Władysław Frasyniuk ogłosił konieczność utworzenia liberalnego frontu sprzeciwu wobec polityki Prawa i Sprawiedliwości skoligaconego z Samoobroną i LPR
Zaporą dla narodowo-socjalistycznej prawicy miałaby być formacja utworzona z partii i ugrupowań centrolewicowych - z wyłączeniem SLD. Dlaczego? Bo "Sojusz Lewicy Demokratycznej nie tak dawno jeszcze próbował zawłaszczyć Polskę" - napisał Frasyniuk ("Fakt" z 21 grudnia 2005 r.), rozbawiając przy okazji publiczność patrzącą na wyczyny obecnych władców Rzeczypospolitej.
Frasyniuk stwierdza, że lata, w których rządził sojusz, to czas osadzania swoich ludzi w gospodarce. To także tworzenie państwa podporządkowanego partyjnym interesom. "Nie wykluczam współpracy z SLD - stwierdza uprzejmie lider PD - ale moja nieufność wobec tej formacji jest głęboko uzasadniona. W 1989 r. to ja oraz moje środowisko powiedzieliśmy, że demokracja daje drugie życie. Mieliśmy odwagę przełamywać niechęć wobec postkomunistycznej lewicy. Za tę otwartość płaciliśmy wysoką cenę". Ponieważ cena była za wysoka, autor woli szukać porozumienia z Donaldem Tuskiem, a nie z Wojciechem Olejniczakiem. Patrząc tęsknie w stronę Tuska, lirycznie oznajmia: "Musimy się spotkać, by powiedzieć, co nas łączy". Płonę z ciekawości, ale na razie obydwaj panowie milczą jak zaklęci.
Kłopotliwy dar wolności
W artykule "Liberałowie muszą trzymać się razem" ("Gazeta Wyborcza" z 14 grudnia 2005 r.) Frasyniuk trafnie analizuje rzeczywistość, przestrzegając przed koalicją katolickiego fundamentalizmu, ksenofobii w polityce zagranicznej i strachu przed reformami. Słusznie podkreśla też, że - jak pokazują doświadczenia polskiej transformacji - liberalizm gospodarczy i budowa społeczeństwa obywatelskiego najszybciej prowadzą do rozwoju gospodarczego i społecznego. Celnie szkicuje priorytety programowe liberalnego aliansu, streszczając je w zasadach: "więcej wolności w gospodarce, więcej szanowania praw obywatelskich i więcej Polski w Unii Europejskiej".
Frasyniuk nie zawęża pojęcia "liberalizm" tylko do kwestii ekonomicznych. To bardzo ważne, bo w publicznej debacie ten termin kojarzy się głównie z bezdusznym kapitalizmem, wyzyskiem i pozostawieniem biednych samym sobie. W takim uproszczonym znaczeniu cyrkuluje też na lewicy. A przecież to słowo oznacza przede wszystkim tendencję do rozszerzania autonomii człowieka, wolności wyboru i demokracji stojącej na straży praw wszystkich jednostek - także tych, które odbiegają od wyobrażeń dominującej większości. Wybitny przedstawiciel tego kierunku, John Stuart Mill, pisał m.in.: "Ludzkość zyskuje więcej, pozwalając każdemu żyć wedle jego upodobania, niż zmuszając każdego, by żył wedle upodobania pozostałych". Przeczuwał też zasadnie, że "tyrania większości" może być największym zagrożeniem dla demokracji, i że tylko wolny rynek idei ujawnia prawdę.
Bardzo się cieszę, że w priorytetach Frasyniuka wolność gospodarcza została wymieniona na pierwszym miejscu. Mój rząd doprowadził do uchwalenia ustawy o swobodzie działalności gospodarczej i pozytywne skutki nowych regulacji prawnych są już odczuwalne. Korzystne okazało się także obniżenie podatków dla firm i osób prowadzących działalność gospodarczą oraz wdrożenie całego pakietu rozwiązań pobudzających wzrost gospodarczy - do 5-6 proc. Rozpoczęto także realizację koniecznej, choć bolesnej naprawy finansów publicznych - ze świadomością, że nie przyniesie to poklasku ani rządowi, ani SLD, ale najważniejszy jest interes państwa.
Liberalna koalicja
Podążając śladem myślenia Frasyniuka, spośród wszystkich potencjalnych członków demokratycznej i liberalnej koalicji to właśnie SLD może do niej wnieść największe wiano. Co więcej, nie można tej koalicji zbudować bez SLD, chyba że chodzi o byt rachityczny, chwiejny i niewart uwagi. Liczenie, że sojusz zostanie wypchnięty z parlamentu, jest niepoważne, tak jak groteskowe były nadzieje na zastąpienie go partią Marka Borowskiego. Wyborcy nie zaakceptowali pomysłu, w którym tożsamość i siła SDPL były budowane na agresywnej i prymitywnej krytyce SLD. Na wysmakowanych deklaracjach, że SDPL nie będzie się kładła do łóżka z chorym na AIDS. Na kalkulacjach zrodzonych z ambicji lidera i inspiracji byłego prezydenta.
Widać gołym okiem, że zwolennicy wolnego rynku, wolności i praw obywatelskich, swobody sumienia i integrującej się Europy są w różnych ugrupowaniach i partiach. Dzielą ich inne różnice programowe, a także biograficzne i historyczne, które we współczesnej Polsce są wciąż ważniejsze niż spory ideowe. Trudno, trzeba to akceptować, ale jednocześnie współdziałać we froncie nacisku na przestrzeganie standardów cywilizacji liberalno-demokratycznej. Sojusz sił liberalnych jest niezbędny nie tylko po to, żeby nadać nową dynamikę przemianom gospodarczym, ale także po to, aby chronić to, co zostało już osiągnięte. Nowy rząd bowiem nieufnie podchodzi do mechanizmów rynkowych, zarazem przyjaźnie odnosząc się do pomysłów z zakresu kontroli i sterowania gospodarką. Co więcej, nie widać długofalowych priorytetów. Widać za to dużo zwykłego trwania, które nie musi oznaczać przetrwania. Jak zauważa Witold Gadomski ("Gazeta Wyborcza" z 20 grudnia 2005 r.), "Marcinkiewicz wciąż się uśmiecha i zachowuje pogodę ducha, a poważniejsze problemy odkłada na później. Reforma podatków? Pomyślimy w przyszłym roku. Wejście do strefy euro? Może kiedyś, ale nie w tej dekadzie. Obiecana reforma administracji, likwidacja zbędnych funduszy i agencji? To wymaga czasu. Obniżenie deficytu i długu publicznego? Za kilka lat. I tak dalej". Rząd stara się pokazać opinii publicznej, że jest dobry dla wszystkich i dlatego nie mówi otwarcie, jak to było przy "becikowym", czy popiera kosztowną ustawę, czy jest przeciw. Nie mówi też jasno, czy go na coś stać, co wszakże jest postępem, bo jeszcze niedawno premier oświadczał, że najważniejsza jest odpowiedź na pytanie, czy możemy sobie pozwolić na to, żeby nas stać nie było.
Syndrom podejrzliwości
Czas mija, a propozycje zawarte chociażby w planie Hausnera pozostają aktualne. Zadziwia, że media i ekonomiści, którzy jeszcze niedawno atakowali SLD za - ich zdaniem - zbyt płytkie i powolne wprowadzanie racjonalizacji finansów publicznych, w obliczu nowej władzy zamilkli całkowicie. Można odnieść wrażenie, że problem sam się rozwiązał na widok codziennego entuzjazmu premiera. Tak jednak nie jest, o czym boleśnie zaczną się przekonywać zarówno rząd, jak i obywatele.
Trudno nie zauważyć, że problematyka gospodarcza nie jest tematem numer jeden w pracach gabinetu i debacie publicznej. Dotychczas na przykład zajmowano się głównie uchwaleniem ustawy medialnej i przedłużeniem panowania PiS w Warszawie. To jest istotna zmiana w odniesieniu do poprzednich rządów, gdzie oprócz spraw o strategicznym znaczeniu, jak przygotowania wejścia Polski do Unii Europejskiej czy NATO, dylematy i wyzwania gospodarcze ogniskowały uwagę rządzących. Tym razem jest inaczej, bo innymi przesłankami kieruje się centrum politycznej dyspozycji. Jak napisał Waldemar Kuczyński, bierze się to ze sposobu "postrzegania sytuacji w Polsce przez braci Kaczyńskich i czołówkę PiS. To postrzeganie opiera się na podejrzliwości - zakładanej z góry, utrwalanej przez lata, dominującej nad wszystkim innym i przybierającej u niektórych polityków z tego kręgu wręcz cechy manii prześladowczej. W zasięg podejrzliwości może dostać się każdy, nawet hydraulik i jego teściowa, jeśli czymkolwiek się narazi".
Zaostrzenie
17 lat od rozpoczęcia polskiej transformacji PiS rozpoczęło realizację programu opartego na tezie o zaostrzaniu się walki politycznej w miarę budowy kapitalizmu (tak jak kiedyś Stalin wieścił zaostrzenie się walki klasowej w miarę budowy socjalizmu). Na tej konstrukcji nośnej ma powstać IV Rzeczpospolita. Państwo, w którym mają być rozbite dotychczasowe, patologiczne układy (który układ jest patologiczny, a który zdrowy - będzie decydować szefostwo PiS) i w którym społeczeństwo, administracja, politycy, biznes będą kontrolowani przez rozmaite tajne służby. Ktoś, kto ma inny niż oni pogląd na sytuację Polski, może być automatycznie zaliczony do "partii strachu" i uwikłany w ów patologiczny układ. Dlaczego zatem tak jak kiedyś "przyspieszenie", tak teraz "zaostrzenie" zdobyło tak wielu zwolenników?
Niemal rok przed wyborami prof. Janina Frentzel-Zagórska, socjolog polityki, pisała o charakterystycznych wątkach dyskusji o stanie i sposobach naprawy naszego państwa. Stan ducha elit intelektualnych został tam trafnie określony jako "nerwica transformacyjna". Pani profesor nie bez racji zauważyła, że przy dużym wkładzie polityków i mediów III Rzeczpospolitą określa się jako strukturę "przegniłą, zdemoralizowaną do fundamentów, opartą na fałszywych podstawach i pogrążoną w beznadziejnym kryzysie". Autorka diagnozy wskazywała, że jeśli nawet Polacy nie wpisują się w atmosferę powszechnego zepsucia ze swoimi indywidualnymi losami, to klimat klęski wykrzywia ich ocenę wielu zjawisk. To z kolei powoduje, że "drastycznie obniżyło się rozeznanie rzeczywistości, poczucie wpływu na nią, chęć działania i zdolność do racjonalnych wyborów". Nic dziwnego, że w takim klimacie wybrano, jak wybrano, i teraz będzie nam tak dobrze, że dobrze nam tak.
Frasyniuk stwierdza, że lata, w których rządził sojusz, to czas osadzania swoich ludzi w gospodarce. To także tworzenie państwa podporządkowanego partyjnym interesom. "Nie wykluczam współpracy z SLD - stwierdza uprzejmie lider PD - ale moja nieufność wobec tej formacji jest głęboko uzasadniona. W 1989 r. to ja oraz moje środowisko powiedzieliśmy, że demokracja daje drugie życie. Mieliśmy odwagę przełamywać niechęć wobec postkomunistycznej lewicy. Za tę otwartość płaciliśmy wysoką cenę". Ponieważ cena była za wysoka, autor woli szukać porozumienia z Donaldem Tuskiem, a nie z Wojciechem Olejniczakiem. Patrząc tęsknie w stronę Tuska, lirycznie oznajmia: "Musimy się spotkać, by powiedzieć, co nas łączy". Płonę z ciekawości, ale na razie obydwaj panowie milczą jak zaklęci.
Kłopotliwy dar wolności
W artykule "Liberałowie muszą trzymać się razem" ("Gazeta Wyborcza" z 14 grudnia 2005 r.) Frasyniuk trafnie analizuje rzeczywistość, przestrzegając przed koalicją katolickiego fundamentalizmu, ksenofobii w polityce zagranicznej i strachu przed reformami. Słusznie podkreśla też, że - jak pokazują doświadczenia polskiej transformacji - liberalizm gospodarczy i budowa społeczeństwa obywatelskiego najszybciej prowadzą do rozwoju gospodarczego i społecznego. Celnie szkicuje priorytety programowe liberalnego aliansu, streszczając je w zasadach: "więcej wolności w gospodarce, więcej szanowania praw obywatelskich i więcej Polski w Unii Europejskiej".
Frasyniuk nie zawęża pojęcia "liberalizm" tylko do kwestii ekonomicznych. To bardzo ważne, bo w publicznej debacie ten termin kojarzy się głównie z bezdusznym kapitalizmem, wyzyskiem i pozostawieniem biednych samym sobie. W takim uproszczonym znaczeniu cyrkuluje też na lewicy. A przecież to słowo oznacza przede wszystkim tendencję do rozszerzania autonomii człowieka, wolności wyboru i demokracji stojącej na straży praw wszystkich jednostek - także tych, które odbiegają od wyobrażeń dominującej większości. Wybitny przedstawiciel tego kierunku, John Stuart Mill, pisał m.in.: "Ludzkość zyskuje więcej, pozwalając każdemu żyć wedle jego upodobania, niż zmuszając każdego, by żył wedle upodobania pozostałych". Przeczuwał też zasadnie, że "tyrania większości" może być największym zagrożeniem dla demokracji, i że tylko wolny rynek idei ujawnia prawdę.
Bardzo się cieszę, że w priorytetach Frasyniuka wolność gospodarcza została wymieniona na pierwszym miejscu. Mój rząd doprowadził do uchwalenia ustawy o swobodzie działalności gospodarczej i pozytywne skutki nowych regulacji prawnych są już odczuwalne. Korzystne okazało się także obniżenie podatków dla firm i osób prowadzących działalność gospodarczą oraz wdrożenie całego pakietu rozwiązań pobudzających wzrost gospodarczy - do 5-6 proc. Rozpoczęto także realizację koniecznej, choć bolesnej naprawy finansów publicznych - ze świadomością, że nie przyniesie to poklasku ani rządowi, ani SLD, ale najważniejszy jest interes państwa.
Liberalna koalicja
Podążając śladem myślenia Frasyniuka, spośród wszystkich potencjalnych członków demokratycznej i liberalnej koalicji to właśnie SLD może do niej wnieść największe wiano. Co więcej, nie można tej koalicji zbudować bez SLD, chyba że chodzi o byt rachityczny, chwiejny i niewart uwagi. Liczenie, że sojusz zostanie wypchnięty z parlamentu, jest niepoważne, tak jak groteskowe były nadzieje na zastąpienie go partią Marka Borowskiego. Wyborcy nie zaakceptowali pomysłu, w którym tożsamość i siła SDPL były budowane na agresywnej i prymitywnej krytyce SLD. Na wysmakowanych deklaracjach, że SDPL nie będzie się kładła do łóżka z chorym na AIDS. Na kalkulacjach zrodzonych z ambicji lidera i inspiracji byłego prezydenta.
Widać gołym okiem, że zwolennicy wolnego rynku, wolności i praw obywatelskich, swobody sumienia i integrującej się Europy są w różnych ugrupowaniach i partiach. Dzielą ich inne różnice programowe, a także biograficzne i historyczne, które we współczesnej Polsce są wciąż ważniejsze niż spory ideowe. Trudno, trzeba to akceptować, ale jednocześnie współdziałać we froncie nacisku na przestrzeganie standardów cywilizacji liberalno-demokratycznej. Sojusz sił liberalnych jest niezbędny nie tylko po to, żeby nadać nową dynamikę przemianom gospodarczym, ale także po to, aby chronić to, co zostało już osiągnięte. Nowy rząd bowiem nieufnie podchodzi do mechanizmów rynkowych, zarazem przyjaźnie odnosząc się do pomysłów z zakresu kontroli i sterowania gospodarką. Co więcej, nie widać długofalowych priorytetów. Widać za to dużo zwykłego trwania, które nie musi oznaczać przetrwania. Jak zauważa Witold Gadomski ("Gazeta Wyborcza" z 20 grudnia 2005 r.), "Marcinkiewicz wciąż się uśmiecha i zachowuje pogodę ducha, a poważniejsze problemy odkłada na później. Reforma podatków? Pomyślimy w przyszłym roku. Wejście do strefy euro? Może kiedyś, ale nie w tej dekadzie. Obiecana reforma administracji, likwidacja zbędnych funduszy i agencji? To wymaga czasu. Obniżenie deficytu i długu publicznego? Za kilka lat. I tak dalej". Rząd stara się pokazać opinii publicznej, że jest dobry dla wszystkich i dlatego nie mówi otwarcie, jak to było przy "becikowym", czy popiera kosztowną ustawę, czy jest przeciw. Nie mówi też jasno, czy go na coś stać, co wszakże jest postępem, bo jeszcze niedawno premier oświadczał, że najważniejsza jest odpowiedź na pytanie, czy możemy sobie pozwolić na to, żeby nas stać nie było.
Syndrom podejrzliwości
Czas mija, a propozycje zawarte chociażby w planie Hausnera pozostają aktualne. Zadziwia, że media i ekonomiści, którzy jeszcze niedawno atakowali SLD za - ich zdaniem - zbyt płytkie i powolne wprowadzanie racjonalizacji finansów publicznych, w obliczu nowej władzy zamilkli całkowicie. Można odnieść wrażenie, że problem sam się rozwiązał na widok codziennego entuzjazmu premiera. Tak jednak nie jest, o czym boleśnie zaczną się przekonywać zarówno rząd, jak i obywatele.
Trudno nie zauważyć, że problematyka gospodarcza nie jest tematem numer jeden w pracach gabinetu i debacie publicznej. Dotychczas na przykład zajmowano się głównie uchwaleniem ustawy medialnej i przedłużeniem panowania PiS w Warszawie. To jest istotna zmiana w odniesieniu do poprzednich rządów, gdzie oprócz spraw o strategicznym znaczeniu, jak przygotowania wejścia Polski do Unii Europejskiej czy NATO, dylematy i wyzwania gospodarcze ogniskowały uwagę rządzących. Tym razem jest inaczej, bo innymi przesłankami kieruje się centrum politycznej dyspozycji. Jak napisał Waldemar Kuczyński, bierze się to ze sposobu "postrzegania sytuacji w Polsce przez braci Kaczyńskich i czołówkę PiS. To postrzeganie opiera się na podejrzliwości - zakładanej z góry, utrwalanej przez lata, dominującej nad wszystkim innym i przybierającej u niektórych polityków z tego kręgu wręcz cechy manii prześladowczej. W zasięg podejrzliwości może dostać się każdy, nawet hydraulik i jego teściowa, jeśli czymkolwiek się narazi".
Zaostrzenie
17 lat od rozpoczęcia polskiej transformacji PiS rozpoczęło realizację programu opartego na tezie o zaostrzaniu się walki politycznej w miarę budowy kapitalizmu (tak jak kiedyś Stalin wieścił zaostrzenie się walki klasowej w miarę budowy socjalizmu). Na tej konstrukcji nośnej ma powstać IV Rzeczpospolita. Państwo, w którym mają być rozbite dotychczasowe, patologiczne układy (który układ jest patologiczny, a który zdrowy - będzie decydować szefostwo PiS) i w którym społeczeństwo, administracja, politycy, biznes będą kontrolowani przez rozmaite tajne służby. Ktoś, kto ma inny niż oni pogląd na sytuację Polski, może być automatycznie zaliczony do "partii strachu" i uwikłany w ów patologiczny układ. Dlaczego zatem tak jak kiedyś "przyspieszenie", tak teraz "zaostrzenie" zdobyło tak wielu zwolenników?
Niemal rok przed wyborami prof. Janina Frentzel-Zagórska, socjolog polityki, pisała o charakterystycznych wątkach dyskusji o stanie i sposobach naprawy naszego państwa. Stan ducha elit intelektualnych został tam trafnie określony jako "nerwica transformacyjna". Pani profesor nie bez racji zauważyła, że przy dużym wkładzie polityków i mediów III Rzeczpospolitą określa się jako strukturę "przegniłą, zdemoralizowaną do fundamentów, opartą na fałszywych podstawach i pogrążoną w beznadziejnym kryzysie". Autorka diagnozy wskazywała, że jeśli nawet Polacy nie wpisują się w atmosferę powszechnego zepsucia ze swoimi indywidualnymi losami, to klimat klęski wykrzywia ich ocenę wielu zjawisk. To z kolei powoduje, że "drastycznie obniżyło się rozeznanie rzeczywistości, poczucie wpływu na nią, chęć działania i zdolność do racjonalnych wyborów". Nic dziwnego, że w takim klimacie wybrano, jak wybrano, i teraz będzie nam tak dobrze, że dobrze nam tak.
Więcej możesz przeczytać w 2/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.