Tylko jeden wybitny pianista startował w tegorocznym Konkursie Chopinowskim... i wygrał
Taką scenę mógłby wymyślić tylko Stanisław Bareja. Oto ogłoszenie werdyktu na jednym z najsłynniejszych konkursów pianistycznych świata. Jego dyrektor, Albert Grudziński, duka z kartki tak, jakby pierwszy raz na oczy widział nazwiska artystów. W dodatku pomija jedną z wyróżnionych. A tłumacz, niczym pani z kluchą w ustach zapowiadająca loty na Okęciu w filmie "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?", przekłada to na angielski. Śmiech na sali zapanował dosłownie i w przenośni. Całe szczęście, że ostatecznie przeważył entuzjazm, bo zwyciężył Polak. I wygrał absolutnie zasłużenie. Bo Rafał Blechacz, dwudziestoletni chłopak z małego Nakła nad Notecią, ze skromnej rodziny bez muzycznych tradycji, przez lata tracący codziennie kilka godzin, by dojechać do szkoły muzycznej w Bydgoszczy, był jedynym wybitnym pianistą konkursu. Podkreślono to zresztą, nie przyznając drugiej nagrody.
Blechacz jest dowodem na to, że talentów z prowincji już się w Polsce nie marnuje. Uczył się w Państwowej Szkole Muzycznej im. Artura Rubinsteina w Bydgoszczy, a obecnie studiuje w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy - w klasie fortepianu Katarzyny Popowej-Zydroń. Blechacz nie jest pianistą znikąd: nagrody zaczął zdobywać już jako jedenastolatek. Na koncie ma drugą nagrodę w Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym w Hamamatsu w Japonii w 2003 r. (pierwszej nie przyznano), jest zwycięzcą 4. Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego w Maroku (2004 r.), zwycięzcą Estrady Młodych - Festiwalu Pianistyki Polskiej w Słupsku (2002 r.). W Konkursie Chopinowskim nie popełnił błędu na żadnym etapie: nadał heroiczny rys polonezowi As-dur op. 53, znakomicie oddał nastrój mazurków, a sonatę h-moll op. 58 zagrał z wielkim uczuciem i zrozumieniem jej struktury.
Werdykt uratował jury od kompromitacji, tym bardziej że laureat Grand Prix nie jest uczniem żadnego z oceniających, co było wyraźnym kluczem selekcji pianistów do finału. Pozostałych nagrodzonych (tak się złożyło, że wyłącznie z Azji: dwóch południowokoreańskich braci, parę Japończyków i Chinkę z Hongkongu) bez problemu można by podmienić na innych. Triumf Blechacza, nagrodzonego też za najlepsze wykonanie mazurków, poloneza i koncertu, przyćmił wyróżnienie bardzo zdolnego polskiego siedemnastolatka Jacka Kortusa. W finale pierwszy raz w życiu grał on z orkiestrą. Ten sukces każe spuścić zasłonę miłosierdzia na druzgocącą porażkę odrzuconego po pierwszym etapie zmanierowanego Stanisława Drzewieckiego. Ale jeden geniusz nie jest w stanie uratować warszawskiego konkursu w formie, w jakiej się odbył, i to nie tylko w tym roku.
Po pierwsze, konia z rzędem temu, kto zrozumie, po co była tajna punktacja. Dlaczego na przykład na tablicy świetlnej nie podawano ocen od razu po występie uczestnika? To przecież są zawody, choć nie sportowe, i byłoby zdrowsze i normalniejsze, gdyby wszyscy wiedzieli - dosłownie - co jest grane. Po drugie, jury składało się głównie z belfrów, którzy przygotowują uczestników do konkursu. Cóż z tego, że jurorowi nie wolno głosować na swojego ucznia, skoro wokoło ma kolegów? W efekcie siedmioro z dwunastu tegorocznych finalistów to uczniowie oceniających! Za tym faktem, mówiącym za siebie, kryją się wielkie interesy. Pedagog pianisty nagrodzonego na konkursie choćby i szóstą nagrodą rośnie nie tylko z dumy, ale i w cenę. Do jego klasy w akademii muzycznej przychodzą kolejni uczniowie, jest zapraszany na nieźle opłacane kursy mistrzowskie. Wystarczy policzyć, ile czasu w ostatnich 20 latach nasi artyści jurorzy, przeciętni przecież pianiści, spędzili w egzotycznej Japonii, gdy zaczął się tam boom na Chopina.
Młodych muzyków powinni oceniać jurorzy nie mający związków z żadnym z uczestników: artyści, a nawet wielcy artyści, będący ponad koteriami i wszelkimi podziałami, rozumiejący, że słabsze wykonanie jednego z utworów w niczym nie osłabia klasy pianisty, bo to nie matura z palcowania. Belferskie ciągoty jurorów - tradycyjnie - wywołały skandal na miarę afery z Ivo Pogoreliciem, Rumunką Mihaelą Ursuleasą czy Argentyńczykiem Nelsonem Goernerem, nie dopuszczonymi niegdyś do finału. Tym razem ofiarą padł charyzmatyczny Austriak Ingolf Wunder. Nie sprawdziła się też "rewolucja programowa", zwłaszcza finał, w którym musieliśmy wysłuchać dwunastu pretendentów do nagrody w jednym z dwóch chopinowskich koncertów z orkiestrą. W tym tuzinie produkcji ciekawe były trzy.
XV konkurs był ostatnim organizowanym przez Towarzystwo im. Fryderyka Chopina. Następny zorganizuje już Narodowy Instytut Fryderyka Chopina. Czy Ryszard Zimak, szef NIFC, zdecyduje się na zmiany zmurszałej formuły? Zimak, były rektor warszawskiej akademii muzycznej jest związany z belferskim środowiskiem. Czy odważy się położyć głowę pod topór kolegów? Ten sam pozostanie też niestety dyrektor konkursu, Albert Grudziński - bo taka jest umowa. Do pracy więc trzeba się wziąć teraz. I nie chodzi o budowę siedziby czy tworzenie chopinowskiego muzeum w zamku Ostrogskich. Dla konkursu to mało ważne. A konkurs, dzięki Rafałowi Blechaczowi, godnemu następcy Krystiana Zimermana, uratował miano jednej z najważniejszych tego rodzaju imprez na świecie. Znowu był to jednak rzut na taśmę.
Blechacz jest dowodem na to, że talentów z prowincji już się w Polsce nie marnuje. Uczył się w Państwowej Szkole Muzycznej im. Artura Rubinsteina w Bydgoszczy, a obecnie studiuje w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy - w klasie fortepianu Katarzyny Popowej-Zydroń. Blechacz nie jest pianistą znikąd: nagrody zaczął zdobywać już jako jedenastolatek. Na koncie ma drugą nagrodę w Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym w Hamamatsu w Japonii w 2003 r. (pierwszej nie przyznano), jest zwycięzcą 4. Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego w Maroku (2004 r.), zwycięzcą Estrady Młodych - Festiwalu Pianistyki Polskiej w Słupsku (2002 r.). W Konkursie Chopinowskim nie popełnił błędu na żadnym etapie: nadał heroiczny rys polonezowi As-dur op. 53, znakomicie oddał nastrój mazurków, a sonatę h-moll op. 58 zagrał z wielkim uczuciem i zrozumieniem jej struktury.
Werdykt uratował jury od kompromitacji, tym bardziej że laureat Grand Prix nie jest uczniem żadnego z oceniających, co było wyraźnym kluczem selekcji pianistów do finału. Pozostałych nagrodzonych (tak się złożyło, że wyłącznie z Azji: dwóch południowokoreańskich braci, parę Japończyków i Chinkę z Hongkongu) bez problemu można by podmienić na innych. Triumf Blechacza, nagrodzonego też za najlepsze wykonanie mazurków, poloneza i koncertu, przyćmił wyróżnienie bardzo zdolnego polskiego siedemnastolatka Jacka Kortusa. W finale pierwszy raz w życiu grał on z orkiestrą. Ten sukces każe spuścić zasłonę miłosierdzia na druzgocącą porażkę odrzuconego po pierwszym etapie zmanierowanego Stanisława Drzewieckiego. Ale jeden geniusz nie jest w stanie uratować warszawskiego konkursu w formie, w jakiej się odbył, i to nie tylko w tym roku.
Po pierwsze, konia z rzędem temu, kto zrozumie, po co była tajna punktacja. Dlaczego na przykład na tablicy świetlnej nie podawano ocen od razu po występie uczestnika? To przecież są zawody, choć nie sportowe, i byłoby zdrowsze i normalniejsze, gdyby wszyscy wiedzieli - dosłownie - co jest grane. Po drugie, jury składało się głównie z belfrów, którzy przygotowują uczestników do konkursu. Cóż z tego, że jurorowi nie wolno głosować na swojego ucznia, skoro wokoło ma kolegów? W efekcie siedmioro z dwunastu tegorocznych finalistów to uczniowie oceniających! Za tym faktem, mówiącym za siebie, kryją się wielkie interesy. Pedagog pianisty nagrodzonego na konkursie choćby i szóstą nagrodą rośnie nie tylko z dumy, ale i w cenę. Do jego klasy w akademii muzycznej przychodzą kolejni uczniowie, jest zapraszany na nieźle opłacane kursy mistrzowskie. Wystarczy policzyć, ile czasu w ostatnich 20 latach nasi artyści jurorzy, przeciętni przecież pianiści, spędzili w egzotycznej Japonii, gdy zaczął się tam boom na Chopina.
Młodych muzyków powinni oceniać jurorzy nie mający związków z żadnym z uczestników: artyści, a nawet wielcy artyści, będący ponad koteriami i wszelkimi podziałami, rozumiejący, że słabsze wykonanie jednego z utworów w niczym nie osłabia klasy pianisty, bo to nie matura z palcowania. Belferskie ciągoty jurorów - tradycyjnie - wywołały skandal na miarę afery z Ivo Pogoreliciem, Rumunką Mihaelą Ursuleasą czy Argentyńczykiem Nelsonem Goernerem, nie dopuszczonymi niegdyś do finału. Tym razem ofiarą padł charyzmatyczny Austriak Ingolf Wunder. Nie sprawdziła się też "rewolucja programowa", zwłaszcza finał, w którym musieliśmy wysłuchać dwunastu pretendentów do nagrody w jednym z dwóch chopinowskich koncertów z orkiestrą. W tym tuzinie produkcji ciekawe były trzy.
XV konkurs był ostatnim organizowanym przez Towarzystwo im. Fryderyka Chopina. Następny zorganizuje już Narodowy Instytut Fryderyka Chopina. Czy Ryszard Zimak, szef NIFC, zdecyduje się na zmiany zmurszałej formuły? Zimak, były rektor warszawskiej akademii muzycznej jest związany z belferskim środowiskiem. Czy odważy się położyć głowę pod topór kolegów? Ten sam pozostanie też niestety dyrektor konkursu, Albert Grudziński - bo taka jest umowa. Do pracy więc trzeba się wziąć teraz. I nie chodzi o budowę siedziby czy tworzenie chopinowskiego muzeum w zamku Ostrogskich. Dla konkursu to mało ważne. A konkurs, dzięki Rafałowi Blechaczowi, godnemu następcy Krystiana Zimermana, uratował miano jednej z najważniejszych tego rodzaju imprez na świecie. Znowu był to jednak rzut na taśmę.
Więcej możesz przeczytać w 43/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.