Ruch państw niezaangażowanych to miejsce, w którym dyktatorzy czują się dobrze
Wraz z upadkiem żelaznej kurtyny na świecie miała zapanować demokracja. Szczęśliwego końca historii, który wieścił Francis Fukuyama, jednak nie będzie. Przynajmniej nie prędko. Blok wschodni zastąpił powiększający się z roku na rok klub outsiderów, w którym dyktatorzy skupieni wokół ruchu państw niezaangażowanych znaleźli komfortową niszę. Problem w tym, że rządzą oni 118 państwami, w których mieszka w sumie dwie trzecie ludności świata, i stanowią trzy piąte członków ONZ. Wkrótce może się okazać, że to skazani na ostracyzm Zachodu będą w stanie skazać Zachód na izolację.
Na razie stworzona przed prawie pięćdziesięcioma laty organizacja ożywa co trzy lata na kongresach, których obrady składają się z serii popisów retorycznych i tyrad wymierzonych w kapitalizm i USA. - Stany Zjednoczone chylą się już ku upadkowi i niedługo zgodnie z przepowiednią Mao Zedonga staną się papierowym tygrysem - przekonywał w Hawanie podczas ostatniego szczytu państw niezaangażowanych prezydent Wenezueli Hugo Chávez.
Relikt przeszłości
Ruch narodził się, gdy postkolonialne kraje Afryki i Azji, dystansując się wobec dwubiegunowego podziału świata, uznały, że dewizą ich polityki zagranicznej będzie niezaangażowanie po żadnej ze stron żelaznej kurtyny. Liderzy 23 państw Trzeciego Świata oraz sześciu krajów przygotowujących się do odzyskania niepodległości pierwszy raz spotkali się w 1955 r. na kongresie w Bandungu. Prezydent Indonezji Ahmed Sukarno nazwał to spotkanie "pierwszą w historii konferencją ludów kolorowych". W przyjętej wówczas Deklaracji z Bandungu politycy opowiedzieli się za nieingerencją w sprawy wewnętrzne, poszanowaniem wzajemnej suwerenności i pokojowym współistnieniem.
Po konferencji w Bandungu współpraca państw niezaangażowanych zamarłaby, gdyby nie Josip Broz-Tito, prezydent Jugosławii, który potrzebował ruchu jako jednego z narzędzi do prowadzenia polityki niezależnej od ZSRR. Na zorganizowany przez niego kongres w Belgradzie w 1961 r. przyjechali delegaci z 25 państw. Z czasem nowych członków ruchu przybywało. Rekrutowali się głównie z państw powstających po rozpadzie imperiów kolonialnych. W myśl założeń mieli popierać ruchy narodowowyzwoleńcze, walczyć z kolonializmem i rasizmem oraz nie angażować się w bloki polityczno-wojskowe. Przede wszystkim mieli jednak nie angażować się po stronie żadnego z zimnowojennych mocarstw. Szybko okazało się, że to fikcja, bo ruch stał się radziecką tubą propagandową, głosząc hasła zbieżne z polityką ZSRR, na przykład w kwestii konfliktu na Bliskim Wschodzie.
Z czasem również jedność ruchu zniknęła. Nieporozumienia w łonie organizacji były widoczne już na kongresie w Nowym Delhi w 1983 r., gdy delegatów skłóciły wojna w Afganistanie i konflikt iracko-irański. Kolejny kryzys wybuchł trzy lata później, podczas konferencji w Harare, gdy ujawnił się podział na kraje proamerykańskie, jak Egipt, i popierające ZSRR (Kuba).
Kongres życzeń
Ruch państw niezaangażowanych mógł zniknąć wraz z dwubiegunowym podziałem świata. Nie stało się tak, bo - jak utrzymuje Aleksander Łukaszenka - potrzebne jest forum, gdzie reprezentowana będzie "zapomniana część świata". Tak naprawdę chodzi o to, że dyktatorzy potrzebują platformy, gdzie nakarmią się iluzją, iż coś znaczą na świecie. Spotykając sobie podobnych, znajdują też usprawiedliwienie dla polityki we własnych krajach.
Na ostatnim kongresie w Hawanie nikt nie pytał przywódcy Białorusi o sfałszowanie wyborów i prześladowania opozycji. Nikt nie krytykował Roberta Mugabego, prezydenta Zimbabwe, za łamanie praw człowieka i prześladowania białych farmerów. Nikt nie potępiał też północnokoreańskich prób z bronią jądrową. Prezydent Iranu Mahmud Ahmadineżad czuł się lepiej, słysząc chóralną krytykę Izraela i poparcie dla programu nuklearnego Teheranu. Hugo Ch+vez znów wieścił rychły koniec USA i lobbował na rzecz kandydatury swojego kraju na stanowisko niestałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ.
Dla Kuby, gospodarza ostatniego spotkania ruchu, była to okazja, by promować "Sto dni z Fidelem", najnowszą książkę dyktatora z Hawany. - Czas tego kongresu pobożnych życzeń wybrano idealnie. Fidel Castro wraca do zdrowia, a Kuba ma okazję kolejny raz zaistnieć jako lider Trzeciego Świata - mówi Dan Erikson, ekspert ds. Karaibów z Inter--American Dialogue w Waszyngtonie. - Ruch państw niezaangażowanych to tylko polityczne forum. Jego uczestnicy nie mogą działać jako jednolity blok, bo różnice między nimi są zbyt duże. Bez względu na treść wydawanych rezolucji i deklaracji zgodnego współdziałania każdy z tych krajów prowadzi własną politykę - uważa Philip Peters, wiceszef amerykańskiego Lexington Institute.
Dobro przegrywa
Podczas gdy przywódcy państw niezaangażowanych wygłaszają kolejne przemówienia o konieczności poprawy losu "biednego południa", mieszkańcy ich krajów doświadczają klęsk głodu i krwawych wojen domowych. Bez względu na to, ile jest cynizmu w uczestnikach takich zjazdów, sam fakt, iż znajdują wspólne forum, obnaża nieudolność Zachodu, a z czasem może mu zacząć zagrażać. Oby nie sprawdziły się słowa Ryszarda Kapuścińskiego, że "są sytuacje, w których zło działa szybko, gwałtownie, z nagłą, miażdżącą siłą. Natomiast dobro z reguły działa wolniej, potrzebuje czasu, aby się objawić i dać świadectwo. Więc dobro często się spóźnia i - przegrywa".
Na razie stworzona przed prawie pięćdziesięcioma laty organizacja ożywa co trzy lata na kongresach, których obrady składają się z serii popisów retorycznych i tyrad wymierzonych w kapitalizm i USA. - Stany Zjednoczone chylą się już ku upadkowi i niedługo zgodnie z przepowiednią Mao Zedonga staną się papierowym tygrysem - przekonywał w Hawanie podczas ostatniego szczytu państw niezaangażowanych prezydent Wenezueli Hugo Chávez.
Relikt przeszłości
Ruch narodził się, gdy postkolonialne kraje Afryki i Azji, dystansując się wobec dwubiegunowego podziału świata, uznały, że dewizą ich polityki zagranicznej będzie niezaangażowanie po żadnej ze stron żelaznej kurtyny. Liderzy 23 państw Trzeciego Świata oraz sześciu krajów przygotowujących się do odzyskania niepodległości pierwszy raz spotkali się w 1955 r. na kongresie w Bandungu. Prezydent Indonezji Ahmed Sukarno nazwał to spotkanie "pierwszą w historii konferencją ludów kolorowych". W przyjętej wówczas Deklaracji z Bandungu politycy opowiedzieli się za nieingerencją w sprawy wewnętrzne, poszanowaniem wzajemnej suwerenności i pokojowym współistnieniem.
Po konferencji w Bandungu współpraca państw niezaangażowanych zamarłaby, gdyby nie Josip Broz-Tito, prezydent Jugosławii, który potrzebował ruchu jako jednego z narzędzi do prowadzenia polityki niezależnej od ZSRR. Na zorganizowany przez niego kongres w Belgradzie w 1961 r. przyjechali delegaci z 25 państw. Z czasem nowych członków ruchu przybywało. Rekrutowali się głównie z państw powstających po rozpadzie imperiów kolonialnych. W myśl założeń mieli popierać ruchy narodowowyzwoleńcze, walczyć z kolonializmem i rasizmem oraz nie angażować się w bloki polityczno-wojskowe. Przede wszystkim mieli jednak nie angażować się po stronie żadnego z zimnowojennych mocarstw. Szybko okazało się, że to fikcja, bo ruch stał się radziecką tubą propagandową, głosząc hasła zbieżne z polityką ZSRR, na przykład w kwestii konfliktu na Bliskim Wschodzie.
Z czasem również jedność ruchu zniknęła. Nieporozumienia w łonie organizacji były widoczne już na kongresie w Nowym Delhi w 1983 r., gdy delegatów skłóciły wojna w Afganistanie i konflikt iracko-irański. Kolejny kryzys wybuchł trzy lata później, podczas konferencji w Harare, gdy ujawnił się podział na kraje proamerykańskie, jak Egipt, i popierające ZSRR (Kuba).
Kongres życzeń
Ruch państw niezaangażowanych mógł zniknąć wraz z dwubiegunowym podziałem świata. Nie stało się tak, bo - jak utrzymuje Aleksander Łukaszenka - potrzebne jest forum, gdzie reprezentowana będzie "zapomniana część świata". Tak naprawdę chodzi o to, że dyktatorzy potrzebują platformy, gdzie nakarmią się iluzją, iż coś znaczą na świecie. Spotykając sobie podobnych, znajdują też usprawiedliwienie dla polityki we własnych krajach.
Na ostatnim kongresie w Hawanie nikt nie pytał przywódcy Białorusi o sfałszowanie wyborów i prześladowania opozycji. Nikt nie krytykował Roberta Mugabego, prezydenta Zimbabwe, za łamanie praw człowieka i prześladowania białych farmerów. Nikt nie potępiał też północnokoreańskich prób z bronią jądrową. Prezydent Iranu Mahmud Ahmadineżad czuł się lepiej, słysząc chóralną krytykę Izraela i poparcie dla programu nuklearnego Teheranu. Hugo Ch+vez znów wieścił rychły koniec USA i lobbował na rzecz kandydatury swojego kraju na stanowisko niestałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ.
Dla Kuby, gospodarza ostatniego spotkania ruchu, była to okazja, by promować "Sto dni z Fidelem", najnowszą książkę dyktatora z Hawany. - Czas tego kongresu pobożnych życzeń wybrano idealnie. Fidel Castro wraca do zdrowia, a Kuba ma okazję kolejny raz zaistnieć jako lider Trzeciego Świata - mówi Dan Erikson, ekspert ds. Karaibów z Inter--American Dialogue w Waszyngtonie. - Ruch państw niezaangażowanych to tylko polityczne forum. Jego uczestnicy nie mogą działać jako jednolity blok, bo różnice między nimi są zbyt duże. Bez względu na treść wydawanych rezolucji i deklaracji zgodnego współdziałania każdy z tych krajów prowadzi własną politykę - uważa Philip Peters, wiceszef amerykańskiego Lexington Institute.
Dobro przegrywa
Podczas gdy przywódcy państw niezaangażowanych wygłaszają kolejne przemówienia o konieczności poprawy losu "biednego południa", mieszkańcy ich krajów doświadczają klęsk głodu i krwawych wojen domowych. Bez względu na to, ile jest cynizmu w uczestnikach takich zjazdów, sam fakt, iż znajdują wspólne forum, obnaża nieudolność Zachodu, a z czasem może mu zacząć zagrażać. Oby nie sprawdziły się słowa Ryszarda Kapuścińskiego, że "są sytuacje, w których zło działa szybko, gwałtownie, z nagłą, miażdżącą siłą. Natomiast dobro z reguły działa wolniej, potrzebuje czasu, aby się objawić i dać świadectwo. Więc dobro często się spóźnia i - przegrywa".
Więcej możesz przeczytać w 41/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.