W Brukseli wystarczy skapować, gdy kobieta mówi: "My first name is Kristin, my second name is 100 euro"
Krzysztof Skiba
Ten okrzyk radości premiera Marcinkiewicza może się stać w karnawale większym hitem niż przeboje Madonny. Fakty są znane: tuż po zakończeniu męczących negocjacji w Brukseli premier udał się na konferencję prasową. Wyluzowany, podsumował po angielsku zmagania budżetowe, mówiąc: "Yes! Yes! Yes!" - co spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem tłumaczy i dziennikarzy. Malkontenci twierdzą, że co to za sensacja, skoro premier zawsze mówi "tak" (szczególnie braciom Kaczyńskim), i to we wszystkich językach świata.
Hasło "3 x tak" po angielsku jest w polskiej polityce nowością. Do tej pory znane było tylko "3 x tak" z czasów, kiedy sowiecki agent Bolesław Bierut nosił odbezpieczony pistolet w kalesonach. To słynne "3 x tak" okazało się wyborczą lipą komunistów, a jak będzie z "3 x yes"? W polityce, podobnie jak w sferze erotycznej, zawsze jest coś na "tak" albo na "nie". Ciekawe, że ci wszyscy, co byli w stosunku do wspólnej Europy na "nie", teraz są na "tak", a taki europoseł Golik nawet na "Yes! Yes! Yes!".
Zewsząd słychać narzekania językoznawców, że te zapożyczenia z angielszczyzny zaśmiecają polską mowę. Już Mikołaj Rej ganił rodaków, co to posługują się obcymi wtrętami niczym szczerbaty protezą. Polacy, jak wiadomo, nie gęsi i swój angielski znają. W dziedzinie zapożyczeń językowych mieliśmy kilka okresów. W średniowieczu elita miała usta pełne łaciny i jedynie pastuszkowie mamrotali do siebie po polsku. Wiele lat później przyszła moda na francuskie ciasteczka w mowie i piśmie, a u ludów przygranicznych na słówka niemieckie i rusycyzmy. Od czasu rewolucji The Beatles, coca-coli, komputerów i filmów z Marilyn Monroe panuje moda na język angielski, czego ofiarą padł nie tylko premier Marcinkiewicz czy zespół Sistars, ale cały praktycznie świat. I pomyśleć, że jeszcze sto lat temu jedynym Polakiem, który nieźle znał angielski, był Teodor Józef Konrad Korzeniowski, zwany Josephem Conradem.
Dziś każdy, kto chce być postrzegany jako osoba światowa, musi znać kilka słów po angielsku. Większość zna przynajmniej trzy słowa w tym języku, czyli "stop", "sex" i "taxi". Premier zna jeszcze "Yes! Yes! Yes!". Rodacy wyjeżdżający do pracy za granicę często szlifują konkretne zdania. Najbardziej przydaje się opanowanie zdań takich, jak: "Mam stringi i nie mam żadnych oporów", "Rachunki płaci ten koleś obok" czy "Jestem nieślubnym dzieckiem Lecha Wałęsy i Adama Małysza".
W ostatnim czasie angielski trenował intensywnie nie tylko znany amerykański stypendysta Leszek Miller, ale także czołowy mózg platformy Jan Rokita, który jak głosi fama, miał już nawet przygotowane expose w języku Szekspira, zaczynające się od "Hello everybody!". Intensywne szkolenia trwają też w Samoobronie, gdzie wiele osób zrobiło kariery polityczne szybciej niż maturę. Niestety, nauka angielskiego idzie nieco wolniej, niż przypiekanie w solarium. Co prawda na pytanie: "Czy wejdzie pan do rządu?", Lepper z pewnością odpowiedziałby elokwentnie: "Yes! Yes! Yes!". Na dobrą sprawę, po co mu znać więcej. Gdy będą problemy, europoseł Golik pomoże. Ten to dopiero zna języki! Nie od dziś wiadomo, że w Brukseli wystarczy, jak skapujesz, gdy dziewczyna mówi: "My first name is Kristin, my second name is 100 euro".
Ucząc się angielskiego, można odnieść spore korzyści polityczne, nie tylko w Brukseli. Badania wykazują, że swobodne wtręty angielskie strasznie rajcują małolatów, wychowanych na MTV i Internecie. Istnieje podobno tajny okólnik rządowy, nakazujący ministrom posługiwanie się od czasu do czasu (szczególnie podczas wystąpień publicznych) slangiem wzorowanym na gwarze nastolatków. Podczas wylewania z rządu ministra skarbu przedstawiciele elit rządowych otwarcie mówili o biznesowych powiązaniach ministra jako o czymś, co jest "total shit". Wicepremier Ludwik Dorn o zbuntowanych lekarzach, którzy nie chcieli podpisać kontraktów z NFZ, mówił nie inaczej jak "crazy boys". Tajemnicą poliszynela jest to, że minister Teresa Lubińska na mniej oficjalne spotkania Rady Ministrów przychodzi w T-shircie z napisem "I hate Tesco!".
Moda na angielski szpan przyjęła się też w Lidze Polskich Rodzin. Młody Giertych ma w kręgach ligi ksywkę King Kong, o starym mówi się nie inaczej jak "Monster", a o Wrzodaku, że to "Yellow submarine". Szef Młodzieży Wszechpolskiej Krzysztof Bosak to dla wtajemniczonych "Pretty Woman". Ci z wszechpolaków, którzy potrafią najwięcej wypić, już dawno noszą w środowisku zaszczytne tytuły "strong menów". Angielskiej modzie ulegają także historycy, a szczególnie Norman Davies. Jego zdaniem, słynne "spieprzaj, dziadu" Kaczyńskiego brzmiało w rzeczywistości zupełnie inaczej i przypominało raczej delikatne "fuck You men" Clintona.
Krzysztof Skiba
Ten okrzyk radości premiera Marcinkiewicza może się stać w karnawale większym hitem niż przeboje Madonny. Fakty są znane: tuż po zakończeniu męczących negocjacji w Brukseli premier udał się na konferencję prasową. Wyluzowany, podsumował po angielsku zmagania budżetowe, mówiąc: "Yes! Yes! Yes!" - co spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem tłumaczy i dziennikarzy. Malkontenci twierdzą, że co to za sensacja, skoro premier zawsze mówi "tak" (szczególnie braciom Kaczyńskim), i to we wszystkich językach świata.
Hasło "3 x tak" po angielsku jest w polskiej polityce nowością. Do tej pory znane było tylko "3 x tak" z czasów, kiedy sowiecki agent Bolesław Bierut nosił odbezpieczony pistolet w kalesonach. To słynne "3 x tak" okazało się wyborczą lipą komunistów, a jak będzie z "3 x yes"? W polityce, podobnie jak w sferze erotycznej, zawsze jest coś na "tak" albo na "nie". Ciekawe, że ci wszyscy, co byli w stosunku do wspólnej Europy na "nie", teraz są na "tak", a taki europoseł Golik nawet na "Yes! Yes! Yes!".
Zewsząd słychać narzekania językoznawców, że te zapożyczenia z angielszczyzny zaśmiecają polską mowę. Już Mikołaj Rej ganił rodaków, co to posługują się obcymi wtrętami niczym szczerbaty protezą. Polacy, jak wiadomo, nie gęsi i swój angielski znają. W dziedzinie zapożyczeń językowych mieliśmy kilka okresów. W średniowieczu elita miała usta pełne łaciny i jedynie pastuszkowie mamrotali do siebie po polsku. Wiele lat później przyszła moda na francuskie ciasteczka w mowie i piśmie, a u ludów przygranicznych na słówka niemieckie i rusycyzmy. Od czasu rewolucji The Beatles, coca-coli, komputerów i filmów z Marilyn Monroe panuje moda na język angielski, czego ofiarą padł nie tylko premier Marcinkiewicz czy zespół Sistars, ale cały praktycznie świat. I pomyśleć, że jeszcze sto lat temu jedynym Polakiem, który nieźle znał angielski, był Teodor Józef Konrad Korzeniowski, zwany Josephem Conradem.
Dziś każdy, kto chce być postrzegany jako osoba światowa, musi znać kilka słów po angielsku. Większość zna przynajmniej trzy słowa w tym języku, czyli "stop", "sex" i "taxi". Premier zna jeszcze "Yes! Yes! Yes!". Rodacy wyjeżdżający do pracy za granicę często szlifują konkretne zdania. Najbardziej przydaje się opanowanie zdań takich, jak: "Mam stringi i nie mam żadnych oporów", "Rachunki płaci ten koleś obok" czy "Jestem nieślubnym dzieckiem Lecha Wałęsy i Adama Małysza".
W ostatnim czasie angielski trenował intensywnie nie tylko znany amerykański stypendysta Leszek Miller, ale także czołowy mózg platformy Jan Rokita, który jak głosi fama, miał już nawet przygotowane expose w języku Szekspira, zaczynające się od "Hello everybody!". Intensywne szkolenia trwają też w Samoobronie, gdzie wiele osób zrobiło kariery polityczne szybciej niż maturę. Niestety, nauka angielskiego idzie nieco wolniej, niż przypiekanie w solarium. Co prawda na pytanie: "Czy wejdzie pan do rządu?", Lepper z pewnością odpowiedziałby elokwentnie: "Yes! Yes! Yes!". Na dobrą sprawę, po co mu znać więcej. Gdy będą problemy, europoseł Golik pomoże. Ten to dopiero zna języki! Nie od dziś wiadomo, że w Brukseli wystarczy, jak skapujesz, gdy dziewczyna mówi: "My first name is Kristin, my second name is 100 euro".
Ucząc się angielskiego, można odnieść spore korzyści polityczne, nie tylko w Brukseli. Badania wykazują, że swobodne wtręty angielskie strasznie rajcują małolatów, wychowanych na MTV i Internecie. Istnieje podobno tajny okólnik rządowy, nakazujący ministrom posługiwanie się od czasu do czasu (szczególnie podczas wystąpień publicznych) slangiem wzorowanym na gwarze nastolatków. Podczas wylewania z rządu ministra skarbu przedstawiciele elit rządowych otwarcie mówili o biznesowych powiązaniach ministra jako o czymś, co jest "total shit". Wicepremier Ludwik Dorn o zbuntowanych lekarzach, którzy nie chcieli podpisać kontraktów z NFZ, mówił nie inaczej jak "crazy boys". Tajemnicą poliszynela jest to, że minister Teresa Lubińska na mniej oficjalne spotkania Rady Ministrów przychodzi w T-shircie z napisem "I hate Tesco!".
Moda na angielski szpan przyjęła się też w Lidze Polskich Rodzin. Młody Giertych ma w kręgach ligi ksywkę King Kong, o starym mówi się nie inaczej jak "Monster", a o Wrzodaku, że to "Yellow submarine". Szef Młodzieży Wszechpolskiej Krzysztof Bosak to dla wtajemniczonych "Pretty Woman". Ci z wszechpolaków, którzy potrafią najwięcej wypić, już dawno noszą w środowisku zaszczytne tytuły "strong menów". Angielskiej modzie ulegają także historycy, a szczególnie Norman Davies. Jego zdaniem, słynne "spieprzaj, dziadu" Kaczyńskiego brzmiało w rzeczywistości zupełnie inaczej i przypominało raczej delikatne "fuck You men" Clintona.
Więcej możesz przeczytać w 2/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.