proporcje naszej twarzy. Czoło staje się dostrzegalnie wyższe, oczy - wyraźnie głębsze - poczynają nagle uciekać w górę, gdzieś tam, gdzie wzrok nie sięga, a usta mimowolnie, z każdą próbą powiedzenia czegoś nowego i oryginalnego, same układają się w słowo "Polska". Tak się objawia choroba władzy. Zdrowa i naturalna.
Władza od losu i historii
Jak historia historią choroba władzy zawsze atakowała najwybitniejsze polityczne jednostki. I zawsze też podejrzewano, że kiedyś musi się ujawnić jej polska, nieznana demokratyczna mutacja. Tylko podejrzewano, bo wystarczy choćby pobieżnie rzucić okiem na polskie dzieje, by pojąć, że nikt nigdy - poza epizodyczną i nieudaną próbą demokracji w początku lat 20. XX wieku - nie musiał tu rywalizować o władzę. W Polsce władzę albo się dziedziczyło - jak królowie dynastyczni, albo kupowało - jak królowie elekcyjni, albo zdobywało - jak zaborcy, albo brało - jak Piłsudski, albo wreszcie dostawało, na przykład z Paryża - jak Sikorski, z Moskwy - jak Bierut, Osóbka-Morawski, Gomułka i inni towarzysze, albo z nieba - jak Mazowiecki. Nikt o władzę nie musiał tu nigdy walczyć w zdrowej, demokratycznej rywalizacji. Nikt nie musiał być lepszy, bardziej kompetentny, wykształcony. Nie musiał mieć lepszego programu wyborczego, ciekawszej wizji Polski, bardziej przemyślanych rozwiązań. Nikt tu niczego nigdy nie musiał, i to bez względu na szczebel władzy - czy to centralny, czy gminny.
Szczególny stan polskiej władzy, czego - jak się zdaje - nikt w naszej historii nie zrozumiał, prowadził do tego, że nikt już od kilkuset lat nie walczył tak naprawdę o władzę w Polsce. Wszyscy natomiast, pożądając władzy, myśleli jedynie o władzy nad Polską. Niestety, także w III Rzeczypospolitej. Jeśli to subtelne rozgraniczenie przyjąć za prawdziwe, może ono dzisiaj tłumaczyć wiele politycznych zjawisk i reakcji, w tym powody, dla których Polacy coraz liczniej odwracają się od własnego państwa i własnej (?) władzy. Może też tłumaczyć nieznaną gdzie indziej, a żywą w Polsce tradycję każdej dotychczasowej władzy, polegającą na uszczęśliwianiu rodaków wbrew nim samym. Wystarczy przypomnieć smutną historię hrabiego Wielopolskiego, który chcąc ocalić Polskę przed powstaniem, sam je wywołał. Lub jeszcze smutniejszą historię generała, który chcąc ocalić Polskę przed rzekomą wojną domową, sam wypowiedział wojnę własnemu narodowi.
Przykłady uszczęśliwiania Polaków wbrew nim samym można mnożyć. Ktoś kiedyś podarował Niemcom polskie odszkodowania wojenne, ktoś kiedyś odkreślił grubą kreską brzydką przeszłość, przy okazji zresztą także własną, ktoś kiedyś ustawił w Pałacu Namiestnikowskim stół bez kantów, by dokonać najgrubszego kantu, jaki znała polska historia. Ktoś w imieniu Polski, czekając na audiencję, dreptał przez godzinę w kremlowskich przedpokojach. Już samo wspomnienie tego faktu wydaje się upokarzające, a cóż dopiero musiał czuć wybitny, wrażliwy polski polityk, który tam dreptał. A wszystko to dla Polski - by ją ratować, uszczęśliwiać i prowadzić. Tak, jakby w tej Polsce nie było Polaków, którzy mają własne aspiracje, własną godność i własne zbiorowe nadzieje.
Masa niczyja
Brutalnie szczerej odpowiedzi na pytanie, dlaczego z władzą w Polsce tak się działo, dzieje i dziać będzie, udzielił po odzyskaniu niepodległości Józef Piłsudski. "Masa społeczeństwa polskiego jest rzeczą niczyją, luźnie chodzącą, nie ujętą w żadne karby organizacyjne, nie posiadającą żadnych właściwie przekonań, jest masą bez kości i fizjonomii. O tę gawiedź politycznie bezmyślną, o przeciągnięcie jej choćby na jeden moment w jedną lub drugą stronę chodzi w pierwszym rzędzie tym wszystkim, którzy robią w Polsce politykę" - stwierdził marszałek. Otóż paradoks polskiej najnowszej historii i demokracji polega na wiecznym podziale, rzec by można, stanowym: na "my" i "oni". My - władza i oni - "gawiedź bezmyślna politycznie". My - naród i oni - władza nad Polską, a nie polska władza.
Nad Polską unosi się upiorny cień historii. W jego ponurych odbiciach przywódcy jawią się albo jako mężowie opatrznościowi, albo jako ojcowie ojczyzny, albo - w najgorszym razie - jako przywódcy ludowych powstań. Z ponurych refleksów upiora zdają się jeszcze dobiegać słowa: "dla Polski wszystko, z Polakami nic" czy "władzy raz zdobytej nigdy nie oddamy". Nie ma miejsca na normalnych, zwyczajnych, najlepiej młodych, uśmiechniętych ludzi, których zawodem jest polityka, a przepustką do władzy wiedza, kompetencja i zdrowa pasja.
Obca polska władza
Polacy nie cenią władzy. To rzecz oczywista i poza dyskusją. Lecz przyczyny tego stanu mniej być może są zapisane w rzekomo anarchistycznej, zawsze niezadowolonej polskiej duszy, a znacznie wyraźniej w kronikach polskiej władzy. Tu bowiem - ku zgorszeniu świata, a cóż dopiero Polaków - zapisane są wstydliwe, by nie powiedzieć haniebne, epizody z dziejów polskiej polityki. Tu odnotowane są polskie obozy koncentracyjne dla przeciwników politycznych, budowane przez Sikorskiego we Francji i Anglii w latach wojny. Tu zapisana jest jego pierwsza rozmowa z Francuzami w Paryżu, w ostatnich dniach września 1939 r., gdy pierwszym wnioskiem nowego polskiego przywódcy była prośba o wydzierżawienie w Paryżu jednego więzienia dla przegranych, starych polityków. Francuzi odmówili, ale niesmak tego planu do dzisiaj błąka się w pamięci.
W pamięci polskiej nadal żyje Bereza Kartuska i twierdza brzeska, gdzie znęcano się nad aresztowanymi przeciwnikami politycznymi. W pamięci polskiej nadal obecny jest los przeciwników władzy ludowej w powojennej Polsce i los, jaki politykom minionej epoki zgotowali w PRL komuniści. W polskiej pamięci walka o władzę, chcąc nie chcąc, kojarzyć się musi z gwałtem, oszustwem, podłością, oszczerstwem i przekupstwem. W polskiej pamięci politycznej nie ma lub prawie nie ma polityków, którzy odchodzą, aby powrócić, co jest normalne w każdej demokracji. Przegrywał wybory i odchodził, i to kilkakrotnie, Churchill, co nie przeszkodziło mu zostać najwybitniejszym w historii przywódcą Wielkiej Brytanii. Odchodził i powracał de Gaulle, odchodzili i powracali inni. Tylko w Polsce polityczna porażka wydaje się klęską, a zwycięstwo wyborcze victorią, i to koniecznie pisaną przez "V". I tylko w Polsce nikt głośno w dniach wyborów nie przypomina starego porzekadła, iż złych polityków wybierają dobrzy ludzie, którzy nie głosują. Po co bowiem to przypominać, skoro w powszechnym przeświadczeniu i tak nie ma u nas dobrych polityków.
Zdrowa choroba władzy
Cała ta skrócona i uproszczona historia polskiej choroby władzy byłaby tylko niegodną łamów "Wprost" gawędą historyczną, gdyby nie kilka ostatnich tygodni, podczas których polski pejzaż polityczny zmienił się nie do poznania. Wbrew intencjom Najwyższego Pomysłodawcy, który planując kalendarz wyborczy łączący wybory parlamentarne z prezydenckimi, wyraźnie zamierzał zrazić Polaków do demokracji, a nasze życie polityczne ostatecznie skłócić i skompromitować, w Polsce i w naszym myśleniu politycznym nastąpił niepojęty przełom. Oto - co historyk winien z dumą odnotować - chyba po raz pierwszy w historii mieliśmy do czynienia z autentyczną kampanią wyborczą.
Polacy nie wybierają już prezydenta w plebiscycie rodzimej wersji "Big Brother", nie licytują się urodą kandydatów czy ich minionymi zasługami, a po raz pierwszy w historii wsłuchują się w programy i polityczne wizje. Po raz pierwszy stawiają pytania i oczekują na nie odpowiedzi. Tu już nawet nie idzie o to, kto wygrał tę walkę o władzę. Chodzi o tę "gawiedź politycznie bezmyślną", która od kilku tygodni jak Polska długa i szeroka z ołówkami w rękach oblicza sens podatku liniowego, spiera się w kwestii polityki zdrowotnej państwa czy zastanawia, gdzie ewentualnie zbuduje owe zapowiadane 3 miliony mieszkań. Chodzi o przeświadczenie, coraz powszechniejsze, że po raz pierwszy ci, których wybieraliśmy, walczyli o władzę w Polsce, a nie władzę nad Polską. I w tym sensie polska zdrowa choroba władzy dotknęła wszystkich Polaków.
Władza od losu i historii
Jak historia historią choroba władzy zawsze atakowała najwybitniejsze polityczne jednostki. I zawsze też podejrzewano, że kiedyś musi się ujawnić jej polska, nieznana demokratyczna mutacja. Tylko podejrzewano, bo wystarczy choćby pobieżnie rzucić okiem na polskie dzieje, by pojąć, że nikt nigdy - poza epizodyczną i nieudaną próbą demokracji w początku lat 20. XX wieku - nie musiał tu rywalizować o władzę. W Polsce władzę albo się dziedziczyło - jak królowie dynastyczni, albo kupowało - jak królowie elekcyjni, albo zdobywało - jak zaborcy, albo brało - jak Piłsudski, albo wreszcie dostawało, na przykład z Paryża - jak Sikorski, z Moskwy - jak Bierut, Osóbka-Morawski, Gomułka i inni towarzysze, albo z nieba - jak Mazowiecki. Nikt o władzę nie musiał tu nigdy walczyć w zdrowej, demokratycznej rywalizacji. Nikt nie musiał być lepszy, bardziej kompetentny, wykształcony. Nie musiał mieć lepszego programu wyborczego, ciekawszej wizji Polski, bardziej przemyślanych rozwiązań. Nikt tu niczego nigdy nie musiał, i to bez względu na szczebel władzy - czy to centralny, czy gminny.
Szczególny stan polskiej władzy, czego - jak się zdaje - nikt w naszej historii nie zrozumiał, prowadził do tego, że nikt już od kilkuset lat nie walczył tak naprawdę o władzę w Polsce. Wszyscy natomiast, pożądając władzy, myśleli jedynie o władzy nad Polską. Niestety, także w III Rzeczypospolitej. Jeśli to subtelne rozgraniczenie przyjąć za prawdziwe, może ono dzisiaj tłumaczyć wiele politycznych zjawisk i reakcji, w tym powody, dla których Polacy coraz liczniej odwracają się od własnego państwa i własnej (?) władzy. Może też tłumaczyć nieznaną gdzie indziej, a żywą w Polsce tradycję każdej dotychczasowej władzy, polegającą na uszczęśliwianiu rodaków wbrew nim samym. Wystarczy przypomnieć smutną historię hrabiego Wielopolskiego, który chcąc ocalić Polskę przed powstaniem, sam je wywołał. Lub jeszcze smutniejszą historię generała, który chcąc ocalić Polskę przed rzekomą wojną domową, sam wypowiedział wojnę własnemu narodowi.
Przykłady uszczęśliwiania Polaków wbrew nim samym można mnożyć. Ktoś kiedyś podarował Niemcom polskie odszkodowania wojenne, ktoś kiedyś odkreślił grubą kreską brzydką przeszłość, przy okazji zresztą także własną, ktoś kiedyś ustawił w Pałacu Namiestnikowskim stół bez kantów, by dokonać najgrubszego kantu, jaki znała polska historia. Ktoś w imieniu Polski, czekając na audiencję, dreptał przez godzinę w kremlowskich przedpokojach. Już samo wspomnienie tego faktu wydaje się upokarzające, a cóż dopiero musiał czuć wybitny, wrażliwy polski polityk, który tam dreptał. A wszystko to dla Polski - by ją ratować, uszczęśliwiać i prowadzić. Tak, jakby w tej Polsce nie było Polaków, którzy mają własne aspiracje, własną godność i własne zbiorowe nadzieje.
Masa niczyja
Brutalnie szczerej odpowiedzi na pytanie, dlaczego z władzą w Polsce tak się działo, dzieje i dziać będzie, udzielił po odzyskaniu niepodległości Józef Piłsudski. "Masa społeczeństwa polskiego jest rzeczą niczyją, luźnie chodzącą, nie ujętą w żadne karby organizacyjne, nie posiadającą żadnych właściwie przekonań, jest masą bez kości i fizjonomii. O tę gawiedź politycznie bezmyślną, o przeciągnięcie jej choćby na jeden moment w jedną lub drugą stronę chodzi w pierwszym rzędzie tym wszystkim, którzy robią w Polsce politykę" - stwierdził marszałek. Otóż paradoks polskiej najnowszej historii i demokracji polega na wiecznym podziale, rzec by można, stanowym: na "my" i "oni". My - władza i oni - "gawiedź bezmyślna politycznie". My - naród i oni - władza nad Polską, a nie polska władza.
Nad Polską unosi się upiorny cień historii. W jego ponurych odbiciach przywódcy jawią się albo jako mężowie opatrznościowi, albo jako ojcowie ojczyzny, albo - w najgorszym razie - jako przywódcy ludowych powstań. Z ponurych refleksów upiora zdają się jeszcze dobiegać słowa: "dla Polski wszystko, z Polakami nic" czy "władzy raz zdobytej nigdy nie oddamy". Nie ma miejsca na normalnych, zwyczajnych, najlepiej młodych, uśmiechniętych ludzi, których zawodem jest polityka, a przepustką do władzy wiedza, kompetencja i zdrowa pasja.
Obca polska władza
Polacy nie cenią władzy. To rzecz oczywista i poza dyskusją. Lecz przyczyny tego stanu mniej być może są zapisane w rzekomo anarchistycznej, zawsze niezadowolonej polskiej duszy, a znacznie wyraźniej w kronikach polskiej władzy. Tu bowiem - ku zgorszeniu świata, a cóż dopiero Polaków - zapisane są wstydliwe, by nie powiedzieć haniebne, epizody z dziejów polskiej polityki. Tu odnotowane są polskie obozy koncentracyjne dla przeciwników politycznych, budowane przez Sikorskiego we Francji i Anglii w latach wojny. Tu zapisana jest jego pierwsza rozmowa z Francuzami w Paryżu, w ostatnich dniach września 1939 r., gdy pierwszym wnioskiem nowego polskiego przywódcy była prośba o wydzierżawienie w Paryżu jednego więzienia dla przegranych, starych polityków. Francuzi odmówili, ale niesmak tego planu do dzisiaj błąka się w pamięci.
W pamięci polskiej nadal żyje Bereza Kartuska i twierdza brzeska, gdzie znęcano się nad aresztowanymi przeciwnikami politycznymi. W pamięci polskiej nadal obecny jest los przeciwników władzy ludowej w powojennej Polsce i los, jaki politykom minionej epoki zgotowali w PRL komuniści. W polskiej pamięci walka o władzę, chcąc nie chcąc, kojarzyć się musi z gwałtem, oszustwem, podłością, oszczerstwem i przekupstwem. W polskiej pamięci politycznej nie ma lub prawie nie ma polityków, którzy odchodzą, aby powrócić, co jest normalne w każdej demokracji. Przegrywał wybory i odchodził, i to kilkakrotnie, Churchill, co nie przeszkodziło mu zostać najwybitniejszym w historii przywódcą Wielkiej Brytanii. Odchodził i powracał de Gaulle, odchodzili i powracali inni. Tylko w Polsce polityczna porażka wydaje się klęską, a zwycięstwo wyborcze victorią, i to koniecznie pisaną przez "V". I tylko w Polsce nikt głośno w dniach wyborów nie przypomina starego porzekadła, iż złych polityków wybierają dobrzy ludzie, którzy nie głosują. Po co bowiem to przypominać, skoro w powszechnym przeświadczeniu i tak nie ma u nas dobrych polityków.
Zdrowa choroba władzy
Cała ta skrócona i uproszczona historia polskiej choroby władzy byłaby tylko niegodną łamów "Wprost" gawędą historyczną, gdyby nie kilka ostatnich tygodni, podczas których polski pejzaż polityczny zmienił się nie do poznania. Wbrew intencjom Najwyższego Pomysłodawcy, który planując kalendarz wyborczy łączący wybory parlamentarne z prezydenckimi, wyraźnie zamierzał zrazić Polaków do demokracji, a nasze życie polityczne ostatecznie skłócić i skompromitować, w Polsce i w naszym myśleniu politycznym nastąpił niepojęty przełom. Oto - co historyk winien z dumą odnotować - chyba po raz pierwszy w historii mieliśmy do czynienia z autentyczną kampanią wyborczą.
Polacy nie wybierają już prezydenta w plebiscycie rodzimej wersji "Big Brother", nie licytują się urodą kandydatów czy ich minionymi zasługami, a po raz pierwszy w historii wsłuchują się w programy i polityczne wizje. Po raz pierwszy stawiają pytania i oczekują na nie odpowiedzi. Tu już nawet nie idzie o to, kto wygrał tę walkę o władzę. Chodzi o tę "gawiedź politycznie bezmyślną", która od kilku tygodni jak Polska długa i szeroka z ołówkami w rękach oblicza sens podatku liniowego, spiera się w kwestii polityki zdrowotnej państwa czy zastanawia, gdzie ewentualnie zbuduje owe zapowiadane 3 miliony mieszkań. Chodzi o przeświadczenie, coraz powszechniejsze, że po raz pierwszy ci, których wybieraliśmy, walczyli o władzę w Polsce, a nie władzę nad Polską. I w tym sensie polska zdrowa choroba władzy dotknęła wszystkich Polaków.
Więcej możesz przeczytać w 43/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.