Polska polityka to przypadki, zbiegi okoliczności, błędy innych i nadinterpretacje po fakcie
Miał pan fantastyczny plan i strategię, i to zapewne przygotowywane przez wiele lat? - pytał trenera Kazimierza Górskiego dziennikarz po zakończeniu pamiętnych mistrzostw świata w 1974 r. - No nie, to tak samo po prostu wyszło - odparł Górski. Ta myśl słynnego trenera przypomina mi się, gdy patrzę na polską politykę. Nie widzę fantastycznego planu - tym bardziej, im bardziej tacy dziennikarze jak Michał Karnowski dostrzegają jakąś niezwykłą alchemię w polityce uprawianej przez obecny obóz rządzący. Ot, normalna technologia władzy, może nawet trochę archaiczna, choć naprawdę bardzo sprytna - o czym świadczy powołanie na wicepremiera Zyty Gilowskiej, dawniej liderki PO. I dobrze, bo właśnie technologii władzy u nas za mało, a samozwańczych geniuszy - wręcz przeciwnie. Bezsprzecznie Jarosław Kaczyński jest skuteczny i bardzo wytrwały, za co m.in. otrzymał tytuł Człowiek Roku tygodnika "Wprost" (vide: "Rok Jarosława"). Jak jednak sam mówił "Wprost", o wielu rzeczach w jego karierze decydował przypadek, a on sam wielokrotnie wątpił, czy uprawianie polityki ma sens i czy da się polityczny sukces zaprogramować.
Przypisywanie genialnych strategii obecnie rządzącym politykom przypomina czasy komunistyczne, kiedy przywódca zawsze miał genialne plany. To była tylko głupia komunistyczna hagiografia, ale jest zaskakujące, jak łatwo te nawyki przenosi się na obecne, demokratyczne czasy. Wtedy każdy jednak wiedział, że Bierut, Gomułka czy Gierek to nie żadni genialni przywódcy, lecz matoły i marionetki. Teraz też o politycznych liderach mówi się w kategoriach geniuszu. A prawda jest taka, że polska polityka to raczej przypadki, zbiegi okoliczności, błędy innych i nadinterpretacje po fakcie. Każdy nowy premier po objęciu urzędu konstatuje, że nie jest monarchą absolutnym i tak naprawdę więcej nie może zrobić, niż może (vide: "Sojusz liberałów"). Oczywiście, długo jeszcze deklaruje, że może i ma silną wolę przeprowadzenia zmian. Ale co ma mówić? I przez większość kadencji robi to, co musi, czyli rządzi bez fajerwerków. Gdy się rozmawia z byłymi premierami, łatwo zauważyć, że łączy ich pobłażanie dla przekonania, iż byli wszechmocni. Sprawowanie władzy wyraźnie nauczyło ich pokory. Bo jak pisał przenikliwy Stanisław Jerzy Lec, "owoce zwycięstwa to gruszki na wierzbie". W demokratycznym świecie władza ma więcej ograniczeń niż możliwości. Szkoda tylko, że takich ograniczeń nie mają trwoniące nasze pieniądze wielkie państwowe instytucje (vide: "ZUSstan"). Zresztą, to dobrze, że władza ma ograniczone możliwości. Bo mało jest chyba w Polsce chętnych na wariant rosyjski, gdzie prezydent wprawdzie wiele może, ale rządzone przez niego państwo może coraz mniej, o obywatelach nie wspominając. Wymachiwanie pistoletem z gazem czy ropą jest tylko świadectwem tej słabości (vide: "Miotacz gazu", cover story tego numeru), bo terror, także gazowy, to przecież broń słabych.
Gdy się przyjrzeć prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, jego bratu Jarosławowi czy premierowi Kazimierzowi Marcinkiewiczowi, widać, że to ludzie na tyle już dobrze znający technologię władzy, że pozbawieni złudzeń. I to mimo że otaczają ich całe zastępy lizusów, którzy na każdym kroku sławią ich geniusz, by coś zyskać. Zapominają, że lizusów i wazeliniarzy zawsze w końcu traktuje się z pogardą, a przynajmniej lekceważąco. Jarosław Kaczyński, Człowiek Roku 2005 tygodnika "Wprost", musiał ich rozczarować, gdy podczas uroczystości wręczenia tego tytułu podkreślił, że media mogą, a nawet powinny być hiperkrytyczne wobec władzy i polityków w ogóle (jak "Wprost" wobec niego). To smutne, że polityk rozumie to lepiej niż wielu dziennikarzy. Czyżby Jarosław Kaczyński zdążył już zauważyć, że problemem jest wylewana cysternami wazelina, a nie krytyka?
Właściwie to można by wprowadzić w polityce wartość zwaną, powiedzmy, współczynnikiem wazeliniarstwa. Gdy jest on wysoki, to znaczy, że rządzący są na fali wznoszącej, a otacza ich wielka sfora pasożytów. Gdy jest niski, to znaczy, że będą zmiany, a przynajmniej roszady. Wazeliniarze już gdzieś o tym słyszeli i oni pierwsi odwracają się plecami od dawnych idoli. Sporo mogliby o tym powiedzieć Leszek Miller i Józef Oleksy. Bo wazeliniarze mają jedną ważną właściwość - wedle zasady Leca - "po szumowinach poznać, co się smaży".
Fot. T Strzyżewski
Przypisywanie genialnych strategii obecnie rządzącym politykom przypomina czasy komunistyczne, kiedy przywódca zawsze miał genialne plany. To była tylko głupia komunistyczna hagiografia, ale jest zaskakujące, jak łatwo te nawyki przenosi się na obecne, demokratyczne czasy. Wtedy każdy jednak wiedział, że Bierut, Gomułka czy Gierek to nie żadni genialni przywódcy, lecz matoły i marionetki. Teraz też o politycznych liderach mówi się w kategoriach geniuszu. A prawda jest taka, że polska polityka to raczej przypadki, zbiegi okoliczności, błędy innych i nadinterpretacje po fakcie. Każdy nowy premier po objęciu urzędu konstatuje, że nie jest monarchą absolutnym i tak naprawdę więcej nie może zrobić, niż może (vide: "Sojusz liberałów"). Oczywiście, długo jeszcze deklaruje, że może i ma silną wolę przeprowadzenia zmian. Ale co ma mówić? I przez większość kadencji robi to, co musi, czyli rządzi bez fajerwerków. Gdy się rozmawia z byłymi premierami, łatwo zauważyć, że łączy ich pobłażanie dla przekonania, iż byli wszechmocni. Sprawowanie władzy wyraźnie nauczyło ich pokory. Bo jak pisał przenikliwy Stanisław Jerzy Lec, "owoce zwycięstwa to gruszki na wierzbie". W demokratycznym świecie władza ma więcej ograniczeń niż możliwości. Szkoda tylko, że takich ograniczeń nie mają trwoniące nasze pieniądze wielkie państwowe instytucje (vide: "ZUSstan"). Zresztą, to dobrze, że władza ma ograniczone możliwości. Bo mało jest chyba w Polsce chętnych na wariant rosyjski, gdzie prezydent wprawdzie wiele może, ale rządzone przez niego państwo może coraz mniej, o obywatelach nie wspominając. Wymachiwanie pistoletem z gazem czy ropą jest tylko świadectwem tej słabości (vide: "Miotacz gazu", cover story tego numeru), bo terror, także gazowy, to przecież broń słabych.
Gdy się przyjrzeć prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, jego bratu Jarosławowi czy premierowi Kazimierzowi Marcinkiewiczowi, widać, że to ludzie na tyle już dobrze znający technologię władzy, że pozbawieni złudzeń. I to mimo że otaczają ich całe zastępy lizusów, którzy na każdym kroku sławią ich geniusz, by coś zyskać. Zapominają, że lizusów i wazeliniarzy zawsze w końcu traktuje się z pogardą, a przynajmniej lekceważąco. Jarosław Kaczyński, Człowiek Roku 2005 tygodnika "Wprost", musiał ich rozczarować, gdy podczas uroczystości wręczenia tego tytułu podkreślił, że media mogą, a nawet powinny być hiperkrytyczne wobec władzy i polityków w ogóle (jak "Wprost" wobec niego). To smutne, że polityk rozumie to lepiej niż wielu dziennikarzy. Czyżby Jarosław Kaczyński zdążył już zauważyć, że problemem jest wylewana cysternami wazelina, a nie krytyka?
Właściwie to można by wprowadzić w polityce wartość zwaną, powiedzmy, współczynnikiem wazeliniarstwa. Gdy jest on wysoki, to znaczy, że rządzący są na fali wznoszącej, a otacza ich wielka sfora pasożytów. Gdy jest niski, to znaczy, że będą zmiany, a przynajmniej roszady. Wazeliniarze już gdzieś o tym słyszeli i oni pierwsi odwracają się plecami od dawnych idoli. Sporo mogliby o tym powiedzieć Leszek Miller i Józef Oleksy. Bo wazeliniarze mają jedną ważną właściwość - wedle zasady Leca - "po szumowinach poznać, co się smaży".
Fot. T Strzyżewski
Więcej możesz przeczytać w 2/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.