Obniżenie podatków dla rodzin jest najlepszym lekarstwem na starzenie się Starego Kontynentu
Naśladowanie szwedzkiego modelu polityki rodzinnej, której fundamentem są radykalny feminizm i sekularyzacja, staje się receptą krajów europejskich na starzenie się społeczeństw. Obsesja europejskich naukowców i polityków na punkcie tego modelu jako rzekomej odpowiedzi na problemy demograficzne prowadzi jednak w ślepy zaułek. Szwecja w XXI wieku uosabia i pielęgnuje te społeczne, gospodarcze i kulturowe wartości, które powodują nie wzrost, lecz spadek liczby urodzin. Model szwedzki, polegający na zasiłkach, niemal obowiązkowym zatrudnieniu matek, ubezpieczeniu rodzicielskim, opiece przedszkolnej i równowadze płci we wszystkich dziedzinach życia, po prostu się nie sprawdził.
Więcej trumien niż kołysek
W ostatnim dziesięcioleciu, kiedy w Szwecji panował jeszcze tradycyjny model ojca żywiciela i matki gospodyni domowej (1960-1969), wskaźnik urodzeń przekraczał znacznie poziom zastępowalności pokoleń - wynosił 2,10. Gdy w Szwecji wprowadzono nowy model oparty na rozmontowywaniu instytucji małżeństwa, promowaniu urodzin pozamałżeńskich, pracujących matek, ubezpieczeń rodzicielskich i opieki przedszkolnej, wskaźnik urodzeń spadł do 1,61 (w 1983 r.). Zaczął on znowu rosnąć pod koniec lat 80., aż w 1991 r. osiągnął poziom 2,11. Nie trwało to jednak długo. Do 1993 r. wskaźnik znowu zaczął spadać, by w 2003 r. osiągnąć 1,54 - blisko unijnej średniej. W 2000 r. Szwecja dołączyła do krajów, w których liczba zgonów przewyższa liczbę urodzeń - więcej jest trumien niż kołysek.
Okazuje się, że "sukces" demograficzny Szwecji na początku lat 90. był statystycznym szczęśliwym trafem. Zmiana w polityce wprowadzająca ubezpieczenie rodzicielskie, nazwane premią szybkości, miała jednorazowy efekt. Doprowadziła tylko do zmniejszenia odstępu między pierwszym a drugim dzieckiem w rodzinie, ale nie spowodowała wzrostu liczby dzieci.
Zamiana płci
Szwedzka reforma miała charakter przymusowy. Jak szczerze przyznają historycy feminizmu, w tym czasie nie było presji ze strony młodych szwedzkich gospodyń i matek na wprowadzenie zmian. Według wszelkich danych, były one szczęśliwe. Presja nadeszła z innego kierunku: planiści rządowi w ministerstwie pracy przewidywali niedobór pracowników w przyszłości. Zamiast otworzyć rynek pracy dla imigrantów, zdecydowali się zaciągnąć szwedzkie matki do pracy. W tym samym czasie radykalne skrzydło rządzącej partii socjaldemokratycznej przejęło władzę, inaugurując, jak to nazwała historyczka feminizmu Yvonne Hirdman, szwedzkie "czerwone lata" (1967--1976). W połowie tego okresu nastąpiła masowa "zamiana płci", która radykalnie zmieniła istotę małżeństwa i rodziny w Szwecji. W 1968 r. socjaldemokraci wraz z dwoma związkami zawodowymi opublikowali raport, w którym twierdzili: "Istnieją silne przesłanki, aby normą była rodzina z dwojgiem rodziców pracujących". W następnym roku Ava Myrdal przewodniczyła dyskusji panelowej "O równości", z której wynika konkluzja: "W społeczeństwie przyszłości punktem wyjścia musi być norma, że każdy dorosły jest odpowiedzialny za własne utrzymanie. Zasiłki dla zamężnych osób powinny zostać zniesione".
Raport opublikowany po debacie "O równości" wzywał do zaprzestania polityki podatkowej faworyzującej małżeństwo. W 1969 r. w ministerstwie sprawiedliwości uznano szwedzkie prawo małżeńskie za "anachroniczne", ponieważ bazowało na chrześcijańskim poglądzie, że "dwoje staje się jednością". Zamiast tego prawo miało się skupiać na nowej zasadzie "osobistego spełnienia". W 1971 r. szwedzki parlament zniósł przywileje podatkowe dla małżonków i przez to stworzył najbardziej zindywidualizowany system podatkowy na świecie. Według analityka Svena Steinmo, ta zmiana rozbiła tradycyjny model gospodarstwa domowego w Szwecji. Reforma prawa rodzinnego w 1973 r. wprowadziła pojęcie rozwodu bez orzekania winy, zakładając, że "naturalną rzeczą jest, iż jeśli jedno z małżonków nie jest zadowolone ze związku, może zażądać rozwodu". Wszystkie zasiłki powiązane ze stanem małżeńskim zostały zniesione. Do czasu gdy partia socjaldemokratyczna utraciła władzę (w 1976 r.), zdążyła już zakończyć rewolucję w życiu rodzinnym. W jej efekcie szwedzkie społeczeństwo zostało przekształcone w społeczeństwo postrodzinne.
Pułapka świeckiego idealizmu
Szwecja jest liderem w promowaniu indywidualizmu w społeczeństwie - w połączeniu z zasadami sekularyzacji i feminizacji. Tymczasem demograf Ron Lesthaeghe podkreśla, że sekularyzacja, zdefiniowana jako "spadek przynależności do zorganizowanej religii", nadal funkcjonuje jako najważniejszy czynnik w procesie spadku liczby urodzeń, w dodatku jako czynnik o najdłuższym i najsilniejszym działaniu. Lesthaeghe uważa, że spadek liczby urodzeń pod koniec XX wieku jest kontynuacją "długookresowych zmian w systemie zachodniego idealizmu" i odchodzeniem od chrześcijańskich wartości (np. odpowiedzialności, poświęcenia i altruizmu) ku wojowniczemu "świeckiemu idealizmowi", skupionemu na potrzebach jednostki.
Wymuszona równość płci nigdy nie będzie dobrym rozwiązaniem problemu spadku urodzeń, niezależnie od tego, jak ciężko niektórzy analitycy będą pracować nad fałszowaniem liczb. "Nie ma dowodów na to, że uczestnictwo na równych zasadach kobiet i mężczyzn w zatrudnieniu, rodzicielstwie i obowiązkach domowych wpływa na zwiększenie liczby urodzeń. Równość płci wskazuje na dokładnie odwrotny kierunek - poziom urodzeń poniżej progu zastępowalności pokoleń" - twierdzi Joseph Chamie, dyrektor w Departamencie Spraw Gospodarczych i Społecznych ONZ.
Błędną szwedzką drogą w różnym tempie podąża większość europejskich państw. W oficjalnych dokumentach Komisji Europejskiej przywiązuje się coraz większą wagę do równości płci i harmonizacji europejskiej polityki rodzinnej wedle modelu szwedzkiego. W 2000 r. zespół demografów opublikował raport w magazynie "Science", stwierdzając, że europejska populacja osiągnęła punkt zwrotny. Do tego czasu, mimo że poziom urodzeń był wyjątkowo niski, struktura wiekowa na kontynencie nadal dobrze rokowała na przyszłość i można było liczyć na stabilizację, gdyby kobiety rodziły średnio ponad dwoje dzieci. W 2000 r. dało się już jednak zaobserwować nowe zjawisko, wywołane przez długi okres niskiej liczby urodzeń. Europejska populacja osiągnęła negatywną tendencję, co oznacza, że wskaźnik urodzeń rzędu 2,10 nie wystarczy już do zapewnienia stabilizacji - to zapewnia wskaźnik rzędu 4,00.
Dyktatura konkubinatu
W północnej Europie małżeństwo jest stosunkowo rzadkim zjawiskiem i zostało zastąpione przez konkubinat. W południowej części kontynentu młodzi ludzie unikają natomiast wszelkiego rodzaju związków i nie chcą mieć dzieci. To jest esencja kryzysu rodzinnego i demograficznego zjednoczonej Europy XXI wieku. Przesocjalizowane systemy socjalne w Europie nie będą w stanie zwiększyć liczby urodzeń do poziomu zastępowalności pokoleń i co za tym idzie nie powstrzymają spadku liczby ludności.
Zamiast bezpłodnie naśladować Szwecję, inne kraje europejskie powinny w Stanach Zjednoczonych szukać lekarstwa na katastrofę. To jedyne nowoczesne społeczeństwo, które dobrze sobie radzi z wyludnienieniem. Jak sugeruje John C. Caldwell, jeden z najbardziej poważanych demografów, zamiast badać to, co się dzieje w Europie, powinniśmy się zastanowić, co powoduje wysoką liczbę urodzeń w USA. Od lat 80. wskaźnik urodzeń zaczął tam wyraźnie rosnąć, osiągając poziom 2,14 w 2000 r. - najwyższy wśród krajów rozwiniętych i o 22 proc. wyższy od wartości z 1976 r.
Jak to się robi w Ameryce?
Ameryka jest bardzo zróżnicowana etnicznie, zwłaszcza że mieszka tam duża grupa latynoskich imigrantów z wysokim poziomem urodzeń. Poza tym amerykańskie kobiety europejskiego pochodzenia zanotowały największy wzrost płodności pomiędzy 1976 r. a 2000 r. - o 28 proc., do poziomu 2,14. Jak zgrabnie podsumował "The Economist": "Siły demograficzne rozdzielają Amerykę i Europę (...) w Ameryce wskaźnik urodzeń rośnie, w Europie spada. Imigracja w Ameryce jest dużo wyższa niż w Europie. (...) niedługo amerykańskie społeczeństwo będzie się stawać coraz młodsze, a europejskie coraz starsze". "Economist" przewiduje, że populacja USA osiągnie do 2050 r. 500 mln, co stanowi 80-procentowy wzrost od 2000 r.
Imigracja to jednak nie jest jedyny powód, dla którego Amerykanie pozostają młodym społeczeństwem. Są co najmniej trzy inne. Po pierwsze, w ciągu ostatnich trzech dziesięcioleci nastąpiła stopniowa "deindustrializacja" edukacji - najważniejszego aspektu amerykańskiego życia rodzinnego. Od lat 40. XIX wieku stany przejęły obowiązek kształcenia dzieci od rodziców, wprowadzając "przemysł edukacyjny". Państwowa szkoła służyła za platformę przekazywania "państwowej moralności" i nowoczesnej politycznej "mitologii" w celu wyparcia tych samych wartości przekazywanych przez rodzinę. Według demografa Normana Rydera, rozprzestrzenianie się państwowego szkolnictwa było silnie powiązane z gwałtownym zmniejszeniem się amerykańskich rodzin.
Od połowy lat 70. XX wieku w USA zaczęła rosnąć liczba rodziców uczących swoje dzieci w domach. Na początku spotykali się z wrogimi reakcjami ze strony władz - setki ludzi aresztowano za próbę odnowienia starych rodzinnych zwyczajów. Tendencja jednak się pogłębiała i na początku lat 90. przyznano prawa do nauczania rodzicom we wszystkich 50 stanach. Do 2004 r. ponad 2 mln amerykańskich dzieci uczyło się w domu. Praktycznie wszystkie dzieci uczące się w domu pochodziły z małżeńskich związków. Aż 77 proc. matek w takich domach nie pracowało zarobkowo - w porównaniu z 30 proc. ogółu niepracujących matek w USA. Co najważniejsze, liczba dzieci w takich rodzinach była znacząco wyższa: 62 proc. rodzin miało troje lub więcej dzieci - w porównaniu z 20 proc. takich rodzin ogółem. Trochę ponad jedna trzecia (33,5 proc.) rodzin miała czworo lub więcej dzieci (6 proc. w całych Stanach Zjednoczonych). Wniosek jest oczywisty: odrzucenie nowoczesnej edukacji państwowej i utrwalanie tradycyjnego podejścia sprawiło, że amerykańskie rodziny rosły w siłę.
Prawie 20 lat temu Amerykanie odkryli ponownie alternatywę dla zasiłków na dzieci i płatnego urlopu macierzyńskiego. Alternatywę, która ma pozytywny wpływ na wzrost liczby urodzeń. W 1986 r. Kongres prawie podwoił ulgę podatkową na dzieci (do 2 tys. USD na dziecko), indeksowaną o wskaźnik inflacji. Podczas gdy europejskie zasiłki na dzieci nie miały znaczącego pozytywnego wpływu na wzrost liczby urodzeń, amerykańskie ulgi podatkowe miały taki wpływ. Ekonomista Leslie Whittington obliczył, że jednoprocentowy wzrost realnej wartości ulgi powoduje prawie jednoprocentowy wzrost prawdopodobieństwa narodzin dziecka w rodzinie. Zezwalanie rodzicom na zatrzymywanie części tego, co zarabiają, gdy wychowują dzieci, ma pozytywny wpływ na rodziców. Tego wpływu nie mają pieniądze pochodzące od rządu. Znaczący skok w liczbie urodzeń w Ameryce nastąpił, gdy w 1986 r. zwiększono ulgi. Ostatni wzrost liczby urodzeń wśród małżeństw, który rozpoczął się w 1996 r., idealnie zgrywa się z wprowadzeniem nowego rodzaju odliczenia podatkowego w tym właśnie roku.
Amerykanie są jednym z niewielu nowoczesnych społeczeństw, które powszechnie praktykują religię, a aktywność religijna i wiara zawsze przekładały się na liczniejsze rodziny. Skrajnością są niektóre wspólnoty religijne na marginesie amerykańskiego społeczeństwa, w których średnia liczba dzieci w rodzinie przekracza sześcioro, na przykład Amisze lub Żydzi chasydzcy.
Płeć bez dogmatów
Amerykanie są w znacznie mniejszym stopniu niż zeświecczeni i zeszwedczeni Europejczycy zakładnikami dogmatu czystej równości płci. Jak przypomina Steven Roads z Uniwersytetu Virginia (w książce "Taking Sex Differences Seriously"), kobiety i mężczyźni są z zasady różni. Negowanie tych różnic może tylko zaowocować niehumanitarnym, czasem gwałtownym traktowaniem istniejących i planowanych dzieci.
Po kilku dziesięcioleciach pracy ideologów feminizmu nad przeprogramowaniem ludzkiej natury Ameryka pozostaje elastyczna i otwarta na naturalną moc komplementarności płci. Mimo powszechnych federalnych przywilejów i bodźców do umieszczania małych dzieci w przedszkolach, jedna trzecia młodych amerykańskich matek znajduje sposób, by pozostać w domu ze swoimi dziećmi w wieku przedszkolnym. Fundamentalne zasady biologii i ludzkiej natury nadal mogą i powinny obowiązywać w nowoczesnym społeczeństwie dla dobra ludzkości.
Więcej trumien niż kołysek
W ostatnim dziesięcioleciu, kiedy w Szwecji panował jeszcze tradycyjny model ojca żywiciela i matki gospodyni domowej (1960-1969), wskaźnik urodzeń przekraczał znacznie poziom zastępowalności pokoleń - wynosił 2,10. Gdy w Szwecji wprowadzono nowy model oparty na rozmontowywaniu instytucji małżeństwa, promowaniu urodzin pozamałżeńskich, pracujących matek, ubezpieczeń rodzicielskich i opieki przedszkolnej, wskaźnik urodzeń spadł do 1,61 (w 1983 r.). Zaczął on znowu rosnąć pod koniec lat 80., aż w 1991 r. osiągnął poziom 2,11. Nie trwało to jednak długo. Do 1993 r. wskaźnik znowu zaczął spadać, by w 2003 r. osiągnąć 1,54 - blisko unijnej średniej. W 2000 r. Szwecja dołączyła do krajów, w których liczba zgonów przewyższa liczbę urodzeń - więcej jest trumien niż kołysek.
Okazuje się, że "sukces" demograficzny Szwecji na początku lat 90. był statystycznym szczęśliwym trafem. Zmiana w polityce wprowadzająca ubezpieczenie rodzicielskie, nazwane premią szybkości, miała jednorazowy efekt. Doprowadziła tylko do zmniejszenia odstępu między pierwszym a drugim dzieckiem w rodzinie, ale nie spowodowała wzrostu liczby dzieci.
Zamiana płci
Szwedzka reforma miała charakter przymusowy. Jak szczerze przyznają historycy feminizmu, w tym czasie nie było presji ze strony młodych szwedzkich gospodyń i matek na wprowadzenie zmian. Według wszelkich danych, były one szczęśliwe. Presja nadeszła z innego kierunku: planiści rządowi w ministerstwie pracy przewidywali niedobór pracowników w przyszłości. Zamiast otworzyć rynek pracy dla imigrantów, zdecydowali się zaciągnąć szwedzkie matki do pracy. W tym samym czasie radykalne skrzydło rządzącej partii socjaldemokratycznej przejęło władzę, inaugurując, jak to nazwała historyczka feminizmu Yvonne Hirdman, szwedzkie "czerwone lata" (1967--1976). W połowie tego okresu nastąpiła masowa "zamiana płci", która radykalnie zmieniła istotę małżeństwa i rodziny w Szwecji. W 1968 r. socjaldemokraci wraz z dwoma związkami zawodowymi opublikowali raport, w którym twierdzili: "Istnieją silne przesłanki, aby normą była rodzina z dwojgiem rodziców pracujących". W następnym roku Ava Myrdal przewodniczyła dyskusji panelowej "O równości", z której wynika konkluzja: "W społeczeństwie przyszłości punktem wyjścia musi być norma, że każdy dorosły jest odpowiedzialny za własne utrzymanie. Zasiłki dla zamężnych osób powinny zostać zniesione".
Raport opublikowany po debacie "O równości" wzywał do zaprzestania polityki podatkowej faworyzującej małżeństwo. W 1969 r. w ministerstwie sprawiedliwości uznano szwedzkie prawo małżeńskie za "anachroniczne", ponieważ bazowało na chrześcijańskim poglądzie, że "dwoje staje się jednością". Zamiast tego prawo miało się skupiać na nowej zasadzie "osobistego spełnienia". W 1971 r. szwedzki parlament zniósł przywileje podatkowe dla małżonków i przez to stworzył najbardziej zindywidualizowany system podatkowy na świecie. Według analityka Svena Steinmo, ta zmiana rozbiła tradycyjny model gospodarstwa domowego w Szwecji. Reforma prawa rodzinnego w 1973 r. wprowadziła pojęcie rozwodu bez orzekania winy, zakładając, że "naturalną rzeczą jest, iż jeśli jedno z małżonków nie jest zadowolone ze związku, może zażądać rozwodu". Wszystkie zasiłki powiązane ze stanem małżeńskim zostały zniesione. Do czasu gdy partia socjaldemokratyczna utraciła władzę (w 1976 r.), zdążyła już zakończyć rewolucję w życiu rodzinnym. W jej efekcie szwedzkie społeczeństwo zostało przekształcone w społeczeństwo postrodzinne.
Pułapka świeckiego idealizmu
Szwecja jest liderem w promowaniu indywidualizmu w społeczeństwie - w połączeniu z zasadami sekularyzacji i feminizacji. Tymczasem demograf Ron Lesthaeghe podkreśla, że sekularyzacja, zdefiniowana jako "spadek przynależności do zorganizowanej religii", nadal funkcjonuje jako najważniejszy czynnik w procesie spadku liczby urodzeń, w dodatku jako czynnik o najdłuższym i najsilniejszym działaniu. Lesthaeghe uważa, że spadek liczby urodzeń pod koniec XX wieku jest kontynuacją "długookresowych zmian w systemie zachodniego idealizmu" i odchodzeniem od chrześcijańskich wartości (np. odpowiedzialności, poświęcenia i altruizmu) ku wojowniczemu "świeckiemu idealizmowi", skupionemu na potrzebach jednostki.
Wymuszona równość płci nigdy nie będzie dobrym rozwiązaniem problemu spadku urodzeń, niezależnie od tego, jak ciężko niektórzy analitycy będą pracować nad fałszowaniem liczb. "Nie ma dowodów na to, że uczestnictwo na równych zasadach kobiet i mężczyzn w zatrudnieniu, rodzicielstwie i obowiązkach domowych wpływa na zwiększenie liczby urodzeń. Równość płci wskazuje na dokładnie odwrotny kierunek - poziom urodzeń poniżej progu zastępowalności pokoleń" - twierdzi Joseph Chamie, dyrektor w Departamencie Spraw Gospodarczych i Społecznych ONZ.
Błędną szwedzką drogą w różnym tempie podąża większość europejskich państw. W oficjalnych dokumentach Komisji Europejskiej przywiązuje się coraz większą wagę do równości płci i harmonizacji europejskiej polityki rodzinnej wedle modelu szwedzkiego. W 2000 r. zespół demografów opublikował raport w magazynie "Science", stwierdzając, że europejska populacja osiągnęła punkt zwrotny. Do tego czasu, mimo że poziom urodzeń był wyjątkowo niski, struktura wiekowa na kontynencie nadal dobrze rokowała na przyszłość i można było liczyć na stabilizację, gdyby kobiety rodziły średnio ponad dwoje dzieci. W 2000 r. dało się już jednak zaobserwować nowe zjawisko, wywołane przez długi okres niskiej liczby urodzeń. Europejska populacja osiągnęła negatywną tendencję, co oznacza, że wskaźnik urodzeń rzędu 2,10 nie wystarczy już do zapewnienia stabilizacji - to zapewnia wskaźnik rzędu 4,00.
Dyktatura konkubinatu
W północnej Europie małżeństwo jest stosunkowo rzadkim zjawiskiem i zostało zastąpione przez konkubinat. W południowej części kontynentu młodzi ludzie unikają natomiast wszelkiego rodzaju związków i nie chcą mieć dzieci. To jest esencja kryzysu rodzinnego i demograficznego zjednoczonej Europy XXI wieku. Przesocjalizowane systemy socjalne w Europie nie będą w stanie zwiększyć liczby urodzeń do poziomu zastępowalności pokoleń i co za tym idzie nie powstrzymają spadku liczby ludności.
Zamiast bezpłodnie naśladować Szwecję, inne kraje europejskie powinny w Stanach Zjednoczonych szukać lekarstwa na katastrofę. To jedyne nowoczesne społeczeństwo, które dobrze sobie radzi z wyludnienieniem. Jak sugeruje John C. Caldwell, jeden z najbardziej poważanych demografów, zamiast badać to, co się dzieje w Europie, powinniśmy się zastanowić, co powoduje wysoką liczbę urodzeń w USA. Od lat 80. wskaźnik urodzeń zaczął tam wyraźnie rosnąć, osiągając poziom 2,14 w 2000 r. - najwyższy wśród krajów rozwiniętych i o 22 proc. wyższy od wartości z 1976 r.
Jak to się robi w Ameryce?
Ameryka jest bardzo zróżnicowana etnicznie, zwłaszcza że mieszka tam duża grupa latynoskich imigrantów z wysokim poziomem urodzeń. Poza tym amerykańskie kobiety europejskiego pochodzenia zanotowały największy wzrost płodności pomiędzy 1976 r. a 2000 r. - o 28 proc., do poziomu 2,14. Jak zgrabnie podsumował "The Economist": "Siły demograficzne rozdzielają Amerykę i Europę (...) w Ameryce wskaźnik urodzeń rośnie, w Europie spada. Imigracja w Ameryce jest dużo wyższa niż w Europie. (...) niedługo amerykańskie społeczeństwo będzie się stawać coraz młodsze, a europejskie coraz starsze". "Economist" przewiduje, że populacja USA osiągnie do 2050 r. 500 mln, co stanowi 80-procentowy wzrost od 2000 r.
Imigracja to jednak nie jest jedyny powód, dla którego Amerykanie pozostają młodym społeczeństwem. Są co najmniej trzy inne. Po pierwsze, w ciągu ostatnich trzech dziesięcioleci nastąpiła stopniowa "deindustrializacja" edukacji - najważniejszego aspektu amerykańskiego życia rodzinnego. Od lat 40. XIX wieku stany przejęły obowiązek kształcenia dzieci od rodziców, wprowadzając "przemysł edukacyjny". Państwowa szkoła służyła za platformę przekazywania "państwowej moralności" i nowoczesnej politycznej "mitologii" w celu wyparcia tych samych wartości przekazywanych przez rodzinę. Według demografa Normana Rydera, rozprzestrzenianie się państwowego szkolnictwa było silnie powiązane z gwałtownym zmniejszeniem się amerykańskich rodzin.
Od połowy lat 70. XX wieku w USA zaczęła rosnąć liczba rodziców uczących swoje dzieci w domach. Na początku spotykali się z wrogimi reakcjami ze strony władz - setki ludzi aresztowano za próbę odnowienia starych rodzinnych zwyczajów. Tendencja jednak się pogłębiała i na początku lat 90. przyznano prawa do nauczania rodzicom we wszystkich 50 stanach. Do 2004 r. ponad 2 mln amerykańskich dzieci uczyło się w domu. Praktycznie wszystkie dzieci uczące się w domu pochodziły z małżeńskich związków. Aż 77 proc. matek w takich domach nie pracowało zarobkowo - w porównaniu z 30 proc. ogółu niepracujących matek w USA. Co najważniejsze, liczba dzieci w takich rodzinach była znacząco wyższa: 62 proc. rodzin miało troje lub więcej dzieci - w porównaniu z 20 proc. takich rodzin ogółem. Trochę ponad jedna trzecia (33,5 proc.) rodzin miała czworo lub więcej dzieci (6 proc. w całych Stanach Zjednoczonych). Wniosek jest oczywisty: odrzucenie nowoczesnej edukacji państwowej i utrwalanie tradycyjnego podejścia sprawiło, że amerykańskie rodziny rosły w siłę.
Prawie 20 lat temu Amerykanie odkryli ponownie alternatywę dla zasiłków na dzieci i płatnego urlopu macierzyńskiego. Alternatywę, która ma pozytywny wpływ na wzrost liczby urodzeń. W 1986 r. Kongres prawie podwoił ulgę podatkową na dzieci (do 2 tys. USD na dziecko), indeksowaną o wskaźnik inflacji. Podczas gdy europejskie zasiłki na dzieci nie miały znaczącego pozytywnego wpływu na wzrost liczby urodzeń, amerykańskie ulgi podatkowe miały taki wpływ. Ekonomista Leslie Whittington obliczył, że jednoprocentowy wzrost realnej wartości ulgi powoduje prawie jednoprocentowy wzrost prawdopodobieństwa narodzin dziecka w rodzinie. Zezwalanie rodzicom na zatrzymywanie części tego, co zarabiają, gdy wychowują dzieci, ma pozytywny wpływ na rodziców. Tego wpływu nie mają pieniądze pochodzące od rządu. Znaczący skok w liczbie urodzeń w Ameryce nastąpił, gdy w 1986 r. zwiększono ulgi. Ostatni wzrost liczby urodzeń wśród małżeństw, który rozpoczął się w 1996 r., idealnie zgrywa się z wprowadzeniem nowego rodzaju odliczenia podatkowego w tym właśnie roku.
Amerykanie są jednym z niewielu nowoczesnych społeczeństw, które powszechnie praktykują religię, a aktywność religijna i wiara zawsze przekładały się na liczniejsze rodziny. Skrajnością są niektóre wspólnoty religijne na marginesie amerykańskiego społeczeństwa, w których średnia liczba dzieci w rodzinie przekracza sześcioro, na przykład Amisze lub Żydzi chasydzcy.
Płeć bez dogmatów
Amerykanie są w znacznie mniejszym stopniu niż zeświecczeni i zeszwedczeni Europejczycy zakładnikami dogmatu czystej równości płci. Jak przypomina Steven Roads z Uniwersytetu Virginia (w książce "Taking Sex Differences Seriously"), kobiety i mężczyźni są z zasady różni. Negowanie tych różnic może tylko zaowocować niehumanitarnym, czasem gwałtownym traktowaniem istniejących i planowanych dzieci.
Po kilku dziesięcioleciach pracy ideologów feminizmu nad przeprogramowaniem ludzkiej natury Ameryka pozostaje elastyczna i otwarta na naturalną moc komplementarności płci. Mimo powszechnych federalnych przywilejów i bodźców do umieszczania małych dzieci w przedszkolach, jedna trzecia młodych amerykańskich matek znajduje sposób, by pozostać w domu ze swoimi dziećmi w wieku przedszkolnym. Fundamentalne zasady biologii i ludzkiej natury nadal mogą i powinny obowiązywać w nowoczesnym społeczeństwie dla dobra ludzkości.
Więcej możesz przeczytać w 43/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.