Kinematografia, która myśli o sobie poważnie, bardziej dba o 50 tysięcy statystów niż o 50 gwiazdorów
Umarł Vincent Schiavelli i nie zajęłoby nas to dłużej niż pięć sekund, gdyby nie ta cudowna morda, która robiła tło Patrickowi Swarze`emu w "Uwierz w ducha". I paru tuzinom plastikowych elegantów, którzy potrzebowali na jej tle korzystnie się odróżnić. Ciśnie się pytanie - głupie, ale na miejscu. Skąd oni czerpią takie facjaty? Odpowiedź mądra i na miejscu: z szacunku do pieniędzy. I do sztuki filmowej.
Hollywood zafundował sobie fabrykę takich Schiavellich już w roku 1935. Komputer (jeszcze na korbę!) marki Hollerith nadziergał na perforowane karty dane kandydatów przed kamerę z podziałem na 450 kategorii. Jeżeli film wymagał adwokata, to można go było zaczerpnąć z podgatunku: sprytny południowiec, drapieżny, natarczywy, dobroduszny. A i tu pojawiały się deficyty. Zdarzyło się, że w 1936 r. zażądano od komputera statysty w typie: Anglik, wzrost 180 cm, oczy niebieskie, smoking na wyposażeniu i biegła umiejętność gry w polo. I ku rozpaczy producentów - komputer wyrzucił zaledwie dwóch kandydatów. Więc trzeba było rozwijać zaplecze. I dlatego statyści, popisujący się jako postrzygacze owiec, fryzjerzy czy szulerzy karciani, wyciągali za dniówkę do 50 dolarów. Całe dziesięć razy więcej niż reszta trzeciego planu.
Amerykanie płacili, bo wiedzieli, że rozmach kina wynika nie z faktu posiadania 50 gwiazdorów, lecz z posiadania 50 tys. świetnie ułożonych statystów. I więcej: kinematografia, która myśli o sobie na dłużej niż dwa sezony, bardziej dba o 50 tys. statystów niż o 50 gwiazdorów. Nieboszczyk Zygmunt Kałużyński - a duch jego błąka się nocą po tych łamach - zachłysnął się na ten temat jeszcze w roku 1962. "Oto czego brakuje naszemu filmowi, uprawiającemu albo `produkcję festiwalową` (która w dodatku nagrody nie otrzymuje), albo popadającemu w krańcowe niedołęstwo. To jest owa `średnia twórczość`, klasa B2, zaplecze, bez którego nie istnieje kultura, która od czasu do czasu wydaje arcydzieła".
Kałużyński się zachłysnął, ale po nic. Więc teraz mantra od słów: "Tymczasem u nas". Tymczasem u nas ginie pies - wywodzi bywalec planów filmowych Jan Tadeusz Stanisławski (książeczka "Zezem", sprzed dwóch lat). Reżyser sobaczy asystenta, bo bez psa ujęcie traci. A tu zwierzę przed kamerę doprowadza gap. W nagrodę gap może asystentowi pobiec po piwo. A jak asystent ludzki pan, to pozwoli nawet gapowi za to piwo zapłacić. No i daje mu bonus w postaci pięciu sekund przed obiektywem. Całkiem zrozumiałe, że po takim wyczynie gap rzuca robotę biurową, a także żonę z trójką drobiazgu i do upadłego balanguje po SPATiF-ach. "Po trzech latach takiego robienia kariery naturszczyk ma siną z przepicia twarz, kaprawe czerwone oczka i obniżoną tonację głosu" - czytamy u Stanisławskiego. Tylko że wtedy to już żaden naturszczyk, lecz "aktor charakterystyczny". Do Wajdy mówi per "Andrzej", rozwodzi się z trzecią żoną i po pijaku rozbija pierwszy samochód. Ale z komisariatu się go wyciąga, bo jako kułak bądź krzyżacki rycerz w stanie moralnego rozkładu jest dla polskiego kina skarbem.
Ale historia polskiego drugoplanowca ma też wersję B. Nie spodobał się. Reżyser szurnął go z planu. Najbliższy bar zawsze niedaleko i tam niedoszły mistrz snuje swój monolog od słów: "Pokłóciłem się z tym ... Zszedłem z planu, a ten ... wziął na moje miejsce Pszoniaka". Po trzech latach uprawiania tego monologu niedoszły mistrz "ma siną z przepicia twarz, kaprawe czerwone oczka i obniżoną tonację głosu". Tyle że osiągnął sukces. Podwójny. Cała branża wie, że to on jest tym wielkim zmarnowanym w Polsce talentem. I drugie, ważniejsze. Branża wie, że polskim kinem kręci wiadoma mniejszość etniczna. A dopóki oni będą się panoszyć, żaden niezależny talent się nie przebije.
Hollywood zafundował sobie fabrykę takich Schiavellich już w roku 1935. Komputer (jeszcze na korbę!) marki Hollerith nadziergał na perforowane karty dane kandydatów przed kamerę z podziałem na 450 kategorii. Jeżeli film wymagał adwokata, to można go było zaczerpnąć z podgatunku: sprytny południowiec, drapieżny, natarczywy, dobroduszny. A i tu pojawiały się deficyty. Zdarzyło się, że w 1936 r. zażądano od komputera statysty w typie: Anglik, wzrost 180 cm, oczy niebieskie, smoking na wyposażeniu i biegła umiejętność gry w polo. I ku rozpaczy producentów - komputer wyrzucił zaledwie dwóch kandydatów. Więc trzeba było rozwijać zaplecze. I dlatego statyści, popisujący się jako postrzygacze owiec, fryzjerzy czy szulerzy karciani, wyciągali za dniówkę do 50 dolarów. Całe dziesięć razy więcej niż reszta trzeciego planu.
Amerykanie płacili, bo wiedzieli, że rozmach kina wynika nie z faktu posiadania 50 gwiazdorów, lecz z posiadania 50 tys. świetnie ułożonych statystów. I więcej: kinematografia, która myśli o sobie na dłużej niż dwa sezony, bardziej dba o 50 tys. statystów niż o 50 gwiazdorów. Nieboszczyk Zygmunt Kałużyński - a duch jego błąka się nocą po tych łamach - zachłysnął się na ten temat jeszcze w roku 1962. "Oto czego brakuje naszemu filmowi, uprawiającemu albo `produkcję festiwalową` (która w dodatku nagrody nie otrzymuje), albo popadającemu w krańcowe niedołęstwo. To jest owa `średnia twórczość`, klasa B2, zaplecze, bez którego nie istnieje kultura, która od czasu do czasu wydaje arcydzieła".
Kałużyński się zachłysnął, ale po nic. Więc teraz mantra od słów: "Tymczasem u nas". Tymczasem u nas ginie pies - wywodzi bywalec planów filmowych Jan Tadeusz Stanisławski (książeczka "Zezem", sprzed dwóch lat). Reżyser sobaczy asystenta, bo bez psa ujęcie traci. A tu zwierzę przed kamerę doprowadza gap. W nagrodę gap może asystentowi pobiec po piwo. A jak asystent ludzki pan, to pozwoli nawet gapowi za to piwo zapłacić. No i daje mu bonus w postaci pięciu sekund przed obiektywem. Całkiem zrozumiałe, że po takim wyczynie gap rzuca robotę biurową, a także żonę z trójką drobiazgu i do upadłego balanguje po SPATiF-ach. "Po trzech latach takiego robienia kariery naturszczyk ma siną z przepicia twarz, kaprawe czerwone oczka i obniżoną tonację głosu" - czytamy u Stanisławskiego. Tylko że wtedy to już żaden naturszczyk, lecz "aktor charakterystyczny". Do Wajdy mówi per "Andrzej", rozwodzi się z trzecią żoną i po pijaku rozbija pierwszy samochód. Ale z komisariatu się go wyciąga, bo jako kułak bądź krzyżacki rycerz w stanie moralnego rozkładu jest dla polskiego kina skarbem.
Ale historia polskiego drugoplanowca ma też wersję B. Nie spodobał się. Reżyser szurnął go z planu. Najbliższy bar zawsze niedaleko i tam niedoszły mistrz snuje swój monolog od słów: "Pokłóciłem się z tym ... Zszedłem z planu, a ten ... wziął na moje miejsce Pszoniaka". Po trzech latach uprawiania tego monologu niedoszły mistrz "ma siną z przepicia twarz, kaprawe czerwone oczka i obniżoną tonację głosu". Tyle że osiągnął sukces. Podwójny. Cała branża wie, że to on jest tym wielkim zmarnowanym w Polsce talentem. I drugie, ważniejsze. Branża wie, że polskim kinem kręci wiadoma mniejszość etniczna. A dopóki oni będą się panoszyć, żaden niezależny talent się nie przebije.
Więcej możesz przeczytać w 2/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.