Oto wybraliśmy sobie dobrotliwego ojca, który nie będzie nas za bardzo gonił do pracy
Macie takiego prezydenta, na jakiego zasługujecie - mawiał Lech Wałęsa. Skoro były prezydent nie jest w "mylnym błędzie", to jego powiedzonko zawiera "dodatnie plusy". Jakie? Mamy prezydenta idealnie pasującego do obrazu polskiego społeczeństwa. Polska ma wciąż twarz braci Kaczyńskich. Plus coś z rysów Tuska, ale też grymasy Leppera, Giertycha, Olejniczaka czy Pawlaka. Zwycięstwo Tuska przy niedawnej nieznacznej porażce Platformy Obywatelskiej byłoby czymś więcej niż to, na co nas obecnie stać, mimo że nigdzie indziej w Europie liberalna formacja nie zdobyła prawie 25 proc. głosów. Zwycięstwo Kaczyńskiego to triumf lęku przed ryzykiem i odpowiedzialnością za los swój i bliskich. Wciąż jeszcze większość Polaków woli jednak bezpieczeństwo (pewnie złudne) oferowane przez Prawo i Sprawiedliwość.
Wyboru dokonaliśmy jednak po najlepszej kampanii w historii dwudziestowiecznej polskiej demokracji (vide: "Choroba władzy"). Nie było błota i szamba, lecz naprawdę wielka (i szeroka, i merytorycznie ważna) debata wokół istoty tego, czym żyją najdojrzalsze europejskie demokracje: jak odejść od państwa opiekuńczego, nie wywołując społecznej rewolty, a w wersji Lecha Kaczyńskiego - co można z państwa opiekuńczego ocalić (vide: "IV prezydent pospolitej "). W tej debacie starły się opcje chrześcijańsko-socjalna i liberalna, czyli mniej więcej takie jak w dojrzałych demokracjach Zachodu, gdzie chadecy występują zamiennie z socjaldemokratami. Postkomuniści, lepperopopuliści, neosocjaldemokraci, narodowi socjaliści czy ludowcy byli tylko statystami. To dobrze świadczy o tempie przemian, także cywilizacyjnych, w naszym społeczeństwie. Można powiedzieć, że jesteśmy dojrzałą europejską demokracją, tak jak były nią na przykład Czechy w międzywojniu. I to wszystko zaledwie półtora roku po wstąpieniu Polski do unii. To wielki sukces mimo niskiej frekwencji, ale być może tylko tylu Polaków tak naprawdę jest zainteresowanych uczestnictwem w demokracji.
Wybór Lecha Kaczyńskiego oznacza, po pierwsze, triumf myślenia paternalistycznego. Oto wybraliśmy sobie dobrotliwego ojca, który nie będzie nas za bardzo gonił do pracy i zrozumie nas, gdy się poczujemy zmęczeni. Taki ojciec na czele rodziny (w tym wypadku państwa) nie gwarantuje wprawdzie dostatku, ale zapewnia bezpieczne bytowanie. Taki właśnie Kaczyński spoglądał na Polaków z wielkich billboardów - ciepły, dobrotliwy ojciec. Tusk był w tym kontekście nie ojcem, lecz partnerem, czyli kimś zdecydowanie bardziej wymagającym i nie bardzo skorym do przytulania nas, gdy się poczujemy zmęczeni. Po drugie, wybór Kaczyńskiego to zwycięstwo myślenia plemiennego. Kaczyński wprawdzie nie neguje korzyści z naszego członkostwa w Unii Europejskiej, ale chciałby stworzyć nam tam bezpieczny, przytulny kącik. Gdzie czas biegnie wolniej, gdzie nie trzeba aż tak konkurować. Lech Kaczyński tak mało mówił o gospodarce i wolnej konkurencji, bo dla niego to nie są czynniki decydujące o sile państwa. Polska ma się liczyć, bo mamy taką wolę. Wystarczy, że jesteśmy krajem dość dużym i dośćĘludnym i mamy mocarstwowe aspiracje. Po trzecie, wybór Kaczyńskiego to zwycięstwo Polski zakorzenionej w poprzednim systemie, niezależnie od tego, czy sam zwycięzca tego chciał. Ta Polska chce mieć przynajmniej złudzenie, że państwo jej pomoże, kiedy sama sobie nie radzi. Na małą skalę takie państwo Lech Kaczyński zbudował w Warszawie, przeznaczając prawie 400 mln zł rocznie na różnego typu pomoc socjalną.
Zwycięstwo Lecha Kaczyńskiego to suma wielu lęków, wielu złudzeń i, paradoksalnie, trafnej samooceny wielu Polaków. Trafnie stwierdzili, że nie podołają zbyt wielkiej konkurencji, że wolą jeszcze poczekać. Można to zrozumieć, problemem jest to, czy Polska może czekać.
Wyboru dokonaliśmy jednak po najlepszej kampanii w historii dwudziestowiecznej polskiej demokracji (vide: "Choroba władzy"). Nie było błota i szamba, lecz naprawdę wielka (i szeroka, i merytorycznie ważna) debata wokół istoty tego, czym żyją najdojrzalsze europejskie demokracje: jak odejść od państwa opiekuńczego, nie wywołując społecznej rewolty, a w wersji Lecha Kaczyńskiego - co można z państwa opiekuńczego ocalić (vide: "IV prezydent pospolitej "). W tej debacie starły się opcje chrześcijańsko-socjalna i liberalna, czyli mniej więcej takie jak w dojrzałych demokracjach Zachodu, gdzie chadecy występują zamiennie z socjaldemokratami. Postkomuniści, lepperopopuliści, neosocjaldemokraci, narodowi socjaliści czy ludowcy byli tylko statystami. To dobrze świadczy o tempie przemian, także cywilizacyjnych, w naszym społeczeństwie. Można powiedzieć, że jesteśmy dojrzałą europejską demokracją, tak jak były nią na przykład Czechy w międzywojniu. I to wszystko zaledwie półtora roku po wstąpieniu Polski do unii. To wielki sukces mimo niskiej frekwencji, ale być może tylko tylu Polaków tak naprawdę jest zainteresowanych uczestnictwem w demokracji.
Wybór Lecha Kaczyńskiego oznacza, po pierwsze, triumf myślenia paternalistycznego. Oto wybraliśmy sobie dobrotliwego ojca, który nie będzie nas za bardzo gonił do pracy i zrozumie nas, gdy się poczujemy zmęczeni. Taki ojciec na czele rodziny (w tym wypadku państwa) nie gwarantuje wprawdzie dostatku, ale zapewnia bezpieczne bytowanie. Taki właśnie Kaczyński spoglądał na Polaków z wielkich billboardów - ciepły, dobrotliwy ojciec. Tusk był w tym kontekście nie ojcem, lecz partnerem, czyli kimś zdecydowanie bardziej wymagającym i nie bardzo skorym do przytulania nas, gdy się poczujemy zmęczeni. Po drugie, wybór Kaczyńskiego to zwycięstwo myślenia plemiennego. Kaczyński wprawdzie nie neguje korzyści z naszego członkostwa w Unii Europejskiej, ale chciałby stworzyć nam tam bezpieczny, przytulny kącik. Gdzie czas biegnie wolniej, gdzie nie trzeba aż tak konkurować. Lech Kaczyński tak mało mówił o gospodarce i wolnej konkurencji, bo dla niego to nie są czynniki decydujące o sile państwa. Polska ma się liczyć, bo mamy taką wolę. Wystarczy, że jesteśmy krajem dość dużym i dośćĘludnym i mamy mocarstwowe aspiracje. Po trzecie, wybór Kaczyńskiego to zwycięstwo Polski zakorzenionej w poprzednim systemie, niezależnie od tego, czy sam zwycięzca tego chciał. Ta Polska chce mieć przynajmniej złudzenie, że państwo jej pomoże, kiedy sama sobie nie radzi. Na małą skalę takie państwo Lech Kaczyński zbudował w Warszawie, przeznaczając prawie 400 mln zł rocznie na różnego typu pomoc socjalną.
Zwycięstwo Lecha Kaczyńskiego to suma wielu lęków, wielu złudzeń i, paradoksalnie, trafnej samooceny wielu Polaków. Trafnie stwierdzili, że nie podołają zbyt wielkiej konkurencji, że wolą jeszcze poczekać. Można to zrozumieć, problemem jest to, czy Polska może czekać.
Więcej możesz przeczytać w 43/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.