Polskie lobby świńsko-zbożowe samo skazuje się na klęskę
Na utuczeniu świni zarobić można do stu złotych. To niewiele, ale świńskie fermy, przede wszystkim te duże i dobrze zorganizowane, nie narzekały. Zwłaszcza że miały gdzie sprzedać swój "urobek". Nic więc dziwnego, że w ubiegłym roku w polskich chlewach przybyło niemal dwa miliony świń. Ten przyrost był rekordem ostatniego dziesięciolecia. Świńska nadprodukcja niemal w całości miała pojechać na wschód. Większość świńskich półtusz została jednak w chłodniach. I pozostanie tam na dłużej. Najpierw świnię podłożyli polskim rolnikom, a najbardziej Andrzejowi Lepperowi, Rosjanie. Nie chcą naszej wieprzowiny i w połowie listopada 2005 r. zamknęli swoje granice przed polskim mięsem. Potem podobną decyzję wymusili na Ukraińcach, którzy wprowadzili zakaz importu z Polski 23 marca. W ten sposób rozpadła się w pył lansowana przez nieodpowiedzialnych polityków koncepcja podboju wielkiego rynku wschodniego.
Nasza i tak duża nadwyżka podaży nad popytem, czyli "świńska górka", jeszcze się powiększy, a opłacalność hodowli jeszcze spadnie. Poprzednio w takich sytuacjach Lepper prowadził rolników na barykady, rząd wysupływał jakieś pieniądze na skup interwencyjny, a stopniowa redukcja stada zgodnie z regułami cyklu świńskiego po roku przywracała jaką taką rentowność produkcji. Dzisiaj jednak Lepper jest wśród rządzących, skupu interwencyjnego wprowadzić nie można, a rolnicy nie mają możliwości przestawienia się na bardziej opłacalną produkcję. Dlatego obecny świński cykl może mieć przebieg bardzo nietypowy, a świńska górka może urosnąć do rozmiarów Kasprowego.
Droga zakąska
Dlaczego Rosja i Ukraina nie chcą polskiego mięsa? Czy oznacza to, że Rosjanie i Ukraińcy już nie lubią zakąszać? Czy też - być może - sami produkują wieprzowiny zbyt dużo? Zakąszać nadal lubią, chociaż nie każdego na to stać. Ceny mięsa w Rosji są niemal dwukrotnie (w Moskwie kilogram półtuszy wieprzowych kosztuje 80 rubli, czyli 9 zł, w Polsce - 5 zł), a na Ukrainie o dwie trzecie wyższe niż w Polsce. A jeśli dodamy do tego, że przeciętne płace są trzykrotnie niższe niż w Polsce (Ukraina - 1078 hrywien, czyli 696 zł, Rosja 8189 rubli, czyli 965 zł), nie powinno dziwić, że roczne spożycie mięsa nie przekracza w tych krajach 50 kg (Polska - 66 kg), a udział żywności w wydatkach wynosi ponad 60 proc. (Polska - 32 proc.)
Czy wobec tego import znacznie tańszego mięsa z Polski, obniżający ceny wewnętrzne, nie byłby korzystny? Dla konsumentów, czyli mieszkańców dużych miast, oczywiście byłby. Obecne, bardzo wysokie jak na polskie standardy, ceny wynikają jednak z wydajności rolnictwa. I tak na Ukrainie ledwo pokrywają one koszty produkcji, a w Rosji są od nich niższe (w ubiegłym roku Rosja wydała 40 mld rubli, czyli około 4,5 mld zł, na dotacje dla rolników). Dodajmy, że na wsi bardzo biednie żyje w Rosji 40 mln osób (27 proc. populacji), zaś na Ukrainie - 15 mln osób (40 proc.). Zbicie cen przez import jeszcze by ich standard życia obniżyło. Z kolei konsumenci wielkiej presji na obniżkę ceł i cen nie wywierają. Korzystają raczej z istniejących "amortyzatorów": samozaopatrzenia i szarego rynku, zasilanego importem nielegalnym, czyli bezcłowym. Presję wywierają raczej producenci przetworów mięsnych, potrzebujący terminowych dostaw dużych partii surowca o jednorodnych parametrach jakościowych. Dlatego obniżki ceł, jeżeli następują, dotyczą bardziej żywca niż mięsa.
Sygnał dla Moskwy?
Przy wielu podobieństwach czynnikiem różniącym oba kraje są możliwości importowe. Liberalizacja handlu dla Rosji mającej w bilansie handlowym nadwyżkę w wysokości 100 mld USD jest wyłącznie decyzją polityczną, dla Ukrainy zaś, która zakończyła ubiegły rok ujemnym saldem obrotów (1,8 mld USD), to także problem ekonomiczny. To, że rosyjskie decyzje o zakazie importu mięsa najpierw z Polski, a miesiąc później z Ukrainy, były rodzajem kary za polityczną niesubordynację, nie ulega wątpliwości. Oficjalne uzasadnienia - sanitarno-weterynaryjne w wypadku Polski oraz występowanie nie rejestrowanego reeksportu mięsa z Zachodu w wypadku Ukrainy - nie są bowiem zbyt mocne. Skoro praktycznie nie ma granicy celnej, reeksport polskiego mięsa zapewne występował. W oczywisty sposób jednak rynkiem rosyjskim wstrząsnąć nie mógł, choć dla Ukrainy był jakimś źródłem dochodów. Ukraina, wstrzymując import z Polski, chciała pokazać, że z tym przemytem walczy. A to, że decyzję ogłosiła w przedwyborczy czwartek, można rozumieć być może jako sygnał, iż obecna ekipa po ewentualnym utrzymaniu się przy władzy nie będzie prowadzić polityki sprzecznej z interesami Moskwy.
Nic na siłę
Najprawdopodobniej wschodni rynek zostanie dla naszego mięsa za jakiś czas ponownie otwarty. Skłaniać do tego będą spore wahania podaży krajowej i okresowo występujące niedobory. Pewne znaczenie mieć będzie także rosnący popyt wewnętrzny. Nieroztropnie jednak byłoby zakładać, że będzie to rynek stabilny, dający pewne zyski. Sprzeczne interesy różnych grup społecznych oraz konieczność modernizacji rolnictwa będą najprawdopodobniej dalej skutkować decyzyjną czkawką. A przypomnijmy, że Ukraina tylko w ciągu ostatnich lat podniosła cła na żywiec wieprzowy do 130 proc., obniżyła je do 10 proc., wprowadziła w listopadzie 2005 r. zakaz importu żywca, w grudniu zniosła ten zakaz, a w marcu zakazem objęła całe mięso. W tej sytuacji firmy, które w swojej strategii liczą na zarobki z tego rynku, wolą już raczej zainwestować w budowę zakładów przetwórczych na miejscu, niż podejmować ryzyko nastawienia się na stałe dostawy surowcowe.
Dlatego też co najmniej dużą naiwnością grzeszyli ci politycy, którzy w handlu ze wschodem widzieli możliwość istotnej poprawy sytuacji polskich rolników i domagali się od władz prowadzenia polityki ułatwiającej taki handel. Nie jest oczywiście możliwa polityka wymuszania czy zachęcania innych państw do odpowiedniego traktowania polskich eksporterów. Zastosowanie wewnętrznych instrumentów wspierających eksport okresami jest zbędne (i tak jest opłacalny), a okresami oznaczałoby wyrzucanie pieniędzy przez okno i powiększanie strat krajowych producentów. Przejściowe okresy otwarcia tych rynków należy oczywiście wykorzystywać, ale traktować należy je jako dar Boży i nie wiązać z nimi większych nadziei na przyszłość.
Płacz i Eldorado
Jeśli zakaz eksportu nie zostanie szybko zniesiony, a trudno na to liczyć, to duża nadwyżka wieprzowiny utrzyma się co najmniej do żniw. Co więcej, jeżeli nie wystąpią większe anomalia pogodowe, to znowu wyprodukujemy zbyt dużo zboża. Według Izby Zbożowo-Paszowej, tegoroczne zbiory zbóż będą wyższe niż w ubiegłym roku i wyniosą 28 mln ton (w 2005 r. zebrano 27 mln ton ziarna, zaś w 2004 r. - ponad 29 mln ton), a ponieważ sygnały o prawdopodobnych niezłych zbiorach płyną z całej Europy, ceny pszenicy raczej będą nadal wynosić poniżej 400 zł za tonę. Jej spasanie nawet przy obecnych cenach będzie zatem na granicy opłacalności, co podtrzyma wysoką podaż mięsa. Dla konsumentów będzie to istne eldorado, bo ceny detaliczne mięsa i przetworów pozostaną zbliżone do obecnych (są takie same jak przed dziesięciu laty, a zarobki są jednak dwukrotnie wyższe). Ze wsi jednak nadal słychać będzie płacz i zgrzytanie zębami.
Nasza i tak duża nadwyżka podaży nad popytem, czyli "świńska górka", jeszcze się powiększy, a opłacalność hodowli jeszcze spadnie. Poprzednio w takich sytuacjach Lepper prowadził rolników na barykady, rząd wysupływał jakieś pieniądze na skup interwencyjny, a stopniowa redukcja stada zgodnie z regułami cyklu świńskiego po roku przywracała jaką taką rentowność produkcji. Dzisiaj jednak Lepper jest wśród rządzących, skupu interwencyjnego wprowadzić nie można, a rolnicy nie mają możliwości przestawienia się na bardziej opłacalną produkcję. Dlatego obecny świński cykl może mieć przebieg bardzo nietypowy, a świńska górka może urosnąć do rozmiarów Kasprowego.
Droga zakąska
Dlaczego Rosja i Ukraina nie chcą polskiego mięsa? Czy oznacza to, że Rosjanie i Ukraińcy już nie lubią zakąszać? Czy też - być może - sami produkują wieprzowiny zbyt dużo? Zakąszać nadal lubią, chociaż nie każdego na to stać. Ceny mięsa w Rosji są niemal dwukrotnie (w Moskwie kilogram półtuszy wieprzowych kosztuje 80 rubli, czyli 9 zł, w Polsce - 5 zł), a na Ukrainie o dwie trzecie wyższe niż w Polsce. A jeśli dodamy do tego, że przeciętne płace są trzykrotnie niższe niż w Polsce (Ukraina - 1078 hrywien, czyli 696 zł, Rosja 8189 rubli, czyli 965 zł), nie powinno dziwić, że roczne spożycie mięsa nie przekracza w tych krajach 50 kg (Polska - 66 kg), a udział żywności w wydatkach wynosi ponad 60 proc. (Polska - 32 proc.)
Czy wobec tego import znacznie tańszego mięsa z Polski, obniżający ceny wewnętrzne, nie byłby korzystny? Dla konsumentów, czyli mieszkańców dużych miast, oczywiście byłby. Obecne, bardzo wysokie jak na polskie standardy, ceny wynikają jednak z wydajności rolnictwa. I tak na Ukrainie ledwo pokrywają one koszty produkcji, a w Rosji są od nich niższe (w ubiegłym roku Rosja wydała 40 mld rubli, czyli około 4,5 mld zł, na dotacje dla rolników). Dodajmy, że na wsi bardzo biednie żyje w Rosji 40 mln osób (27 proc. populacji), zaś na Ukrainie - 15 mln osób (40 proc.). Zbicie cen przez import jeszcze by ich standard życia obniżyło. Z kolei konsumenci wielkiej presji na obniżkę ceł i cen nie wywierają. Korzystają raczej z istniejących "amortyzatorów": samozaopatrzenia i szarego rynku, zasilanego importem nielegalnym, czyli bezcłowym. Presję wywierają raczej producenci przetworów mięsnych, potrzebujący terminowych dostaw dużych partii surowca o jednorodnych parametrach jakościowych. Dlatego obniżki ceł, jeżeli następują, dotyczą bardziej żywca niż mięsa.
Sygnał dla Moskwy?
Przy wielu podobieństwach czynnikiem różniącym oba kraje są możliwości importowe. Liberalizacja handlu dla Rosji mającej w bilansie handlowym nadwyżkę w wysokości 100 mld USD jest wyłącznie decyzją polityczną, dla Ukrainy zaś, która zakończyła ubiegły rok ujemnym saldem obrotów (1,8 mld USD), to także problem ekonomiczny. To, że rosyjskie decyzje o zakazie importu mięsa najpierw z Polski, a miesiąc później z Ukrainy, były rodzajem kary za polityczną niesubordynację, nie ulega wątpliwości. Oficjalne uzasadnienia - sanitarno-weterynaryjne w wypadku Polski oraz występowanie nie rejestrowanego reeksportu mięsa z Zachodu w wypadku Ukrainy - nie są bowiem zbyt mocne. Skoro praktycznie nie ma granicy celnej, reeksport polskiego mięsa zapewne występował. W oczywisty sposób jednak rynkiem rosyjskim wstrząsnąć nie mógł, choć dla Ukrainy był jakimś źródłem dochodów. Ukraina, wstrzymując import z Polski, chciała pokazać, że z tym przemytem walczy. A to, że decyzję ogłosiła w przedwyborczy czwartek, można rozumieć być może jako sygnał, iż obecna ekipa po ewentualnym utrzymaniu się przy władzy nie będzie prowadzić polityki sprzecznej z interesami Moskwy.
Nic na siłę
Najprawdopodobniej wschodni rynek zostanie dla naszego mięsa za jakiś czas ponownie otwarty. Skłaniać do tego będą spore wahania podaży krajowej i okresowo występujące niedobory. Pewne znaczenie mieć będzie także rosnący popyt wewnętrzny. Nieroztropnie jednak byłoby zakładać, że będzie to rynek stabilny, dający pewne zyski. Sprzeczne interesy różnych grup społecznych oraz konieczność modernizacji rolnictwa będą najprawdopodobniej dalej skutkować decyzyjną czkawką. A przypomnijmy, że Ukraina tylko w ciągu ostatnich lat podniosła cła na żywiec wieprzowy do 130 proc., obniżyła je do 10 proc., wprowadziła w listopadzie 2005 r. zakaz importu żywca, w grudniu zniosła ten zakaz, a w marcu zakazem objęła całe mięso. W tej sytuacji firmy, które w swojej strategii liczą na zarobki z tego rynku, wolą już raczej zainwestować w budowę zakładów przetwórczych na miejscu, niż podejmować ryzyko nastawienia się na stałe dostawy surowcowe.
Dlatego też co najmniej dużą naiwnością grzeszyli ci politycy, którzy w handlu ze wschodem widzieli możliwość istotnej poprawy sytuacji polskich rolników i domagali się od władz prowadzenia polityki ułatwiającej taki handel. Nie jest oczywiście możliwa polityka wymuszania czy zachęcania innych państw do odpowiedniego traktowania polskich eksporterów. Zastosowanie wewnętrznych instrumentów wspierających eksport okresami jest zbędne (i tak jest opłacalny), a okresami oznaczałoby wyrzucanie pieniędzy przez okno i powiększanie strat krajowych producentów. Przejściowe okresy otwarcia tych rynków należy oczywiście wykorzystywać, ale traktować należy je jako dar Boży i nie wiązać z nimi większych nadziei na przyszłość.
Płacz i Eldorado
Jeśli zakaz eksportu nie zostanie szybko zniesiony, a trudno na to liczyć, to duża nadwyżka wieprzowiny utrzyma się co najmniej do żniw. Co więcej, jeżeli nie wystąpią większe anomalia pogodowe, to znowu wyprodukujemy zbyt dużo zboża. Według Izby Zbożowo-Paszowej, tegoroczne zbiory zbóż będą wyższe niż w ubiegłym roku i wyniosą 28 mln ton (w 2005 r. zebrano 27 mln ton ziarna, zaś w 2004 r. - ponad 29 mln ton), a ponieważ sygnały o prawdopodobnych niezłych zbiorach płyną z całej Europy, ceny pszenicy raczej będą nadal wynosić poniżej 400 zł za tonę. Jej spasanie nawet przy obecnych cenach będzie zatem na granicy opłacalności, co podtrzyma wysoką podaż mięsa. Dla konsumentów będzie to istne eldorado, bo ceny detaliczne mięsa i przetworów pozostaną zbliżone do obecnych (są takie same jak przed dziesięciu laty, a zarobki są jednak dwukrotnie wyższe). Ze wsi jednak nadal słychać będzie płacz i zgrzytanie zębami.
Więcej możesz przeczytać w 14/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.