Studenci na wykładzie jedzą, piją, wspominają imprezy. Kiedy podpiszą się na liście obecności - znikają
Meczyk prasowy nam się nawiązał między studentami a wykładowcami. Studenci, że wykładowcy ciągle czytają ze swoich pożółkłych karteczek. A na zajęcia chodzą sztafetowo: od jednej szkółki do drugiej. Wykładowcy, że studenci wymagają od nich tylko papierka, czyli dyplomu. I jeszcze się stawiają, bo oni przecież za niego zapłacili. Więc państwo pozwolą, że wetnę się tu na dwa słowa. Jako wykładowca.
Sala - jak to w hurtowni - na 200 miejsc. Pierwsze rzędy chłoną. Notują - nie, źle powiedziane: protokółują każde słowo. Kolejne trzy rzędy czasem tylko coś skrobną, ale jeszcze grzecznie słuchają. Następne rysują lokomotywy i ukradkiem esemesują pod pulpitem. Kolejne mają nieustający przegląd prasy. Zawsze tej samej: w obiegu są kolorówki. A pod oknem to już regularne kasyno. Jedzą, piją, wspominają wczorajszą imprezę. Ale tylko do momentu, kiedy podpiszą się na liście obecności. Potem znikają. Do dyplomu jakoś tam doczołgają się jednak i oni. Ale też to im powtarzam, że gdyby nie gramatura papieru, to tego swojego dyplomu mogliby użyć w celach higienicznych. Tyle jest wart. "Niech pan tak nie mówi" - prosi mnie kolega dziekan. Przecież gdyby oni nie siedzieli na wykładach, to wystawaliby przed budką z piwem. A tak - zawsze coś tam skorzystają".
A poza tym - norma. Proponuję seminarzyście jako temat pracy magisterskiej powieść mało czytanego pisarza. By mógł samodzielnie rozwinąć skrzydła. Ale seminarzysta się krzywi. On woli Dąbrowską czy inną Konopnicką. Po miesiącu przynosi gniota, że zęby bolą. Patrzy mi w oczy, powieka mu nawet nie drgnie: "Gdyby pan znalazł podobną pracę w Internecie, to będzie czysty przypadek, bo ja pisałem całkiem samodzielnie".
Bywa i odwrotnie. Na konsultacje przychodzi panienka z teczką papierów pod pachą i determinacją w oczach. Wałkujemy jeden temat, drugi. A jej ciągle mało. "Co jeszcze?" - pytam. "Wszystko. Najchętniej przybiłabym pana gwoździem do podłogi i przetrzymałabym, aż pan powie wszystko, co wie". "A jak już powiem wszystko?". "To wtedy pójdę do następnego i z nim zrobię to samo". "Dlaczego tak ostro?". "Bo nie mam wyjścia. Mam za to życiorys jak bohaterka programu 'Sprawa dla reportera'. Piątka rodzeństwa i tatuś pijak. A ja chcę polecieć do Tunezji, kupić przechodzone seicento i wpłacić pierwszą ratę na kawalerkę. A pan ma wiedzę, czyli towar, za który mogę to kupić. W dodatku rozdaje pan to za półdarmo. Głupi by nie skorzystał".
Słucham, ale uszom nie wierzę. Że też coś takiego się u nas uchowało...
Sala - jak to w hurtowni - na 200 miejsc. Pierwsze rzędy chłoną. Notują - nie, źle powiedziane: protokółują każde słowo. Kolejne trzy rzędy czasem tylko coś skrobną, ale jeszcze grzecznie słuchają. Następne rysują lokomotywy i ukradkiem esemesują pod pulpitem. Kolejne mają nieustający przegląd prasy. Zawsze tej samej: w obiegu są kolorówki. A pod oknem to już regularne kasyno. Jedzą, piją, wspominają wczorajszą imprezę. Ale tylko do momentu, kiedy podpiszą się na liście obecności. Potem znikają. Do dyplomu jakoś tam doczołgają się jednak i oni. Ale też to im powtarzam, że gdyby nie gramatura papieru, to tego swojego dyplomu mogliby użyć w celach higienicznych. Tyle jest wart. "Niech pan tak nie mówi" - prosi mnie kolega dziekan. Przecież gdyby oni nie siedzieli na wykładach, to wystawaliby przed budką z piwem. A tak - zawsze coś tam skorzystają".
A poza tym - norma. Proponuję seminarzyście jako temat pracy magisterskiej powieść mało czytanego pisarza. By mógł samodzielnie rozwinąć skrzydła. Ale seminarzysta się krzywi. On woli Dąbrowską czy inną Konopnicką. Po miesiącu przynosi gniota, że zęby bolą. Patrzy mi w oczy, powieka mu nawet nie drgnie: "Gdyby pan znalazł podobną pracę w Internecie, to będzie czysty przypadek, bo ja pisałem całkiem samodzielnie".
Bywa i odwrotnie. Na konsultacje przychodzi panienka z teczką papierów pod pachą i determinacją w oczach. Wałkujemy jeden temat, drugi. A jej ciągle mało. "Co jeszcze?" - pytam. "Wszystko. Najchętniej przybiłabym pana gwoździem do podłogi i przetrzymałabym, aż pan powie wszystko, co wie". "A jak już powiem wszystko?". "To wtedy pójdę do następnego i z nim zrobię to samo". "Dlaczego tak ostro?". "Bo nie mam wyjścia. Mam za to życiorys jak bohaterka programu 'Sprawa dla reportera'. Piątka rodzeństwa i tatuś pijak. A ja chcę polecieć do Tunezji, kupić przechodzone seicento i wpłacić pierwszą ratę na kawalerkę. A pan ma wiedzę, czyli towar, za który mogę to kupić. W dodatku rozdaje pan to za półdarmo. Głupi by nie skorzystał".
Słucham, ale uszom nie wierzę. Że też coś takiego się u nas uchowało...
Więcej możesz przeczytać w 41/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.